Co sprawia, że dobrowolnie czytamy książki? Według pojawiających się od lat komentarzy w mediach (oficjalnych i społecznościowych): nawyki wynoszone z domu, inspirujące nauczycielki i nauczyciele, obracanie się wśród ludzi ceniących czytanie, własny kontakt z dobrymi powieściami, dostępność bibliotek (najlepiej z bogatymi zbiorami, kompetentną obsługą i licznymi wydarzeniami kulturalnymi).
Wyjaśnienia te mają ważną cechę wspólną: za podłoże (nie)czytania uznają zróżnicowanie społeczeństwa pod względem kapitału kulturowego. W takich wypowiedziach podkreśla się, że tylko niektórzy ludzie gustują w lekturze książek, rozumieją konwencje literackie, dysponują odpowiednią wiedzą i wykształceniem oraz mają wystarczająco duże (własne lub rodzinne) księgozbiory. Subtelniejsza wersja nie dzieli społeczeństwa na dwa bieguny, lecz wskazuje na złożoność i stopniowalność praktyk lekturowych – ale i wówczas w polu zainteresowania pozostaje tylko kultura oraz związany z nią wycinek relacji społecznych. W tym samym obszarze mieszczą się też medialne postulaty naprawy Rzeczypospolitej, dotyczące np. różnych form współpracy między szkołami a bibliotekami, zachęcania dzieci przez rodziców do samodzielnej lektury, upowszechniania kompetencji cyfrowych w gronie osób starszych czy też promowania czytelnictwa w kulturze popularnej.
Uwarunkowania kulturowe są niewątpliwie istotne, ale w takim stawianiu sprawy uderza nieobecność kontekstu społeczno-ekonomicznego. Chociaż niekiedy trafiają się tu pojedyncze spostrzeżenia, chyba nikt w popularnych mediach nie proponuje głębszej analizy. Tymczasem poziom czytelnictwa wśród dzieci zależy nie tylko od rozmiarów rodzinnego księgozbioru, lecz także od tego, czy rodziców stać na zakup atrakcyjnych nowości wydawniczych. Porażki szkoły w kształtowaniu nawyków lekturowych wynikają w niemałym stopniu z trudnych warunków: przepełnionych klas, egzaminacyjnego szaleństwa, niewysokich zarobków i wątpliwego prestiżu zawodu nauczycielskiego, a także jawnej lub ukrytej segregacji majątkowej w gimnazjach i liceach (polski system edukacyjny pod tym kątem krytykuje m.in. prof. Tomasz Szkudlarek). Część dorosłych czytelników i czytelniczek rezygnuje z lektury książek z powodu przeciążenia nisko płatną pracą. I tak dalej, i tak dalej.
Te obserwacje mają pewne ugruntowanie statystyczne. W raporcie z badań prowadzonych przez Bibliotekę Narodową w 2015 roku (kwestia nierówności społecznych została w nim omówiona stosunkowo szeroko) znajdziemy m.in. informację, że do grupy najmniej czytającej „należą statystycznie najczęściej badani powyżej 60. roku życia, mieszkańcy wsi, osoby o przeciętnie najniższych dochodach, oceniające swoją sytuację materialną negatywnie, legitymujące się wykształceniem podstawowym. […] To często osoby o najniższej pozycji społecznej w badanej próbie”.
Wymowne są również tabele kończące trzy ostatnie raporty o czytelnictwie:
- W 2014 roku (s. 64) ani jednej książki nie przeczytało 46% respondentów oceniających swoją sytuację materialną jako raczej dobrą, 59% uznających własne położenie za znośne lub średnie i aż 70% wybierających odpowiedź „raczej źle”.
- W roku 2015 (s. 88–91) odsetki te wynosiły odpowiednio 50%, 64% i 74% (w obu badaniach podgrupy spod znaku „bardzo dobrze” i „bardzo źle” były bardzo nieliczne, trudno więc wyciągać wnioski na ich temat).
- W 2016 roku (s. 87–89) zadano nieco inne pytanie, z możliwymi odpowiedziami sięgającymi od „Starcza na wszystko i jeszcze oszczędzamy na przyszłość” do „Pieniędzy starcza tylko na podstawowe potrzeby”. W tym wypadku pięć kolejnych odsetków wyniosło 40%, 52%, 65%, 69% i 73%.
W tabelach widoczna jest też przewidywalna tendencja dotycząca drugiego krańca skali, czyli respondentek i respondentów czytających siedem lub więcej książek w roku. W jednozdaniowym skrócie: im lepsze położenie materialne, tym wyższy odsetek takich osób.
Sprowadzanie dyskusji do kwestii kulturowych stanowi więc nadmierne uproszczenie. Trzeba dostrzec, że ograniczenia dostępu do dóbr kultury są sprzężone z nierównościami w dziedzinie zawodu, dochodów, możliwości dysponowania czasem wolnym. Inaczej stan czytelnictwa w Polsce pozostanie tematem zastępczym, przedmiotem jeremiad, których ukryta funkcja to przesłanianie ważnych wymiarów zróżnicowania naszego społeczeństwa.
Popularność takich jednostronnych narzekań nie jest dziełem przypadku. Po pierwsze, poprzez wspólny lament możemy utwierdzać się w poczuciu wyższości nad osobami nieczytającymi. Wykorzystujemy do tego przewagę kulturową, gdyż większość z nas nie ma wystarczająco dużych zasobów ekonomicznych. (Według informacji o rozkładzie dochodów wszystkich polskich podatników PIT, którą uzyskała z Ministerstwa Finansów Partia Razem, w 2013 roku tylko 10% Polaków zarabiało miesięcznie przynajmniej 3,7 tys. złotych netto, czyli niecałe 900 euro. Nawet jeśli nieco powiększymy ten odsetek, aby uwzględnić szarą strefę, to i tak nie będzie wysoki). A jeśli nie brakuje nam środków, to przecież i tak przyjemnie jest pomyśleć, że czytamy jedynie dzięki nadprzeciętnemu wykształceniu i aspiracjom, a nie (również) dlatego, że mamy dość czasu lub pieniędzy.
Po drugie, selektywna percepcja wpisuje się w dobrze zakorzenioną w Polsce wizję świata, według której ludzkie sukcesy i porażki wynikają wyłącznie z jednostkowych wad i zalet, a przynależność do grup zajmujących niższą lub wyższą pozycję w hierarchii społecznej nie ma znaczenia. Kiedy już przeszło się do porządku dziennego nad wykrzywionym rozkładem szans edukacyjnych bądź zawodowych, trzeba jeszcze tylko pominąć pytanie: „W jakiej mierze za nierówności kulturowe odpowiadają jednostki, a w jakiej całe społeczeństwo?” – i już można być niewzruszonym indywidualistą.
Zbieżność opinii o wskaźnikach czytelnictwa jest w polskich mediach niebywała. Że to poważny problem – i że to problem kulturowy – zgadza się prawie cała prasa, od „Gazety Wyborczej” po „Prosto z Mostu”. W ubiegłym roku dziennikarze ochoczo pisali o „najgorszym wyniku w historii III RP”, aby nadać zjawisku apokaliptyczny rys (a przecież mieliśmy już 38% i 39% osób, które w danym roku przeczytały jakąś książkę, więc tegoroczne i zeszłoroczne 37% to wynik wprawdzie niski, lecz stabilny). Kiedy dodamy do tego media społecznościowe, trudno nie stwierdzić, że pod spodem kryją się szeroko rozpowszechnione przekonania. Dlatego powtarzające się reakcje na kolejne raporty Biblioteki Narodowej są świetnym materiałem do diagnozy polskiego społeczeństwa (a przynajmniej jego grup opiniotwórczych i sporej części aktywnych użytkowników internetu).
Czy to znaczy, że nie warto czytać książek? Skądże, z pewnością warto. Niemniej formy, w których wyrażamy swój niepokój, czasami mówią mniej o czytelnictwie niż o nas samych.