Tekst oryginalnie napisany w języku rosyjskim.
Tłumaczenie: Antonina Ciużeńska.
Historia mojego stalkingu
Historia mojej emigracji rozpoczęła się od najbardziej, moim zdaniem, drażliwego wydarzenia XXI wieku – wojny Rosji z Ukrainą. Inwazja na pełną skalę rozpoczęła się 24 lutego 2022 roku. Tego ranka obudziłam się i natychmiast weszłam do Internetu. To był szok: nie mogłam sobie wyobrazić, że coś takiego może mieć miejsce. Że mój kraj zaatakował sąsiednie – bratnie państwo. Obudziłam męża, który spał do południa, ponieważ pracował do późna w nocy. Oburzony od razu napisał post na Instagramie: „Stop wojnie. Putin ręce precz od Ukrainy” i tak dalej. Ja z kolei nie napisałam niczego w innej rosyjskiej sieci społecznościowej (odpowiednik Facebooka). Wciąż miałam nadzieję, że to wszystko nieprawda, że to jakieś nieporozumienie… Ale po kilku dniach stało się jasne, że Putin nie zamierza przestać i będzie tkwił w tym do końca. Natychmiast napisałam do wszystkich moich znajomych z Ukrainy – jak się mają, czy żyją, co zamierzają robić. Odpowiedziała tylko jedna znajoma, pochodząca z Kijowa, Sonia. Powiedziała, że spakowała torbę, psa i kota i jest już na dworcu, czekając na pociąg do Lwowa. W tym czasie obwód kijowski był bombardowany. Cała jej rodzina, z wyjątkiem ojca, jest teraz w Niemczech, ale wcześniej, będąc w Kijowie, musieli przeczekać naloty w metrze. Sonia wyjechała natychmiast. Więcej o Sonii opowiem później. Teraz o naszej rodzinie.
Mam na imię Maria. Mam 33 lata, męża Ryszarda, który obecnie jest w więzieniu i syna, który ma 8 lat. On też ma na imię Ryszard. Mój mąż to Ryszard Ryszardowicz. Więc mój syn jest już Ryszardem Trzecim. Przed wojną całe życie mieszkaliśmy w prowincjonalnym mieście Kirow, w obwodzie kirowskim. Prowadziliśmy ciche, spokojne życie. Dziecko chodziło do przedszkola, mąż pracował w różnych zawodach, ostatnio jako kierowca autobusu i fotograf. Ja pracowałam na pół etatu w reklamie, ponieważ dziecko zbyt często chorowało na zapalenie płuc i inne przeziębienia. Z tego powodu nikt nie chciał mnie zatrudnić na stałe. Z rodziny mieliśmy tylko teściową (matkę mojego męża), która czasami pomagała nam przy dziecku. Oboje z mężem jesteśmy z wykształcenia muzykami (ja jestem śpiewaczką operową, mąż pianistą, klawesynistą i organistą). Żyliśmy cicho i spokojnie, nic szczególnego. Tylko mój mąż od czasu do czasu uczestniczył w wiecach przeciwko władzy, przeciwko aneksji Krymu, przeciwko Putinowi, na rzecz wolności słowa i w innych wydarzeniach. W tamtym czasie (przed wojną) w ogóle nie angażowałam się w politykę. Byłam na wiecach kilka razy w życiu.
Wraz z wybuchem wojny wszystko zmieniło się dramatycznie. Piekła, które rozpętał Putin i jego banda, która przejęła władzę, nie da się opisać słowami. Ból, przerażenie, rozpacz, wstyd za moich ludzi… Nawet na portalach społecznościowych musiałam przepraszać za to, że jestem Rosjanką. I nadal to robię, nie tylko na portalach społecznościowych. Ta klątwa przez wiele stuleci będzie ciążyć na absolutnie wszystkich Rosjanach, na wszystkich przedstawicielach tego narodu bez wyjątku. Rzeki krwi, które teraz przelewają się na ukraińskiej ziemi, długo nie wyschną w pamięci ludzi, którzy ucierpieli.
Niektórzy stracili mężów i synów. Są przypadki, w których zginęły całe rodziny. Ktoś opuścił ojczyznę na bardzo długo, jeśli nie na zawsze. Niektórzy nie mieli już nic, ich majątek został zniszczony, nie mieli gdzie mieszkać. Ucierpieli absolutnie wszyscy. Prawdopodobnie nie ma w Ukrainie ani jednej rodziny, która by nie ucierpiała. Zniszczone zostały miejsca kultury, obiekty światowego dziedzictwa UNESCO w Odessie. Zniszczone zostały cerkwie, budynki historyczne, muzea, zabytki architektury i sztuki. Eksponaty muzealne zostały wywiezione z tymczasowo okupowanych rejonów obwodu chersońskiego w Ukrainie. A ile rzadkich zwierząt, ptaków i ryb zginęło w wyniku wysadzenia w powietrze elektrowni wodnej w Kachowce… Jednym słowem, Rosja dokonała skandalicznego ludobójstwa i ekocydu! Wszystkich tych strat i zniszczeń nie da się oszacować materialnie. Zniknęły rzeczy bezcenne. Tak jak bezcenne jest każde zrujnowane życie i los każdego Ukraińca. Te zniszczenia nie mają odpowiednika w kategoriach materialnych. Odbudowa całych miast, wsi, miasteczek, które zostały zrównane z ziemią (Mariupol, Bachmut, Maryinka i wiele innych…), zajmie lata. A kto przywróci życie zabitym wojskowym, cywilom, dzieciom? Na to pytanie nie ma odpowiedzi. Putin, a także wszyscy współwinni tych zbrodni wojennych (w tym minister obrony i każdy rosyjski żołnierz, który przybył na terytorium Ukrainy z bronią) odpowiedzą za wszystko przed międzynarodowym trybunałem karnym w Hadze. Wierzę w to! Sprawiedliwość musi zwyciężyć! Dobro zatriumfuje nad złem!
Podobnie jak wielu Rosjan, mój mąż i ja nie mogliśmy milczeć. Niektórzy wyszli na ulice i place z transparentami „Nie dla wojny!”, za co trafili do aresztów, otrzymali protokół o dyskredytacji armii i kary grzywny. Niektórzy pisali komentarze na „WKontaktie”, na Telegramie, na Instagramie i Facebooku i innych sieciach społecznościowych. Ja, podobnie jak mój mąż, publikowałam na YouTube filmy z różnych ukraińskich i międzynarodowych mediów, aby moi subskrybenci, którzy są poddawani zombifikacji przez rosyjską propagandę, mogli poznać prawdę. Wstawiłam takie posty na „WKontaktie”, a mój mąż na Instagrama. Rosyjskie media przekręcają fakty, zniekształcając rzeczywistość. Czasami wręcz kłamią, na przykład w sprawie wydarzeń w Buczy w obwodzie kijowskim. Według rosyjskiej propagandy nie było ofiar cywilnych. Cywile nie byli zabijani strzałami w tył głowy z rękami związanymi za plecami, strzałami w plecy, kobiety i dzieci nie były gwałcone w piwnicach, torturowane i dręczone. W rzeczywistości to wszystko zostało tam dokonane przez rosyjskich żołnierzy w czasie okupacji. Opublikowałam kilka filmów o tym wydarzeniu, a także o wysadzonym Teatrze Dramatycznym w Mariupolu. Okazało się, że około tydzień wcześniej pojawiło się nowe prawo i nowy artykuł karny: „publiczne rozpowszechnianie świadomie fałszywych informacji uchodzących za prawdziwe na temat wykorzystania Sił Zbrojnych Federacji Rosyjskiej w celu ochrony interesów Federacji Rosyjskiej i jej obywateli”. Artykuł 207 ust. 3 kodeksu karnego.
Obserwując w internecie wydarzenia w Ukrainie, mój mąż i ja coraz bardziej chcieliśmy opuścić Rosję. Ale mój mąż nie miał zagranicznego paszportu. Postanowiliśmy więc przynajmniej zmienić otoczenie i przenieść się do Moskwy. Ale najpierw chcieliśmy zostać wolontariuszami, aby w jakiś sposób pomóc Ukraińcom. W tym celu zabraliśmy dziecko, pieniądze, lekarstwa, antybiotyki, niektóre z naszych najcenniejszych rzeczy i pojechaliśmy na Białoruś, aby tam przekroczyć granicę z Ukrainą. Było to na przejściu w Makronach, ale białoruska straż graniczna natychmiast nas zawróciła, mówiąc, że w związku z wojną tylko Ukraińcy mogą wjechać na terytorium Ukrainy. Jednocześnie nazwali nas wariatami. Nazwali nas wariatami, mówiąc, że wszyscy uciekają przed wojną, a my jedziemy na wojnę. Prawdopodobnie powinniśmy byli nielegalnie przejść przez las, ale było już za późno: zostaliśmy zatrzymani w punkcie kontrolnym. Myślę, że białoruska straż graniczna zgłosiła fakt próby przekroczenia granicy rosyjskim funkcjonariuszom FSB, więc musieliśmy wracać do Rosji.
Po przybyciu do Kirowa definitywnie zakończyło się nasze spokojne życie. Wieczorem 14 kwietnia 2022 roku postanowiliśmy wyjechać do Moskwy. Skończyłam swój ostatni dzień pracy, rozdając ulotki przechodniom. Mąż zatankował bak do pełna, wymeldował mnie i dziecko z mieszkania, by wynająć je na czas naszego pobytu w Moskwie. Po pracy umówiliśmy się, że pojedziemy do znajomych pożegnać się z Kirowem. Mąż napisał, że przyjedzie się ze mną spotkać. Czekałam na niego na ulicy, gdy nagle zatrzymała się gazela, wyszli z niej mężczyźni w kominiarkach z karabinami automatycznymi, a mój mąż leżał wewnątrz auta z głową na podłodze. Zabrano nas do budynku Federalnej Służby Bezpieczeństwa. Tam przesłuchiwano nas osobno. Krzyczano na mnie i przeklinano, żądano hasła do telefonu i obrażano. Mojemu mężowi grożono, że zostanę zgwałcona i pobita. Podał im hasło do telefonu. Ja nie podałam, nie grożono mi.
Potem zabrali mnie do naszego mieszkania na przeszukanie, pomimo tego, że nie mieli odpowiedniego nakazu. Było to więc całkowicie nielegalne. Zdemolowali całe mieszkanie, przeszukali wszystko, przejrzeli każde pudełko po butach. Skonfiskowali laptopa, tablet, trzy iPhone’y, znaczki Nawalnego (symbole ekstremistyczne). Szukali pendrive’ów i wszystkiego, co mogłoby posłużyć jako dowód w sprawie karnej za „rozpowszechnianie świadomie fałszywych informacji dotyczących rosyjskiej armii”. Następnie zostałam zabrana na przesłuchanie do Komitetu Śledczego, w którym postawiono mi zarzuty z artykułu 207 ust. 3 pkt 2 lit. e Kodeksu karnego Federacji Rosyjskiej. Mianowicie: „publiczne rozpowszechnianie celowo fałszywych informacji na temat Sił Zbrojnych Federacji Rosyjskiej motywowane nienawiścią polityczną i narodową wobec grup społecznych: żołnierzy, elity politycznej, narodu rosyjskiego”. Kara przewidziana zgodnie z tym artykułem wynosi od 5 do 10 lat pozbawienia wolności. Tylko za słowa, za własną opinię. Następnie do sprawy karnej dodano artykuł o nawoływaniu do ekstremizmu: 280 ust. 2. Zgodnie z tym artykułem groziło mi kolejne od 3 do 7 lat więzienia. To wszystko z powodu dwunastu postów w sieciach społecznościowych o wydarzeniach w Ukrainie, w tym o Buczy i Mariupolu. Zgodnie z sugestią adwokata nie przyznałam się do winy. Mogłam skorzystać z prawa do niezeznawania przeciwko sobie i moim krewnym i po prostu milczeć, ale wiedziałam, że mój mąż zrobi dokładnie to samo i nic nie powie. Wtedy oboje zostalibyśmy aresztowani na czas śledztwa, a nasze dziecko trafiłoby do domu dziecka.
Dlatego podczas przesłuchania częściowo przyznałam się do winy: przyznałam, że to był mój profil i że to ja pisałam posty. Ale że to były fejkowe informacje… Nie zgadzałam się z tym. To było prawdziwe, nikogo nie okłamałam. Wszystko, co napisałam, było prawdą!
Mój mąż skorzystał z artykułu 51 Konstytucji Federacji Rosyjskiej i nic nie powiedział. Przed rozprawą spędziliśmy trzy dni w areszcie. Według sądu mój mąż został aresztowany najpierw na dwa miesiące, a następnie areszt został przedłużony. Do dziś przebywa w więzieniu w Jekaterynburgu, czekając na wyrok (już przez prawie półtora roku). Ja zostałam zwolniona i przeniesiona do aresztu domowego: założono mi na nogę bransoletkę śledzącą, nie wolno mi było wychodzić z domu wieczorem i w nocy, korzystać z Internetu i telefonu, odbierać poczty, uczestniczyć w spotkaniach i imprezach masowych, przydzielono mi nadzor funkcjonariusza służby penitencjarnej. Tak było do września: moja pani mecenas doprowadziła do zdjęcia bransoletki.
Pierwsze miesiące w areszcie domowym były bardzo trudne: wróciłam do pustego, zdemolowanego mieszkania. Zarówno mnie, jak i mojego męża w więzieniu, nieustannie odwiedzali funkcjonariusze FSB i grozili, że jeśli mąż nie przyzna się do winy, to podrzucą mu narkotyki, że zmienią środek przymusu na areszt, a dziecko zostanie odebrane przez PDN, bo nagle okaże się, że jestem złą matką. Trudno było wytłumaczyć moim bliskim i wychowawcom w przedszkolu, gdzie jest mój mąż i dlaczego siedzi w więzieniu. Wiele osób odwróciło się ode mnie. Mówili, że nie jestem patriotką, że jestem zdrajczynią. Prawdopodobnie, według ich przeżartych propagandą umysłów, byłoby lepiej, gdybym coś ukradła, zabiła kogoś, sprzedawała narkotyki, niż była wrogiem Ojczyzny i nie zgadzała się z szalonymi działaniami rządu. Lepiej było wspierać przywódcę we wszystkich jego przestępczych przedsięwzięciach, wspierać ludobójstwo narodu ukraińskiego.
Nie miałam telefonu, nie pamiętałam numerów do przyjaciół i teściowej. Czułam się bardzo źle i samotnie. Odnajdywałam przyjaciół pod ich adresami domowymi, a niektórzy z nich nie chcieli się ze mną kontaktować, bo bali się, że FS B przyjdzie do nich i ich aresztuje. Bardzo tęskniłam za mężem, musiałam sama utrzymać siebie i dziecko, a znalezienie pracy było bardzo trudne ze względu na ograniczenia czasowe i brak telefonu.
Rozdawałam ulotki na ulicy w upalnym słońcu, pracując absolutnie codziennie za bardzo niskie wynagrodzenie. Na szczęście nie wszyscy znajomi się ode mnie odwrócili. Przyjaciele mojego męża pomogli mi z pieniędzmi i jedzeniem, a także zorganizowali zbiórkę pieniędzy dla mojego męża w więzieniu. Do dziś to robią, wysyłają mu paczki, przywożą przesyłki do aresztu, dostarczają jedzenie i leki. Mój mąż ma astmę oskrzelową, ciągle potrzebuje inhalatora, ma chore nerki i kręgosłup. Jest w złym stanie psychicznym, a jego stan zdrowia ciągle się pogarsza. Praktycznie nie ma nadziei na uniewinnienie, ponieważ, jeśli ktoś jest oskarżony z tego artykułu, to sąd uznaje winę w stu procentach spraw. Prawie wszyscy oskarżeni zostali już skazani na prawomocne kary pozbawienia wolności wynoszące średnio 7–9 lat. A mój mąż dostał również artykuł 205 ust. 2 (podejrzenie działań terrorystycznych) za jedno zdanie: „Jedynym sposobem na powstrzymanie Putina jest jego fizyczna likwidacja”. Za przestępstwa z tego artykuł grozi od 5 do 7 lat więzienia. I 207 ust. 3 za ponowne opublikowanie wideo dziennikarza Aleksandra Sotnika na temat wydarzeń w Buczy. Prawdopodobnie będzie siedział w więzieniu do 15 lat. To znaczy, dopóki totalitarny reżim Putina nie upadnie wraz z naruszającymi konstytucję, wolność słowa i zgromadzeń przepisami karnymi. Na podstawie tego artykułu wszczęto około dwustu spraw karnych, w tym skazano polityków Aleksieja Gorinowa, Ilję Jaszyna i wielu innych. Jest to sprzeczne z Konstytucją Federacji Rosyjskiej, która gwarantuje wolność słowa, również w internecie. Dlatego uważam, że prześladowanie mnie i mojego męża jest nielegalne. Obecnie jestem sądzona zaocznie, ponieważ udało mi się opuścić Federację Rosyjską wraz z dzieckiem. Władze wystawiły za mną nakaz aresztowania, jeśli postawię stopę choćby na milimetr na rosyjskiej ziemi. Dlatego niedawno złożyłam wniosek o ochronę międzynarodową w Polsce. W moim kraju grozi mi aresztowanie, a dziecko zostanie odebrane przez opiekę społeczną, a jeśli ja również trafię do więzienia, dziecko nie będzie miało obojga rodziców.
Historia mojej emigracji
Po zdjęciu bransoletki śledzącej zaczęłam myśleć o wyjeździe z Rosji, ponieważ sąd nie ograniczył mi możliwości przemieszczania się. Nie mogłam pomóc mężowi w żaden inny sposób poza przygotowywaniem przesyłek do więzienia: wizyty i telefony nie były dozwolone, nie mogłam też komunikować się z nim listownie, tylko raz na dwa miesiące przekazywałam ustne wiadomości przez prawnika, że wszystko jest w porządku ze mną i naszym dzieckiem. Mój mąż już zrozumiał, że na długi czas utknął w tym betonowym systemie, więc przekazał przez prawnika, że chce, abyśmy opuścili Rosję na zawsze, ratując przynajmniej nasz los i nasze życie. Przecież byłam również sądzona na podstawie tych samych artykułów, a łączny wymiar kary, który mi groził, mógł sięgnąć nawet 13 lat. Ponadto mój mąż i ja zostaliśmy wpisani na listę ekstremistów i terrorystów Federalnej Służby Monitoringu Finansowego – Rosmonitoringu.
Tak więc po otrzymaniu aktu oskarżenia zwróciłam się do wolontariuszy, którzy pomagają osobom skazanym za przestępstwa tego typu opuścić Rosję. Dali mi jasne instrukcje, jak zachowywać się w kontaktach z funkcjonariuszami dozoru, jak uniknąć bycia śledzoną, wpłacili również pieniądze na moją kartę do wykorzystania w pierwszej fazie ucieczki. Wszystkie instrukcje były przekazywane wyłącznie przez Internet, bez rozmów telefonicznych. Na drogę mogłam zabrać ze sobą tylko dwa plecaki z minimalną ilością ubrań i dokumenty niezbędne z punktu widzenia mojej przyszłej sprawy azylowej, ponieważ istniało duże prawdopodobieństwo, że będę śledzona.
Imię i wygląd mojego wybawcy – Dimy – poznałam dopiero poza granicami Federacji Rosyjskiej. 7 listopada wieczorem opuściliśmy mój obwód samochodem przypominającym taksówkę i przez pięć dni błąkaliśmy się po różnych miastach, śpiąc i jedząc gdziekolwiek. Zmienialiśmy samochody, aby zacierać ślady. Najtrudniejsze psychicznie było przejście graniczne z Białorusią. Wymyśliliśmy bajkę, że jedziemy odwiedzić sąsiednią wioskę, ale na szczęście policjant o nic nie pytał, więc tylko pokazaliśmy nasze dokumenty. Niemożliwe było pozostanie w Mińsku przez dłuższy czas, ponieważ gdyby oficer dozoru odkrył moje zniknięcie, przeprowadzono by dochodzenie, wydano by list gończy, a następnie na pewno zostałabym poddana ekstradycji do Rosji. Klimat polityczny na Białorusi jest mniej więcej taki sam jak w Rosji: dyktatura Łukaszenki, mnóstwo więźniów politycznych. Po spędzeniu nocy w hostelu udaliśmy się na lotnisko. Zgodnie z planem chcieliśmy lecieć do Armenii, ale nie było bezpośrednich lotów bez międzylądowania w Rosji. Gdybyśmy mieli choć jedno międzylądowanie – z pewnością zostalibyśmy zatrzymani; ja trafiłabym do więzienia, a dziecko do sierocińca.
Polecieliśmy więc do Kazachstanu. Był tam ośrodek dla uchodźców politycznych z Rosji, takich jak my. Spotkałam tam wielu ludzi, którzy uciekli nie tylko przed mobilizacją, ale także przed prześladowaniami. Byli tam również „terroryści” i inni dobrzy ludzie, którzy sprzeciwiali się wojnie i totalitarnemu reżimowi Putina. Mieszkaliśmy tam przez miesiąc. Zgodnie z kazachskim prawem można tam mieszkać przez miesiąc bez rejestracji, a potem trzeba zalegalizować pobyt, więc w połowie grudnia polecieliśmy do Erywania.
Armenia to wspaniały kraj, mieszkają tam najbardziej gościnni, piękni i nieobojętni na cudze smutki i nieszczęścia ludzie. Mieszkaliśmy tu z synem w sumie prawie osiem miesięcy. Na początku przez trzy tygodnie mieszkaliśmy w mieszkaniach co‑ livingowych „Kovchega” z Rosjanami, przedstawicielami LGBT+ uciekającymi przed prześladowaniami. Na początku zostały nam wydzielone tylko dwa łóżka polowe w pokoju gościnnym, ale po półtora tygodnia dostaliśmy własny pokój. Zgodnie z warunkami uczestnictwa w tym co‑ -livingowym projekcie – masz prawo zatrzymać się tutaj niedługo, tylko na czas poszukiwań niedrogiego mieszkania docelowego. Potem trzeba opuścić obiekt.
Problemy zaczęły się niemal natychmiast: dużym utrapieniem było zachowanie mojego syna. Zdiagnozowano u niego AD HD: zespół nadpobudliwości psychoruchowej z deficytem uwagi. Jest to zaburzenie neurorozwojowe, polegające na tym, że osoba nie może skoncentrować się na jednej rzeczy dłużej niż 10–15 minut. Mój syn szybko traci zainteresowanie, trudno mu skupić uwagę na jednej rzeczy. Ponadto nieustannie potrzebuje ruchu: biega, skacze, hałasuje, mówi bez przerwy. Bardzo przeszkadzał sąsiadom, nie przestrzegał ciszy, przeszkadzał w pracy innym. Praktycznie wszyscy poza Rosją pracują zdalnie. Jest to możliwe w ciszy i spokojnym otoczeniu. Musieliśmy więc wstawać, zjadać śniadanie i od razu wychodzić z domu, wracając dopiero wieczorem, żeby nie było konfliktowych sytuacji z sąsiadami. Po prostu spacerowaliśmy, odkrywając kraj, architekturę i oczywiście ludzi, którzy byli niesamowicie pomocni, zawsze mówili mi, jak i gdzie iść, nawet podwozili mnie, jeśli tego potrzebowałam, albo wzywali taksówkę i to za darmo. I żadnej rusofobii. Przynajmniej nikt nie powiedział mi nic złego, gdy dowiedział się, że jesteśmy z Rosji. Kobiety w metrze i na przystankach autobusowych dawały mojemu dziecku ciastka.
Kiedy nasz pobyt w Kovchedze dobiegł końca, musieliśmy poszukać nowego zakwaterowania. Znalazłam inną fundację – „Etos”, dzięki której mieszkaliśmy przez następne dwa tygodnie za darmo. Znów we wspólnym pokoju na kanapie, ale najważniejsze dla nas było to, aby mieć gdzie spać w nocy. Niezmiennie spacerowaliśmy po centrum. Ale nawet kiedy nie wiedzieliśmy, gdzie będziemy mieszkać, wszyscy moi nowi ormiańscy znajomi oferowali mi lokum za darmo na kilka dni, dopóki nie znajdziemy mieszkania. W ośrodku „Etos” mieszkali tylko młodzi ludzie, którzy uciekli przed mobilizacją. Ale w przeciwieństwie do sąsiadów w poprzednim miejscu traktowali dziecko ze zrozumieniem, że jest małe i chce skakać i biegać. Mieszkaliśmy tam przez dwa tygodnie, a następnie pojechaliśmy poza Erywań, do wioski oddalonej o godzinę jazdy samochodem. Byli tam też Rosjanie, wszyscy różni, ale mieli jedną wspólną cechę: wszyscy uciekali przed wojną, nie chcieli już dłużej utrzymywać więzi z Rosją, płacić podatków, a tym samym sponsorować tej zbrodniczej wojny. Tam w zasadzie też tylko nocowaliśmy, wyjeżdżając rano do Erywania i wracając na nocleg.
Zapytacie, dlaczego będąc już dwa miesiące w Armenii, nie wysłałam dziecka do szkoły i sama nie poszłam do pracy? Wolontariusze, którzy pomogli mi wyjechać, obiecali pomóc mi w zdobyciu wizy wjazdowej do kraju Unii Europejskiej, a konkretnie do Niemiec. W pewnym sensie zajęli się moją sprawą, a ja napisałam swoją mini‑ -biografię, historię prześladowań, moją i mojego męża. Ale sprawa po prostu upadła. Być może było w niej za dużo formalności. W każdym razie miałam cichą nadzieję, że wkrótce przyznają nam wizę, więc nie ma powodu, żeby dziecko uczęszczało do szkoły przez 2–3 miesiące. Żyliśmy z oszczędności, które mój mąż nagromadził dla nas jeszcze w Rosji.
Dzięki Bogu w tej wiosce poznałam Julię z Petersburga. A ona z kolei, zainspirowana naszą historią, przedstawiła nas grupie ludzi, którzy już wyemigrowali do UEue. Oni pomogli nam napisać listy do konsulatów Polski, Niemiec, Włoch, Czech, Litwy, Francji i Holandii z prośbą o wydanie wizy humanitarnej dla osób prześladowanych z powodów politycznych. Litwa natychmiast nam odmówiła, ponieważ aby dostać od nich taką wizę, trzeba być obrońcą praw człowieka lub dziennikarzem. Czechy delikatnie odmówiły, uzasadniając to tym, że złożyliśmy pismo w niewłaściwym miejscu. Pozostałe kraje po prostu nie odpowiedziały. Poza Polską. Stroną zapraszającą była Helsińska Fundacja Praw Człowieka w Warszawie. Konkretnie Iwan. Był jednak pewien niuans: aby wydać wizę małoletniemu, potrzebna jest zgoda drugiego rodzica. A mój mąż siedział w więzieniu. Teoretycznie można za pośrednictwem sądu zaprosić notariusza do aresztu, w którym mógłby sporządzić zgodę. Ale sąd zapytał, do czego dokładnie potrzebny jest notariusz. Odpowiedzieliśmy, że do sporządzenia zgody na wyjazd dziecka za granicę. Sąd zwlekał. Przedstawiciele Fundacji Helsińskiej wytłumaczyli złożoność sytuacji i ambasador zgodził się, by taka zgoda została sporządzona bez potwierdzenia notarialnego. W efekcie mój mąż za pośrednictwem prawnika sporządził pismo i wysłał je kurierem do Erywania. Zaniosłam wszystkie dokumenty do Konsulatu RP w Erywaniu i dostaliśmy wizy.
Tymczasem była już połowa maja. Mieszkaliśmy już na obrzeżach Erywania w innym miejscu z Ormianami, również za darmo. Życzliwi ludzie przyjęli nas i dali nam pokój w prywatnym domu. Bardzo lubili Ryszarda. Były tam psy, koty, a nawet kury i przepiórki. W każdy weekend jedliśmy szaszłyki. Dojrzewały morele, pomagałam w pracach domowych, a wieczorami graliśmy w tryktraka. Ten czas był dla mnie naprawdę najlepszym okresem na emigracji. Dawno nie czułam tylu pozytywnych emocji i radości z dialogu. Naprawdę zakochałam się w tych hojnych i gościnnych ludziach. Pozostaną w moim sercu na zawsze.
Mieliśmy jednak zamiar opuścić piękną Armenię i udać się do Gruzji, ponieważ istniało zbyt duże ryzyko zatrzymania nas przez rosyjską FS B na lotnisku. Rzecz w tym, że w tym czasie FSfsB już wiedziało, że opuściłam Rosję, i umieściło mnie na federalnej i międzynarodowej liście poszukiwanych. Ale gdy tylko spakowaliśmy nasze rzeczy, oficerowie śledczy z Armenii przyszli do nas w cywilnych ubraniach. Nie przedstawili się w żaden sposób i poprosili nas o udanie się na posterunek policji, nie podając powodów zatrzymania, bez żadnych wyjaśnień. Nie zapoznali mnie z moimi prawami i nie pozwolili mi zadzwonić. Udało mi się jednak wysłać wiadomość przez internet, że zostaliśmy zatrzymani, i wezwano adwokata. Zanim przybył adwokat, nie chciałam nic mówić, poprosiłam tylko o telefon i podanie powodów zatrzymania. Powiedziano mi, że jestem poszukiwana w Federacji Rosyjskiej i znajduję się na międzynarodowej liście poszukiwanych. Trzymali nas tam przez sześć godzin, grozili ekstradycją do Rosji i zabraniem dziecka do sierocińca. Po przybyciu prawnika przestali nam grozić. Ale kwestia ekstradycji została również podniesiona przez władze rosyjskie. Dlatego musiałam ubiegać się o azyl polityczny, aby spowolnić proces ekstradycji. Ormiańskie władze zabroniły mi opuszczać terytorium Armenii.
Znalazłam się więc w trudnej sytuacji: miałam wizę do Polski, ale nie mogłam wyjechać, nie chciałam i nie mogłam jechać do Rosji. Na szczęście codziennie pisałam do różnych organizacji, by pomogły mi opuścić Armenię i uniknąć ekstradycji. Free Russia Foundation odpowiedziała mi i pomogła zorganizować mój wyjazd z Armenii i wjazd do Gruzji. Miałam tylko jeden dzień i jedyną możliwość, kiedy zostało uzgodnione z armeńską i gruzińską strażą graniczną, że mnie wypuszczą i wpuszczą. W końcu, 29 lipca 2023 roku, zostałam wypuszczona z Armenii i wpuszczona do Gruzji. Tam zostałam w Tbilisi przez trzy dni, czekając na bilety lotnicze z Kutaisi do Warszawy. W Gruzji udzieliłam wielu wywiadów różnym rosyjskim i zagranicznym mediom, aby podkreślić problem więźniów politycznych i zwrócić uwagę opinii publicznej na sytuację z moim mężem.
Teraz jestem w Polsce. Tutaj wreszcie mogę czuć się całkowicie bezpiecznie, Polska nie wydaje uchodźców w sprawach o podłożu politycznym i na pewno nie wystąpi o moją ekstradycję. Mój mąż też jest wreszcie spokojny, że nic nam nie grozi. Bardzo mi się tu podoba, i choć mam trudności z językiem, to Google Translator jest pomocny. Pracuje ze mną psycholog, a z dzieckiem psycholog dziecięcy. Wkrótce moje dziecko pójdzie do szkoły, mam nadzieję, że w tym też pomogą. Na świecie nie brakuje dobrych ludzi. Odwiedzam różne fundacje, żeby uzyskać pomoc: psychologiczną, materialną, kursy języka polskiego. Jest mało prawdopodobne, że pomogą z mieszkaniem, ale na pewno dadzą wsparcie psychiczne i zapewnią ludzkie podejście.
Chciałabym zakończyć moją historię emigracji słowami nadziei na świetlaną przyszłość waszego kraju, osiągnięcie dobrobytu gospodarczego, wyjście z kryzysu spowodowanego pandemią, wojną w Ukrainie, napływem uchodźców z Ukrainy i Białorusi. Chcę życzyć całemu cywilizowanemu światu przede wszystkim POKOJU. Aby pokój wreszcie zapanował na planecie Ziemia.
Dziękuję waszemu krajowi za zaproszenie i udzielenie nam schronienia.
Chwała Ukrainie! Chwała Polsce!