fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Gruby portfel państwa

Przekonanie, które legło u podstaw polskiej transformacji ustrojowej, mówiło, że im mniej państwa, tym lepiej. Stąd gwałtowna prywatyzacja – bo przecież państwo nie może być dobrym właścicielem. Przyjmowany bezkrytycznie, pogląd ten doprowadził do wielu nieprzewidzianych wcześniej konsekwencji.

Ilustr.: Olga Micińska


Przekonanie, które legło u podstaw polskiej transformacji ustrojowej, mówiło, że im mniej państwa, tym lepiej. Stąd gwałtowna prywatyzacja – bo przecież państwo nie może być dobrym właścicielem. Przyjmowany bezkrytycznie, pogląd ten doprowadził do wielu nieprzewidzianych wcześniej konsekwencji.
 

*

Doskonałym praktycznym wyrazem tego dogmatu polskich elit jest trwający do dziś stereotyp pegeerów. „Złe pegeery”, „straszne pegeery” – takie sformułowania padają praktycznie bez zastanowienia, a mówiący czuje absolutną pewność, przecież nie bez powodu je zlikwidowano, nieprzypadkowo też dawni ich pracownicy do dzisiaj nie umieją się podnieść. W opinii polskich elit pegeer tworzył środowisko, w którym trwale wypaczany był zmysł praktyczny, ludzie uczyli się lenistwa i postawy roszczeniowej. Cały system zrodził tak zwanego „pegeerusa”, specyficzny podgatunek tischnerowskiego „homo sovieticusa”. Tymczasem ta zła opinia nie jest w pełni zasłużona – pegeery, czyli państwowe gospodarstwa rolne były różne – dobrze i źle zarządzane, nowoczesne i zacofane, wypracowujące zysk i pożerające pieniądze.
Mimo to, wszystkie wrzucono do jednego worka w ogniu liberalnych reform. Przyczyny niechęci reformatorów do zjawiska pegeerów mogły być dalekie od rzetelnej oceny ekonomicznej. Więcej – źródłem poglądów elit III RP na pegeery mogły być poprzedzające je elity komunistyczne. W niedawnym wywiadzie dla „Gazety Świątecznej” (19.01.2013) Jerzy Stuhr opowiada o okolicznościach powstania „Wodzireja”. Film pierwotnie miał być kręcony w Warszawie, interwencja władz przeniosła go jednak na prowincję. W stolicy, w pobliżu Komitetu Centralnego, kumoterstwo i niejasne interesy występować nie mogły. Co innego w świecie małych miasteczek czy wsi – „nieprawidłowości” mogły się tam pojawiać, by dobra władza centralna mogła popisywać się ich prostowaniem. Cóż lepszego niż obraz dobrego gospodarza z Warszawy, który jedzie w teren, by problemy diagnozować i naprawiać. III RP przejęła tę perspektywę i zdecydowała, że najskuteczniej wyleczy się chorobę, zabijając pacjenta (być może niechęć elit podsycało również postrzeganie pegeerów jako majątków ziemskich z nieprawego łoża, tworów od samego początku naznaczonych kradzieżą).
Autorzy reform gospodarczych przyjęli dwa założenia – że pegeery są niefunkcjonalne oraz że prywatne gospodarstwa będą działały lepiej. Postanowili przez Morze Czerwone przeprowadzić polskie rolnictwo do gospodarki rynkowej. Zaordynowana prywatyzacja pegeerów została niestety położona koncertowo. Ówcześni ich zarządcy dostali dość czasu na kreatywne zaniżenie wartości podległych im przedsiębiorstw tak, że wielu wykupiło je za niewielki procent realnej wartości. Dla państwa była to wielka utrata majątku. Być może jednak błędów nie dało się uniknąć, a mimo to warto było zapłacić wysoką cenę za powstanie nowej grupy przedsiębiorców rolnych, wprawionych w konkurencji i znających zasady wolnego rynku. Rzecz w tym, że niechcący stworzyliśmy też całkiem nową, szarą strefę. Brak obowiązku pełnego księgowania powoduje, że sukcesorzy pegeerów chętnie omijają podatki za sprzedaż produktów rolnych i wypłacają swoim pracownikom dwie pensje – oficjalną, „rządową” oraz nieoficjalną dopłatę. Nie jest jasne, w jaki sposób taki stan rzeczy mógł być zaakceptowany przez polskich reformatorów.
 

*

Inny przykład z tej samej branży. Kiedy Gabriel Janowski protestował na sejmowej mównicy przeciwko sprzedaży polskich cukrowni kapitałowi niemieckiemu, wyśmiewany był jako pieniacz (prawdą jest, że nie pomógł sprawie swoim niewyjaśnionym do dziś zachowaniem na sejmowym korytarzu). Kapitał jest bezpaństwowy – mówiono, wszystkich traktuje równo. Sprzedaż nie rodzi żadnego zagrożenia. Od tego czasu część sprywatyzowanych cukrowni zamknięto, a produkcję przeniesiono do Niemiec. Polska stała się na tym polu krajem surowcowym – tanio sprzedaje buraki, drogo kupuje cukier. O ile na to ostatnie wielu się oburzało, nie dało się słyszeć wyraźnej oceny polityki prywatyzacyjnej państwa.
Być może więc kapitał ma ojczyznę – wbrew neoliberalnemu, zapożyczonemu wprost od Marksa poglądowi?
 

*

Przykład z innej branży. W audycji radiowej o prywatyzacji Polskich Kolei Linowych czterech ekonomistów spiera się o sensowność transakcji. Nagle jeden z nich wspomina, że jechał niedawno kolejką na Kasprowy i był bardzo niezadowolony z obsługi. Pozostali dyskutanci natychmiast dorzucają uwagi o podobnych przykrościach, które spotkały ich na państwowym gruncie. Oto kolejny dogmat naszego liberalizmu. Pracownik firmy państwowej to pracownik z „komunistyczną” mentalnością (a zatem prawdopodobnie pokazowy przykład homo sovieticusa). Znudzony, zblazowany, niezadowolony, zły. Firma, w której pracuje, to „głęboka komuna”. Ciekawe, kiedy panowie ekonomiści ostatni raz dzwonili do operatora swojego łącza internetowego. Albo też reklamowali telefon w jednej z dużych sieci komórkowych. Polecam, można się podbudować i na własnym ciele zobaczyć, o ile lepiej traktują klienta firmy prywatne. Tylko czy wolno przez analogię nazwać to „głębokim kapitalizmem” – bo przecież przymiotnik „dziki” został już zagospodarowany?
 

*

Pogląd, którego przykłady zostały przedstawione powyżej, źle wpłynął na zdolności poznawcze polskich elit. O ile bowiem zdanie „w firmach państwowych panuje komuna” można – przy odrobinie dobrej woli – nazwać uproszczoną obserwacją rzeczywistości, to istnieje więcej niż jedna droga naprawienia patologii, o której ta obserwacja mówi. Wbrew forsowanym w Polsce poglądom, prywatyzacja nie jest jedyną możliwością. Można bowiem podjąć próbę reformy własności państwowej.

Możliwe, że zadanie to przerasta polskie elity. Możliwe, że nie podejmują się go, kierując się brakiem pewności własnej silnej woli. Bo przecież firmy państwowe to atrakcyjne stanowiska do rozdzielenia – zarządy, rady nadzorcze. Polska elita nie ma do siebie zaufania, woli więc pokusę oddalić, by ratować sumienie (istnieje oczywiście złośliwe i całkowicie nieuprawnione tłumaczenie mówiące o tym, że interesy na państwowym można robić nawet skuteczniej w trakcie prywatyzacji). Przykład USA pokazuje jednak, że także i w gospodarce o wiele bardziej wolnorynkowej niż nasza mogą powstać brzydkie pokusy i szkodliwe układy. Jeśli prawdziwa jest teza, że do kryzysu doprowadziło zblatowanie elit trzech sfer – administracji rządowej, wielkich korporacji finansowych i elitarnych wydziałów ekonomii i zarządzania, nie sposób zrozumieć, w czym takie rozwiązanie wyprzedza obmierzłą niesprywatyzowaną Polskę. Chyba tylko w większej zdolności do wygenerowania niewyobrażalnych bogactw dla niewielkiej grupy.

 

W czasach, gdy w Europie rosną nastroje protekcjonistyczne, boleśnie przekonujemy się, że kapitał ma jednak ojczyznę. Francja, Niemcy, Włochy naciskają na swoich potentatów motoryzacyjnych, a ci posłusznie przenoszą produkcję do macierzystych krajów. Polscy publicyści dostrzegają problem, nawołują jednak, by Polska nie szła tą drogą, bo protekcjonizm to malejąca konkurencyjność firm. Może i tak – ale można wyobrazić sobie protekcjonizm o innej twarzy (w naszym kraju wręcz trzeba, trudno bowiem powiedzieć, skąd polscy giganci przemysłu mieliby wracać produkcję do Polski). Protekcjonizm po polsku mógłby objawiać się dbałością o firmy państwowe – o ich rzeczywiste odpolitycznienie, wprowadzenie niezależnych mechanizmów kontroli, stworzenie sensownej polityki inwestycyjnej. Warto zastanowić się, w jakim stopniu dopuszczać firmy prywatne do zarządzania wspólną przestrzenią (nazywaną powszechnie przestrzenią publiczną, co skutecznie osłabia poczucie przynależności). Przykładowo – czy należącymi do Warszawy przejściami podziemnymi w okolicy Dworca Centralnego musi zarządzać zewnętrzna spółka? W jaki sposób zwiększamy konkurencyjność polskich firm, oddając jedyny dostępny zasób tego rodzaju w ręce jednego podmiotu? Równie dobrze to zadanie mogłoby wziąć na siebie miasto, a wypracowany zysk przeznaczyć na inne cele wspólne. Tego rodzaju postulaty wiążą się rzecz jasna z koniecznością odrzucenia wspomnianych wcześniej dogmatów i nabraniem przekonania, że państwowe może być dobre. Jeśli nie chcemy bezczynnie czekać przez pokolenia na obiecany polski kapitał (i – obowiązkowo – polski Microsoft, w zgodzie z dogmatem o cyfryzacji), możemy nie mieć innego wyboru.

A w zetknięciu z rosnącymi dywidendami z firm państwowych, minister Rostowski mógłby zarzucić swoje fotograficzne hobby.

 

Dziękuję Janowi Mencwelowi za argumenty dotyczące Polskich Kolei Linowych.

 
Przeczytaj inne teksty Autora.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×