fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Historia imigrantki

W każdej minucie wyobrażałam sobie moment, w którym talibowie nas znajdą i jak okrutnie zakończą nasze życie. Myślałam o tym, że mogę nie zdołać uratować moich dzieci, a czym one zawiniły? Dlaczego muszą zostać ukarane z mojego powodu?
Historia imigrantki
okładka książki: Andrzej Dębowski

Tekst oryginalnie napisany w języku angielskim.

Tłumaczenie: Paulina Olivier.

Nazywam się Frishta Kargar, jestem córką Abdullaha Kargara. Urodziłam się w 1990 roku w Kabulu w Afganistanie – kraju, w którym od kilkudziesięciu lat toczy się wojna.

Nigdy, przenigdy nie myślałam o emigracji. Zawsze chciałam pomagać mojemu narodowi, szczególnie dziewczynom i kobietom, które były oddalone od edukacji i wiedzy. Ponadto codziennie walczyłam o wzmocnienie pozycji kobiet i wierzyłam, że Afganistan wkrótce będzie bezpieczny. Wyobrażałam sobie tętniącą życiem przyszłość mojego narodu, dlatego podejmowałam się różnych zajęć. W Turcji, kiedy robiłam licencjat, pracowałam jako wolontariuszka w biurze imigracyjnym – wspierałam tam kobiety i starałam się im pomagać w każdy możliwy sposób.

Wróciłam do Afganistanu po ukończeniu studiów licencjackich i rozpoczęłam pracę w Ministerstwie Finansów, w którym od razu zainteresowałam się prawami kobiet. Mimo że w pracy zajmowałam się innymi rzeczami, równocześnie prowadziłam działania na rzecz kobiet. Nasz zespół stawał się coraz silniejszy, udało nam się stworzyć wiele grup na WhatsAppie, by dodawać sobie nawzajem otuchy w różnych kryzysowych sytuacjach, między innymi w trakcie pandemii. W tym czasie stałam się liderką grupy kobiet, z którymi robiłyśmy maseczki i rozdawałyśmy mydło i środki do dezynfekcji rąk osobom, które nie mogły sobie na nie pozwolić.

Każdego miesiąca odkładałam część mojej pensji, żeby opłacić czynsz osobom potrzebującym: starszemu mężczyźnie, kobiecie, której córka chorowała na raka, i innym. Zaś podczas Ramadanu zbierałam pieniądze wśród moich przyjaciół, rodziny i współpracowników, aby pomóc tym w potrzebie. Kiedy widziałam ich radość, odczuwałam ogromną satysfakcję, to były najlepsze dni mojego życia. Im więcej osób mogłam wesprzeć, tym bardziej sensowne wydawało mi się życie.

Poza tym udzielałam się społecznie, uczestnicząc na przykład w corocznym sadzeniu drzew. Po upadku reżimu talibów w 2001 roku straciliśmy tereny zielone, a ja chciałam, żeby mój kraj odżył. Czułam, że ludzie darzą mnie szacunkiem i sympatią, było to dla mnie ważne. To wszystko sprawiło, że w ciągu sześciu lat zrobiłam karierę. Na początku zostałam zatrudniona jako specjalistka do spraw programów szkoleniowych w Wydziale Zasobów Ludzkich Ministerstwa Finansów Afganistanu (MoF). Potem zdałam sobie sprawę, że potrzebuję większych wyzwań, które pozwolą mi silniej wpływać na rzeczywistość. Zdecydowałam się więc na studia magisterskie. Aplikowałam na kilka programów i ostatecznie dostałam ofertę pełnego stypendium z Uniwersytetu Azji Środkowej w Republice Kirgistanu. Mimo że zdałam egzamin i zostałam wybrana, nie byłam pewna, co dalej robić. Miałam małą córeczkę, Smyrnę, i nie mogłam tak po prostu zostawić jej w Kabulu, by kontynuować studia. Na szczęście udało się: Aga Khan Development Network i Uniwersytet Azji Środkowej ułatwiły mi zabranie ze sobą córki i mojej mamy, która chciała mi pomóc. Na każdym etapie mojego życia to właśnie mama była dla mnie największym wsparciem. Czasami naprawdę chciałam się poddać, nie było mi łatwo godzić pracy z nauką i opieką nad dzieckiem. Próbowałam wtedy sama siebie przekonać, że muszę dać sobie radę, przetrwać te trudne chwile, a zbliżę się do osiągnięcia swoich celów.

W końcu pomyślnie ukończyłam studia. Poczułam się pewniej, jeśli chodzi o moją karierę, ponieważ miałam tytuł licencjata stosunków międzynarodowych z jednego z najlepszych tureckich uniwersytetów, a teraz również tytuł magistra polityki gospodarczej. Oba kierunki były perspektywiczne w kontekście dalszej pracy, a moja pewność siebie rosła z dnia na dzień. W krótkim czasie awansowałam na starszą specjalistkę w Dwustronnych Komisjach Gospodarczych, w których zajmowałam się współpracą gospodarczą, handlową, transportową, zdrowotną i w zakresie szkolnictwa wyższego między Afganistanem a innymi krajami z regionu. Zawsze chciałam iść naprzód i wierzyć w siebie. Dlatego później awansowałam na dyrektorkę biura, w którym zaczynałam jako specjalistka. Było to dla mnie spełnienie marzeń. Na stanowisku dyrektorki negocjowałam tematy współpracy dwustronnej z ambasadami i moimi odpowiednikami z innych krajów oraz wszystkimi ministerstwami Afganistanu. Brałam udział w spotkaniach z wysoko postawionymi urzędnikami w kraju i za granicą.

Pomimo konieczności łączenia pracy w Ministerstwie z rolą matki, budowałam dobre relacje z władzami Ministerstwa, władzami biura administracyjnego prezydenta, organizacjami międzynarodowymi, placówkami dyplomatycznymi i organizacjami pozarządowymi; zawsze brałam udział w różnych spotkaniach, a nawet w dużej mierze je prowadziłam i organizowałam. Niestety, moje spełnione marzenia nie trwały długo i zostały zrujnowane – wszystko zostało mi odebrane w krótkiej chwili, gdy talibowie przejęli Afganistan w ciągu zaledwie kilku dni.

Pochodzę ze znanej rodziny Kargar. Mój ojciec służył jako wojskowy, był generałem i oficerem wywiadu. Pracował również jako ministerialny doradca prezydenta, zanim zmarł 23 lipca 2009 roku. Mój brat cioteczny – Shaker Kargar – pełnił funkcję wiceprezydenta, ministra wody i energii, ministra handlu i przemysłu, członka parlamentu, ambasadora, a na koniec pracował jako szef kancelarii prezydenta. Ponadto mój mąż Atilla Kargar pracował w Bagram z NATOnato, a następnie jako lekarz w biurze wiceprezydenta.

Przed upadkiem afgańskiego rządu 15 sierpnia 2023 roku wszystko było normalnie, a życie toczyło się swoim rytmem. Niedawno urodziłam dziecko, które wtedy miało już prawie dwa miesiące i byłam na urlopie macierzyńskim. W dniu upadku rządu poszłam do pracy z synem, żeby przedstawić go kolegom, wziąć udział w kilku spotkaniach i poinstruować zespół o zadaniach na następny miesiąc. Pozostał mi jeszcze miesiąc urlopu macierzyńskiego, ale już nie mogłam się doczekać powrotu do pracy. Jednak ponieważ przed porodem byłam zarażona Covid-19, a po nim byłam słaba fizycznie, nie chciałam ryzykować i nie chodziłam do biura. Zaczęłam natomiast pracować zdalnie i uczestniczyłam w spotkaniach online, przez co moi koledzy nazywali mnie pracoholiczką. Ja jednak po prostu uwielbiałam swoją pracę.

Kiedy tego dnia przyszłam rano do biura, dużo rozmawialiśmy z kolegami i koleżankami i byliśmy bardzo szczęśliwi. Była godzina 11:00, 15 sierpnia, kiedy skończyliśmy pracować nad kilkoma zadaniami. Właśnie wtedy przez okno biura zobaczyłam, że ludzie zbliżają się do drzwi, wszyscy w pośpiechu. Nie sądziłam, że to coś poważnego, dopóki jeden z moich kolegów nie wszedł i nie poprosił mnie o jak najszybsze opuszczenie biura. Byłam w szoku i zaczęłam panikować, wszyscy biegli korytarzem, a ja zaczęłam podążać za nimi, nie zabierając nawet swoich rzeczy. Wyszłam z biura z moim synkiem, Marsem, i zadzwoniłam po kierowcę. Na szczęście wciąż był w Ministerstwie, w przeciwieństwie do wszystkich innych kierowców, którzy już z niego uciekli. Kiedy dotarłam do domu, dowiedziałam się, że talibowie przejęli również Kabul. Gdy poinformowano mnie, że mój brat, który pracował z prezydentem, wciąż pozostawał w biurze, a mój mąż również był jeszcze poza domem, byłam załamana. Na szczęście później dotarli do domu. Wtedy zebraliśmy się, szczęśliwi, że jesteśmy razem. Jednak tej nocy nie mogliśmy spać i długo rozmawialiśmy z naszymi rodzinami i przyjaciółmi. Ci prosili nas, żebyśmy opuścili dom, ponieważ talibowie już zaczęli przeszukiwać domostwa tych, którzy współpracują z rządem. Ponieważ cała moja rodzina, w tym ja, pracowała dla rządu i byliśmy bardzo blisko pałacu prezydenckiego i głównych ministerstw, nie mieliśmy innego wyjścia, jak tylko oddalić się, żeby ocalić życie.

Postanowiliśmy przenieść się do domu mojej babci, zabierając ze sobą tylko kilka toreb i jadąc różnymi taksówkami; ja na dodatek byłam z dziećmi i w bardzo trudnej sytuacji. Gdy w końcu tam dotarliśmy, poczułam się trochę lepiej, jednak stanęliśmy w obliczu kolejnego niebezpieczeństwa – budynek, do którego się wprowadziliśmy, również znajdował się w bardzo newralgicznej okolicy: sąsiedzi mojej babci byli ministrami, a talibowie już zajęli ich domy. Był to jeden z najbardziej przerażających momentów w moim życiu.

Kiedy wyjrzałam przez dziurę w oknie, talibowie byli wszędzie wokół – pomyślałam, że to może być koniec mojego życia. Zaczęłam płakać i szlochać. Nie miałam pojęcia, co robić dalej. Zastanawiałam się, jak mogę się stamtąd wydostać i co zrobię, jeśli wejdą do domu. Widziałam, że wiele krajów ogłosiło, że pomoże Afgańczykom. Zaczęłam więc starać się o pomoc, jak tylko mogłam – potrzebowałam jej bardzo pilnie. Musieliśmy jak najszybciej opuścić Kabul. Jak wspomniałam, nie tylko pracowaliśmy dla rządu, ale jesteśmy też znaną rodziną w Afganistanie. Wiedzieliśmy, że plotki szybko się rozniosą, a talibowie zorientują się, że się ukrywamy.

Wpadałam w coraz większą panikę. Czułam się beznadziejnie. W każdej minucie wyobrażałam sobie moment, w którym talibowie nas znajdą i jak okrutnie zakończą nasze życie. Myślałam o tym, że mogę nie zdołać uratować moich dzieci, a czym one zawiniły? Dlaczego muszą zostać ukarane z mojego powodu? Dlaczego muszą się poświęcać, mimo że nic nie wiedzą o rządzie i talibach? To naprawdę mnie bolało. Moje serce płonęło. Nie mogłam nic zrobić. Nagle otrzymałam wiadomość z Twittera od jednego z moich starych przyjaciół, którego poznałam podczas studiów licencjackich na Uniwersytecie Ege w Turcji. Napisał, żebym sprawdziła pocztę, bo tam przesłał wszystkie informacje oraz poprosił o wysłanie maila na adres polskiego urzędnika. Po chwili wysłałam wiadomość. Otrzymałam zwrotnego maila, jednak swojego wysłałam ze swojej oficjalnej skrzynki i pomyślałam, że ona nie jest już bezpieczna. Przeprosiłam, że nie będę w stanie dalej odpowiadać. Zapytałam, czy mogę skontaktować się przez WhatsAppa i natychmiast usunęłam tę wiadomość. Potem mój przyjaciel zapytał, czy mogę do niego zadzwonić przez WhatsAppa. Odpowiedziałam, że jestem całkowicie zagubiona, że mój mózg nie reaguje normalnie. Później, kiedy zadzwoniłam i rozmawiałam z nim, słuchał mnie uważnie i powiedział, że skontaktuje się z naszym ambasadorem w Polsce, aby wyjaśnić mu moją sytuację. Na szczęście ambasador wkrótce potwierdził, że zadzwoni do mnie o 2:00 nad ranem czasu afgańskiego. Zatelefonowałam do mojego brata i mamy, którzy również nie spali, myśląc o planie ratunkowym, i powiedziałam im, żeby się nie martwili, że im pomogę, muszą tylko dać mi trochę czasu. W trakcie rozmowy ambasador powiedział, że w Polsce jest teraz późno. Oficjalne godziny otwarcia instytucji zaczną się za 12 godzin i wtedy – rano – porozmawia z parlamentem i biurem premiera. Był miły i pełen nadziei, poradził, abym była cierpliwa i miała nadzieję, że wszystko będzie dobrze, nie martwiła się i była silna.

Poczułam się znacznie lepiej, jakby pojawił się anioł i wziął mnie za rękę. Wydawało mi się, że to cud. Następnego ranka otrzymałam wiadomość od innej polskiej przyjaciółki – chociaż nigdy w życiu nie spotkałam jej na żywo, to dodawała mi otuchy i nadziei. Towarzyszyła mi z daleka. Mówiła, że na pewno przyjadę do Polski, że trzyma za mnie kciuki i modli się o bezpieczeństwo moje i mojej rodziny. Jednak nikt z nas nie mógł spać i czekaliśmy na planowany moment. Ambasador zadzwonił do mnie dokładnie w ustalonym czasie i poinformował, że przekazali moje dokumenty do polskiej ambasady w Indiach i próbują dodać mnie do listy osób, które będą mogły wyjechać. Powiedział, żebym przygotowała się do wyjazdu dzisiaj, że mamy lot o 15:00 i że muszę dotrzeć na lotnisko o tej porze.

Miałam torebkę, do której włożyłam moje cenne rzeczy i nasze telefony oraz jedną małą torbę, mieszczącą trochę dziecięcych ubrań i inne potrzebne im przedmioty. Moja mama i brat zrobili to samo. Znaleźliśmy człowieka, który ukradkiem zabrał nas na lotnisko. W końcu dotarliśmy na miejsce i dostaliśmy numer do dziennikarki, która miała nam pomóc skontaktować się z polskimi żołnierzami. Poprosiła nas, abyśmy udali się w pobliże obozu Baran, na parking, na którym zebrano kilka rodzin, które miały udać się do Polski. Zostaliśmy tam jedną noc w samochodzie, aż do rana. Około czwartej nad ranem ruszyliśmy na lotnisko i weszliśmy w tłum tysięcy ludzi. To była nerwowa i bardzo trudna do opisania sytuacja, to było morze ludzi. Wszyscy starali się dotrzeć do bramek, przez które zagraniczni żołnierze mieli opuścić Afganistan. Próbowaliśmy iść naprzód, lecz nagle Atilla gorzej się poczuł. Był spragniony i bardzo się pocił, potrzebował wody. Szukaliśmy jej, aż w końcu ktoś mu ją dał i mój mąż poczuł się lepiej. Bardzo się bałam, że jeśli nie uda mu się przeżyć na tym etapie podróży, to nie przedrzemy się przez ten tłum. Po chwili to samo stało się z moją mamą i poczułam się bardzo przygnębiona.

Nie miałam wyboru, modliłam się cały czas. Powtarzałam każdy znany mi werset Koranu w nadziei na ratunek. Ja i Baktash byliśmy silniejsi od innych. Chociaż nosiłam Marsa i karmiłam go co trzydzieści minut, nadal próbowałam mocno stać na nogach. Najtragiczniejsze w tej sytuacji było to, że widziałam, jak niektórzy, w tym dzieci, upadali na ziemię i umierali. Nie mieliśmy wyjścia. Nie mogliśmy im nawet pomóc. Chciałam ich nieść, chciałam ich ratować, ale my też mogliśmy stać się jednymi z nich. Raz żołnierz podniósł dziecko i zapytał, czyje ono jest, ale nikt nie był gotowy go wziąć. Czułam się bardzo źle. Płakałam, zastanawiając się, dlaczego znaleźliśmy się w takiej sytuacji. To był koszmar. W pewnym momencie moja sukienka zaczepiła się o drut kolczasty, a ludzie wciąż popychali mnie, żebym szła naprzód. Gdybym usiadła, być może przeszliby po mnie i po Marsie, ale nie upadłam. Włożyłam całą swoją siłę w to, żeby nie upaść i dzięki Baktashowi, który przyszedł i zabrał Marsa ode mnie, mogliśmy iść dalej. Wszystko działo się w ogromnym zamieszaniu, ponieważ z jednej strony, talibowie strzelali i krzyczeli do tłumu, a z drugiej, żołnierze próbowali powstrzymać tłum, aby nie przekraczał wyznaczonego obszaru. Chcieli mieć kontrolę z obu stron, było niebezpiecznie, a my byliśmy sfrustrowani. Patrzyłam na Smyrnę, a ona błagała mnie, żebym zabrała ją z powrotem do domu. Płakała i mówiła: „mamusiu, chodźmy do domu, tak się boję, proszę, mamusiu, zabierz mnie do domu”. To naprawdę rozdzierało moje serce. Czułam się źle i jedyna rzecz, która krążyła mi po głowie, to że lepiej byłoby zostać w domu niż ryzykować życie dzieci tutaj.

Byliśmy jednak w połowie drogi i nie było już odwrotu. Jak mielibyśmy ominąć cały ten tłum, żeby zawrócić? Nawet Atilla żałował, że wyruszyliśmy, i przekonywał do powrotu. Mówił do mnie: „chodźmy, to koniec, nie przeżyjemy, umrzemy, jeśli pójdziemy dalej”. Ale ja nikomu nie odpowiadałam. Wciąż szeptałam i modliłam się do mojego Boga, aby nas ocalił.

W końcu dotarliśmy do celu i pokazaliśmy żołnierzom nasze paszporty. Powiedzieli, że nie mamy wiz. Jak w związku z tym mieliby nas przyjąć? „Jest ponad tysiąc osób, które mają paszporty” – powiedziałam. Błagałam żołnierza, „proszę, uratuj nas, pomóż nam, proszę!”. Powiedziałam im, żeby sprawdzili listę i że informacje o nas i nasze nazwiska są tam zapisane, ale oni powiedzieli, że nie ma żadnej listy, żebyśmy wracali i nie marnowali ich czasu. „Nie macie żadnej wizy ani żadnego dokumentu tożsamości; okłamujecie nas!”. Przysięgałam im wiele razy, że to, co mówię, to prawda, ale wydawało się, że to koniec, a wszystkie moje nadzieje przepadły. Czułam się zgubiona. Wciąż tam stałam, nie patrząc za siebie. Nie widziałam nawet, gdzie jest mama i reszta rodziny. Widziałam tylko Baktasha, byliśmy razem. W tym momencie przyszedł żołnierz, który mówił po persku. Zawołałam go i krzyknęłam: „pomóż mi”, a on odwrócił się do mnie i powiedział: „pokaż, co masz”. Baktash natychmiast pokazał mu odpowiednie wiadomości i wszystkie informacje. Żołnierz powiedział: „OK , nie martw się, jesteś na liście”. To był najszczęśliwszy moment w moim życiu. Byłam oszalała z radości. Nie byłam w stanie zrobić kroku. Po prostu uniżyłam się i zabrałam Marsa do niego. Zabrał nas na drugą stronę i powiedział: „jesteś już bezpieczna, nie martw się”. Nadal byłam bardzo zdenerwowana i strasznie płakałam, wskazując na moją rodzinę. „OK , usiądź” – nakazał. Dał mi wodę i powiedział, że ich przyprowadzi, żebym tylko mu pokazała, kto jest członkiem mojej rodziny. Wskazałam na moją mamę, Smyrnę i Baktasha, ale nigdzie nie widziałam Atilli. Znowu wpadłam w panikę i wbiegłam w tłum, krzycząc „Atilla, Atilla”. Żołnierz zatrzymał mnie i poprosił o okazanie dowodu tożsamości. Było tam wielu ludzi. Mogłabym znaleźć wśród nich Atillę, ale trudno mi było wytłumaczyć, jak on wygląda, bo żołnierz nie rozumiał po angielsku. Powiedziałam, że to mężczyzna w zielonej szacie, ale nie znalazł go w tłumie. W końcu wskazałam na jego mundur i pokazałam, że to ten kolor i poprosiłam innych strażników, aby pozwolili mu przejść.

W końcu wszyscy przeszliśmy – byliśmy uratowani. Zabrali nas do obozu Baran. Na lotnisku dali nam wodę i powiedzieli, że teraz jesteśmy bezpieczni. Kiedy sytuacja się uspokoiła, zdałam sobie sprawę, że zgubiłam torebkę, do której włożyłam wszystkie cenne przedmioty, takie jak biżuteria, telefon, karty i wszystko, co mogłoby pomóc nam przetrwać w przyszłości. Niestety włożyłam tam również telefon mojej mamy i Atilli, ponieważ wszystkie były rozładowane – używaliśmy ich przez dwa dni. Po prostu je schowałam, nie spodziewając się, że je zgubię. Na szczęście Baktash miał swój telefon przy sobie. Zostaliśmy tam na noc. Dali nam trochę jedzenia dla dzieci, żeby mogły przeżyć, jednak brakowało jedzenia dla dorosłych. Przeprosili za to i podarowali nam trochę chleba z mlekiem. Zorientowali się, że karmię dziecko. Tę noc spędziliśmy na zewnątrz, było bardzo zimno, spaliśmy na trawie, miałam chustę, owinęłam nią dzieci i siebie. Chuchałam, żeby było im ciepło, i mocno je przytulałam. Reszta ludzi chodziła dookoła, żeby się rozgrzać.

Było zimno i wilgotno. Robiło się coraz zimniej, aż do czwartej nad ranem. Jestem pewna, że nikt nie mógł spać tej nocy.

Wcześnie rano przyszli strażnicy, obudzili wszystkich i ustawili w dwóch rzędach. Policzyli nas i zapisali jakieś numery i znaki, oznaczyli nas i powoli przenieśliśmy się stamtąd do innego kompleksu. Dokładnie w tym momencie Mars zaczął płakać, bo zazwyczaj o tej porze spał, a czasami, kiedy się budził, śpiewałam mu piosenkę dla dzieci. Nagle przypomniałam sobie tę piosenkę i zaczęłam ją śpiewać powoli, jakby szepcząc mu do ucha, a on się uspokoił, zrozumiawszy, że jest w dobrych rękach. Czułam, że moja twarz znów robi się mokra, każda chwila była pełna emocji.

Moja nadzieja rosła, ale dopóki nie dotarliśmy na miejsce, nie wierzyłam, że ta podróż się wydarzy, ponieważ wciąż byliśmy na lotnisku. Wciąż słyszeliśmy odgłosy ognia talibów. Wreszcie zaczęliśmy się poruszać, było nas w sumie 99 osób z dziećmi. Dotarliśmy do miejsca, w którym zatrzymaliśmy się na chwilę i w którym ponownie nas policzono i umieszczono inne znaki. Po pewnym czasie przyjechały autobusy, które zabrały nas do innego sektora. W tym miejscu nas zarejestrowali i czekaliśmy tam przez kilka godzin. Nakarmili nas i trochę się odświeżyliśmy. Około południa znowu przyjechały autobusy i zabrały nas na lot. Umieścili nas w dwóch wojskowych samolotach i chociaż nie było komfortowo i było bardzo głośno, to właśnie wtedy zdałam sobie sprawę, że wszyscy powoli zaczęli zasypiać. Czułam, że wszyscy dopiero teraz odetchnęli, tak jak ja, i ucieszyli się, że w końcu lecą i mają szansę uratować życie.

W ciągu trzech godzin dotarliśmy na uzbeckie lotnisko Novoyi, na którym przetestowali nas na koronawirusa na wypadek, gdyby ktoś był zarażony. W poprzednich dniach zapomniałam o COVIDcovid-19 i wszystkich innych problemach. Spędziliśmy tam jakąś godzinę. Poprzedniej nocy umieraliśmy z zimna, a teraz byliśmy na środku płyty lotniska, gdzie nie było żadnego cienia. Słońce było dokładnie nad naszymi głowami, żar lał się z nieba. Najpierw czekaliśmy, aż przetestują dziewięćdziesiąt dziewięć osób, potem na wyniki. Sprawdzali również nasze dokumenty, czy mamy paszport lub Tazkira – wszystko, co mogło świadczyć o naszej tożsamości. Kiedy skończyli, czekaliśmy na tankowanie polskiego samolotu. Obserwowaliśmy ten proces, wszyscy poruszeni, nie mogli się doczekać, żeby wejść do samolotu. W końcu oczekiwanie dobiegło końca i weszliśmy na pokład. Czułam się bardzo dziwnie, jakbym zgubiła się na wiele lat w dżungli i niczego w życiu nie widziała. Kiedy stewardessa zapytała mnie, czego chciałabym się napić, powiedziałam, że herbaty, kawy, wody, soku – wszystkiego, co ma. Roześmiała się, odpowiadając: „jasne, pewnie brakowało ci wszystkiego w czasie tej drogi”. Próbowałam się zdrzemnąć, ale kiedy zamykałam oczy, wszystkie wydarzenia z ostatnich dni pojawiały się w mojej głowie jak film. Samolot wylądował w Gruzji, a mnie przypomniał się czas, kiedy po raz pierwszy wyjechałam na studia do Turcji. Wtedy też leciałam samolotem wojskowym, chciałam studiować i robić karierę. Potem polecieliśmy dalej i w końcu dotarliśmy do Warszawy.

Po kontroli wszyscy wsiedliśmy do autobusu, a następnie dotarliśmy do ośrodka dla uchodźców. Dali nam pokój z pięcioma łóżkami, który przypominał te w akademikach. Piętro niżej znajdowała się kuchnia i łazienka. Łóżka były rodzajem pryczy. Pracownicy ośrodka byli bardzo mili i okazali nam gościnność. Zapewnili nam podstawowe produkty, takie jak mydło, szampon, pieluchy i łóżko dla Marsa. Położyliśmy się do łóżka i spaliśmy. Rano zapukano do drzwi i przyniesiono nam śniadanie. Do czasu zakończenia kwarantanny mieliśmy zapewnione dwa posiłki dziennie. W końcu byliśmy bezpieczni i mogliśmy głęboko odetchnąć. Nie mieliśmy jednak wystarczająco dużo ubrań. Wyprałam swoje, owinęłam się kocem i czekałam aż wyschną. Reszta mojej rodziny nie mogła tego zrobić, ponieważ było deszczowo, a ich ubrania nie wyschłyby tak szybko. Nie mieliśmy się w co ubrać.

Dzień później spotkałam się z moimi polskimi przyjaciółmi (którzy teraz są mi bliżsi niż rodzina) oraz z ich bliskimi, którzy nas odwiedzili. Kiedy zobaczyłam ich po raz pierwszy, poczułam, jakbym znała ich od lat. Nie mogliśmy spotkać się normalnie. Z powodu ograniczeń związanych z COVIDcovid-19 musieli pozostać po drugiej stronie drutów. Wszyscy byliśmy poddani kwarantannie przez dwa tygodnie. Wciąż pamiętam, jak przyjaciółka wzięła mnie za ręce i upewniła się, że jesteśmy pod dobrą opieką. Byłam spokojna i bardzo szczęśliwa, że mogłam się z nimi zobaczyć. Dali nam niezbędne jedzenie, zabawki dla Smyrny i wiele różnych przekąsek. Najważniejsze w tym wszystkim były ubrania, które przywieźli nam wszystkim. Przyjechali z daleka; byli w drodze trzy godziny, żeby do nas dotrzeć. Pozbyliśmy się naszych starych, wojennych ciuchów i z radością nosiliśmy nowe.

Po kwarantannie Elwira zapewniła nam samochód i hotel, w którym mogliśmy się zatrzymać. Po wyjściu z ośrodka po tak długim czasie podziwialiśmy piękno natury. Wszystko wydawało się takie piękne i spokojne. Wciąż nie mogę nacieszyć się Polską. To piękny kraj, pierwszy, który zobaczyłam w Europie. Chociaż odwiedziłam liczne państwa, takie jak Chiny, Indie, Malediwy, Dubaj, Uzbekistan, Kirgistan, Pakistan i wiele innych, to nigdy nie byłam w Europie. Przyjechaliśmy do Warszawy i zamieszkaliśmy w hotelu Arche, który był bardzo piękny. Nasz pakiet obejmował wszystko, co potrzebne. W pokoju mieliśmy piękne łóżko, a gościnność właścicieli była niesamowita. Po pewnym czasie nasi przyjaciele odwiedzili nas i świetnie się z nimi bawiliśmy. Ktoś przyniósł wózek dziecięcy dla Marsa, ktoś inny ubrania dla Smyrny. Dostaliśmy również wiele zabawek, które naprawdę pomagają nam w codziennym życiu. Szukaliśmy mieszkania i sprawdzaliśmy ceny, które były naprawdę bardzo wysokie i przekraczały nasze możliwości, i zastanawialiśmy się, co zrobić. Następnego dnia spotkaliśmy się z inną fajną przyjaciółką, która miała zamiar sprzedać swoje mieszkanie, ale zatrzymała je ze względu na nas i udostępniła nam je za darmo, dopóki nie znajdziemy czegoś sami. Wiele osób zaangażowało się, żeby nam pomóc, i byli to ludzie, których nigdy wcześniej nie spotkaliśmy.

Oni wszyscy są cudem w moim życiu. Po kilku dniach przenieśliśmy się do nowego mieszkania, a wsparcie zespołu nigdy się nie skończyło; codziennie wszyscy starają się nam pomóc w kwestiach, w których potrzebujemy wsparcia. Mieliśmy okazję poznać całą rodzinę naszych polskich przyjaciół. Tworzymy tutaj nową rodzinę. Jesteśmy tu bardzo szczęśliwi.

Smyrna, z pomocą naszych przyjaciół, mogła pójść do przedszkola. Kiedy udało mi się nawiązać relacje w przedszkolu, dyrektor pomógł mi znaleźć pracę. Aktualnie pracuję w Deloitte. Tęsknię za moją pracą, poczuciem spokoju i czasem, w którym ledwo co udało mi się zdobyć pewną pozycję zawodową. Jest mi przykro i smutno, ale czuję, że ten nowy początek to nowe życie, i jestem wdzięczna Allahowi i szczęśliwa, że moje dzieci i rodzina mają się dobrze. Cieszę się, że mam pracę, że poznałam nowych przyjaciół i wspaniałe środowisko. Chcę również podziękować Fundacji Deloitte, mojemu przełożonemu, moim najdroższym kolegom i całemu zespołowi za pomoc w trudnych chwilach i bycie przy mnie.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×