fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

„Mała Syria” na berlińskiej Sonnenallee

Sonnenalle, czyli Słoneczna Aleja, to pięciokilometrowa ulica, na którą mówi się „Mała Syria”. Przyjeżdżający do Niemiec uchodźcy i migranci swoje miejsce znaleźli właśnie tam, zamieniając tę aleję w jedną z najbardziej ruchliwych ulic w Berlinie.
„Mała Syria” na berlińskiej Sonnenallee
ilustr.: Wika Krauz

Obserwację Sonnenallee zaczęłam w jednej z tureckich herbaciarni, popijając mocny ćaj z typowej, małej szklanki w kształcie tulipana i jedząc kawałek słodkiej baklawy. Do moich uszu docierały rozmowy dwóch roześmianych Turczynek, siedzących obok w fioletowych hijabach. Poczułam się jak w Stambule, w którym przez jakiś mieszkałam.

Sonnenallee pachnie kolendrą

Po dwóch stronach dość ruchliwej Sonnenallee znajdują się kawiarnie i restauracje, a raczej kahvehane lokanty. Baklawa albo lokma do kawy? Nie ma problemu. Börek z białym serem na śniadanie? W co drugiej knajpie. Hummus, falafel, shawarma, kebab – Sonnealle pachnie kolendrą i kuminem.

Na straganach z kolei stoją kosze, w których znajdują się pięknie zielone pistacje, daktyle i inne kurabiye, czyli bakalie. Językiem oficjalnym nagle nie jest już niemiecki, ale turecki i arabski. Gdyby ktoś na czas całej podróży zawiązał mi oczy, zaprowadził mnie na Sonnenallee i kazał zgadnąć, gdzie jestem, bez zastanowienia stwierdziłabym, że w Turcji. Ze sklepów odzieżowych spoglądają manekiny, na których zamiast roznegliżowanych sukienek i krzykliwych spódnic widać nieco skromniejsze ubrania i dopasowane do nich kolorystycznie chusty.

Właściciel restauracji, w której zatrzymuję się na obiad, nie mówi po angielsku ani po niemiecku – tak jak wiele osób tutaj. Nie jest im to potrzebne. Otoczyli się swoimi rodakami, własnym językiem, kulturą i jedzeniem. To wystarczy. Tutaj, na pięciokilometrowej Sonnenallee, jest wszystko, czego mogliby potrzebować. Świat niemiecki, który żyje swoim życiem ulicę dalej, nie ma wielkiego znaczenia. Czas na obiad. Siedzę w jednej z wielu restauracji serwujących falafele i zastanawiam się, kiedy właściwie Niemcy, czy może raczej Berlin, stał się miastem tak wielu kultur i jak to jest, kiedy człowiek tak tęskni za ojczyzną, z której musiał wyjechać, że tworzy sobie jej miniaturową wersję i żyje w pewnym sensie iluzją.

Tylko czerwono-czarno-biały plakat wyborczy Socjaldemokratycznej Partii Niemiec, która w minioną niedzielę wygrała wybory, przypomina mi, że to nie Bliski Wschód. Wracam myślami do Berlina.

Początek społeczności arabsko-tureckiej w Niemczech

Niemcy aż do 2015 roku nie były postrzegane jako kraj imigrancki, choć już kilkadziesiąt lat wcześniej stały się społeczeństwem wielokulturowym. Cofnijmy się do lat 60. XX wieku. Powojenny niemiecki cud gospodarczy spowodował, że kraj potrzebował dodatkowej siły roboczej. Powstał więc program dla tak zwanych gastarbeiterów, czyli „gościnnych pracowników”, których ściągano zza granicy. Przewidywano, że przyjezdni opanują umiejętności, które następnie, po powrocie do swoich krajów, będą mogli wykorzystać, budując nową rzeczywistość.

Pierwsze takie osoby były rekrutowane z krajów europejskich, ale potem pod wpływem nacisków Turcji zaczęto przyjmować również pracowników z tego kraju. Sprzeciwiał się temu Theodor Blank, sekretarz stanu do spraw zatrudnienia, który twierdził między innymi, że przepaść kulturowa będzie zbyt duża, ale ostatecznie decyzja została podjęta. Turcy szybko stali się największą grupą wśród gastarbeiterów.

Oficjalni migranci mogli pracować na terenie Niemiec przez rok lub dwa lata, a potem mieli wracać do swoich krajów, żeby na ich miejsce mogli przyjechać nowi pracownicy. I tutaj plan się posypał. Zamiast wrócić do ojczyzny, wielu z nich sprowadziło do Niemiec żony, dzieci i innych członków rodzin, a następnie osiedliło się w etnicznych enklawach. Dla przykładu, w 2010 roku w Niemczech było już około czterech milionów osób pochodzenia tureckiego. Oprócz Turków przyjmowano wówczas również Marokańczyków czy Tunezyjczyków. Zaczęły się tworzyć silne społeczności arabskie i tureckie, choć kraj wciąż był uważany za raczej homogeniczny.

A potem wydarzyło się coś, co w Europie było ewenementem. Angela Merkel wypowiedziała swoje słynne „Damy radę” i ostatecznie Niemcy przyjęły w 2015 roku ponad milion uchodźców, głównie z Syrii. Kanclerz pozwoliła ludziom uciekającym od wojny przekroczyć granicę, nawet jeśli zgodnie z prawem to inne kraje powinny wziąć za nich odpowiedzialność. I wtedy oblicze Niemiec, a właściwie Berlina, zmieniło się diametralnie. To wtedy Sonnenallee, choć już wcześniej osiedlali się tam migranci, zaczęła tak intensywnie pachnąć kolendrą.

Sonnenallee jako porażka systemu, ale i miejsce terapeutyczne

O to, czym właściwie jest Słoneczna Aleja, pytam Hanię Hakiel, psycholożkę i terapeutkę, która w Berlinie pracuje z osobami z doświadczeniem uchodźczym. Pytam, czy nie jest to porażka systemu, który miał za zadanie pomóc nowym mieszkańcom wsiąknąć w niemieckie społeczeństwo, a tymczasem wielu z nich żyje w odizolowaniu, tworząc na mapie Berlina swoją małą ojczyznę. Zjawisko takie w sensie socjologicznym nazywa się gettoizacją – to właśnie proces powstawania homogenicznych obszarów wewnątrz jakiegoś społeczeństwa.

Hania podkreśla, że żeby zrozumieć fenomen Sonnenallee trzeba na niego spojrzeć z kilku perspektyw, bo łączy on ludzi, którzy są w zupełnie różnej sytuacji. Część mieszkańców Słonecznej Alei przebywa w Niemczech już od pięciu czy sześciu lat, dobrze mówi po niemiecku, skończyła studia na tutejszym uniwersytecie i ma dobrze płatną pracę, a weekendy spędza w gronie niemieckich znajomych i przyjaciół. Ale te osoby i tak wracają na Sonnenallee. Moja rozmówczyni tłumaczy to potrzebą poczucia się jak u siebie w domu, z którego często wyjechały nie dlatego, że chciały, ale dlatego, że zmusiła je sytuacja – wojna, kryzys, niebezpieczeństwo. „To jest zupełnie zrozumiałe, ale jest też druga grupa – osoby, które poza Sonnenallee w ogóle nie wychodzą. Znam kobiety, które jeżdżą tam z drugiego końca miasta na zakupy, mimo że mogłyby je zrobić koło swojego domu” – ciągnie Hania. Mają swoją ulicę, Sonnenallee, gdzie mogą porozmawiać w swoim języku, po arabsku lub turecku i czują, że ta ulica daje im poczucie przynależności. To jest naturalne, ale te osoby często przy okazji przestają próbować, boją się wyjść z zamkniętej społeczności, którą znają. To właśnie jest ta porażka systemu, wynikająca częściowo z nieznajomości języka niemieckiego.

„Opracowano do tej pory różne wskaźniki, które pomagają ocenić stopień przystosowania się do nowego społeczeństwa” – pisze Rada Europejska na swojej stronie internetowej. Należą do nich między innymi dochody, zatrudnienie, mieszkanie, edukacja czy udział w życiu społecznym. Ta analiza często nie uwzględnia jednak kryteriów bezpośrednio związanych z kwestią językową, mimo że znajomość języka kraju przyjmującego jest w mniejszym lub większym stopniu kluczowa w przypadku długotrwałego osiedlenia.

„Języki nie powinny być postrzegane jedynie jako praktyczny środek komunikacji, który po prostu trzeba nabyć, tak jak «nabywa się» mieszkanie lub pracę. Mogą być również wykorzystywane jako materiał do budowania zarówno indywidualnej, jak i grupowej tożsamości kulturowej” – pisze dalej Rada. Oznacza to, że języki odgrywają znaczącą rolę w tworzeniu różnic społecznych i kulturowych. Migranci mogą nie brać udziału w życiu społecznym lub unikać pewnych działań, ponieważ wydają się one zbyt trudne językowo. W ten sposób pojawia się uczucie wykluczenia.

Kursy językowe na podcięcie skrzydeł

„Niemcom nie wolno dziś powtarzać błędów, jakie popełnili nie integrując gastarbeiterów przed sześćdziesięcioma laty” – mówiła w 2015 roku pełnomocniczka rządu do spraw integracji, Aydan Özoğuz z Socjaldemokratycznej Partii Niemiec. Zgodziła się z tym również ówczesna kanclerz, Angela Merkel. Zaproponowano więc migrantom kursy języka niemieckiego. „Ja z ciekawości poszłam kiedyś na taki kurs, by dowiedzieć się, jak to wygląda” – mówi Hania. – Temat pierwszej lekcji – recykling. Pierwsza lekcja i uczymy się o rodzajach koszy na śmieci. Siedział koło mnie chłopak z Afganistanu, który nie rozumiał nic, nie tylko z powodu języka, ale nie rozumiał też, dlaczego tutaj butelki, dlaczego tutaj plastik. Zupełne oddzielenie już na tym poziomie” – opowiada. Zdarza się, że zajęcia prowadzą nauczyciele, którzy nie są przeszkoleni w kierunku pracy w środowisku wielokulturowym. W efekcie osoba, która przychodzi naprawdę zmotywowana, żeby stać się częścią nowego społeczeństwa i chce się uczyć, zderza się ze ścianą. I wraca do swojego arabskiego czy tureckiego świata, który zna i w którym czuje się bezpiecznie.

„Mam poczucie, że bez tego Sonnenallee, i tego, co się dzieje wokół tej ulicy dzieje, wiele osób nie mogłoby sobie poradzić, nie miałyby miejsca, w którym czują się jak w domu – tłumaczy mi Hania – dla mnie Sonnenallee jest takim miejscem terapeutycznym” – dodaje.

***

Artykuł powstał dzięki grantowi otrzymanemu w ramach projektu „I am European: Historie i fakty o migracjach na XXI wiek„, który jest realizowany przez Centrum Edukacji Obywatelskiej (CEO) i finansowany ze środków Unii Europejskiej.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×