By odkupić duszę zarządzania
Koleżanki i koledzy zarządzacze – reprezentanci nauk o zarządzaniu – z Brytanii, z Grecji, z Francji postują ostatnio pod hasztagiem #AprèsOnVaReglerNosComptes („Kiedy już wyrównamy rachunki”) krótki komunikat:
Dla nas, którzy z powodu solidarności społecznej przebywamy obecnie w domu: #staysafe, aby zapobiec rozprzestrzenianiu się COVID_19. Kiedy to się skończy – wyjdźmy i odzyskajmy wszystko, opiekę zdrowotną, uniwersytet, fabryki… Nasze „przetrwanie” powinno oznaczać koniec wszystkich prywatnych, żądnych krwi spekulacji. Koniec tej pandemii powinien zasygnalizować początek rewolucji – przejmiemy kontrolę nad środkami produkcji i będziemy się samoorganizować dla nowej gospodarki, dla nowego sposobu na życie!
Najpierw jednak czas na Wielki Post. Pora na rachunek sumienia i słowa trudnej, ale ożywczej prawdy. To my, uczelnie i wykładowcy zarządzania, uczyliśmy od trzydziestu lat niewinnych, otwartych na wiedzę młodych ludzi, że „przedsiębiorczość” i indywidualizm są cnotami. Że właściwie jest zarządzanie „just in time”, a stara dobra strategia zapasów strategicznych nie istnieje. Że są zasoby ludzkie, nie personel lub kadry. Że shareholder value to podstawa, firma ma przynosić zysk inwestorom. Że produktywność. Że zwinne zarządzanie projektami. Uczyliśmy rozwiązań, których w najlepszym razie nie potwierdzają rzetelne badania naukowe – ilościowe czy jakościowe – a na ogół po prostu dogmatów pozostających w jawnej sprzeczności z naukową prawdą. Nieraz szkodliwych i złowrogich bzdur.
My kopaliśmy ten dół od dziesięcioleci. Wirus wziął ludzkość na muszkę o wiele później. Gdy się zorientowaliśmy, było już za późno: służby publiczne są okrojone, opieka i ochrona zdrowia – zminimalizowane, wszelkie połączenia wewnątrz systemów społecznych wiszą, zoptymalizowane, na włosku. To świat zera luzu, który pozoruje tylko sprawne działanie, zakładając, że wszystko jest w absolutnym porządku, gdy wszystko jest na ostatnią chwilę, a ludzie jako jedyny element tego systemu są idealnie elastyczni i skłonni do najdalej idących ustępstw i poświęceń. Żadnej sieci asekurującej te społeczne akrobacje – zabezpieczenia społeczne i gospodarcze zostały skutecznie rozmontowane na całym świecie.
I nie zostaje nic, co grałoby rolę strefy prawdy, miejsca prawomocnego kwestionowania wartości, polityk i praktyk. Głosu zbiorowego sumienia. Kiedyś do tej roli aspirowały uniwersytety, dziś pozostała tylko wymiana obaw i niepokojów wiralnymi postami w mediach społecznościowych, wmieszana w obwinianie za obecne problemy starych, młodych, wielkomiejskich elit i niewykształconych zaściankowców, imigrantów i ksenofobów.
Dziwimy się, że w trakcie pandemii firma LPP wykupiła kilkaset tysięcy masek i wysłała je do Chin, do własnych oddziałów po to, by zachować ciągłość produkcji? Że jednocześnie przedstawiła swój ruch jako akcję charytatywną, oczekując możliwości odpisania od podatku „darowizn na rzecz walki z koronawirusem”? Że amerykańska korporacja podwyższyła wielokrotnie cenę leku, który może być skuteczny w walce z COVID-19? Przecież to jest właśnie ten „duch przedsiębiorczości”, który z takim przekonaniem wtłaczaliśmy do głów setek tysięcy młodych. Uczyliśmy ich przełamywać w sobie opory, ludzkie odruchy, niepewność, kruchość, wrażliwość. Tłumaczyliśmy, że taka słabość jest zaproszeniem do bycia wykorzystanym i pokonanym w konkurencji. Instruowaliśmy ich, że należy manipulować i korzystać, bo to jest nowy imperatyw kategoryczny i on nazywa się zysk.
Badania naukowe, także prowadzone w Polsce, pokazują, że edukacja ekonomiczno-zarządzaniowa obniża skutecznie standardy etyczne, osłabia empatię, upośledza wrażliwość. Piszą o tym, między innymi, Edward i Robert Skidelsky, analizując dominujące współcześnie systemy wartości; Martin Parker, poddając wnikliwej krytyce obecny system szkół biznesu i zarządzania w kontekście społecznym; oraz Anna Kuźmińska w pracy poświęconej psychologicznym i społecznym konsekwencjom edukacji zarządzania. To jest nasz „efekt kształcenia”, nasze „kompetencje społeczne”.
A czym jest wiedza, ta „praktyczna”, którą tworzyliśmy jak idealny monolit, bez wahań, bez krytyki, bez pytań? Taka sama to wiedza, jak ta, którą przekazywały akademie polityczne za czasów PRL – po prostu ideologia, język pozwalający normalizować, uprawomocniać, kalibrować wyobraźnię do zastanej sytuacji. Przez ostatnie dekady przebrana była w eleganckie, „doskonałe”, „nowoczesne” maski. Gdy maski spadają, widać, co jest pod spodem. Widzimy to teraz wyraźnie, aż do bólu wyraźnie.
Kilka lat temu, uczestnicząc w warszawskiej konferencji o alternatywnych organizacjach organizowanej przez młodych aktywistów, zdałam sobie sprawę, co się stanie, gdy kiedyś nadejdzie fala przemian. Nawet dla szczerych, radykalnych socjalistów istniały słowa tak skażone totalitarnym systemem państwowego komunizmu, że osoby te nie mogły zmusić się do ich użycia i szukały synonimów mniej obciążonych. Mówiły więc o kooperatywach, nie o spółdzielniach, o programowaniu, nie o planowaniu. Myślę, że dziś możemy zapomnieć o dalszym bezstresowym używaniu słów takich jak „zarządzanie”, „biznes”, „przedsiębiorca”… i jestem przekonana, że każdy z nas umie kontynuować tę litanię. Niezależnie od tego, czy nam się to podoba, czy nie, nie jest to zwykły przypływ, jaki zdarzał się już wiele razy – to jest tsunami.
Dlatego musimy też znaleźć słowa, które warto odkupić, aby nie zapomnieć o znaczeniach, które warto ze sobą zabrać. Zarządzanie istnieje, ma wiele ważnych rzeczy do dania. Istniało przed epoką zarządzania jako młota do rozbijania ludzkich skrupułów. Istnieje na świecie, zajmują się nim osoby takie jak te, które podają sobie dalej hasztag #AprèsOnVaReglerNosComptes. Istnieją naukowcy i praktycy w Polsce, przez dziesięciolecia spychani na margines, odsuwani od wpływów, środków, nienagradzani, niewidoczni w mediach, odcinani od prestiżowych ciał i komisji, wyśmiewani, poddawani przeróżnym rytuałom degradacji i ostracyzmu. Musimy zabrać głos i mówić sobie dużo dobrych, ważnych rzeczy. Myśleć razem dużo wrażliwych i prawdziwych myśli, czuć, pragnąć, marzyć razem, naprawić to, co zepsuliśmy, odkupić duszę naszej nauki i praktyki. Możemy pomóc budować lepszy świat. To nasz absolutny obowiązek w tych czasach, tak jak obowiązek lekarza, by leczyć. Musimy wyleczyć nasze organizacje, nasze firmy, nasze struktury. Wiemy, od czego zacząć.
Możemy zacząć od przypomnienia tego, co nasza nauka mówiła, zanim została kultem trzaskania szmalu; to, czego uczyłam się w latach 80. na moich pierwszych i drugich studiach. I jedne, i drugie były z zarządzania, pierwsze w Szwecji, drugie w Polsce. Że firma to ludzie i zawsze warto jest inwestować w pracowników oraz dbać o to, by zostali. Że strategia polega na tym, by mieć zapas strategiczny, umożliwiający zmianę kursu lub dostosowanie się do sytuacji w razie zmian w otoczeniu. Że struktura podąża za strategią i stabilizuje działania organizacji, ludzie muszą czuć się bezpieczni, związani z większą całością. Że nie ma nic ważniejszego w organizacji niż dobro wspólne i człowiek nigdy nie może być środkiem do innych celów, zawsze jest celem samym w sobie. Że zarządzanie to branie odpowiedzialności za siebie, za ludzi, za przyszłość organizacji. Ba, za przeznaczenie. Że ludzie nie są po prostu kolejnym zasobem w portfolio przedsiębiorstwa. Że podstawową strategią firmy jest jej strategia przetrwania – zapewnienie organizacji warunków dalszego istnienia, a ludziom bezpieczeństwa zatrudnienia i uczestnictwa. Zarządzajmy wrażliwie, po ludzku, szanujmy dobro wspólne, organizujmy się solidarnie, dla nowej gospodarki, dla nowego sposobu na życie!