Bogu śpiewam a ludziom. Radości poetyckie na Wielkanoc
Jest to tajemnica tak wielka, że nie starcza słów, aby ją wyrazić. Nawet poezja, dysponująca w końcu znacznie bogatszymi środkami niż język potoczny, wydaje się wykraczać poza siebie i dążyć w stronę muzyki. Istnieje bowiem taka radość, którą pomieścić jest w stanie tylko pieśń. Święty Augustyn uważał, że słowo i melodia wyrażają dwa komplementarne aspekty modlitwy: tekst odpowiada temu, co racjonalne, możliwe do określenia, natomiast muzyka – temu, czego żaden język wypowiedzieć nie zdoła. Śpiewanie to czynność serca, lot duszy ku Bogu, w którym czujemy już to, czego w mowie jeszcze nie umiemy oddać.
Nie sposób zresztą nie zauważyć, że poezja aż do niedawna była w ogóle z muzyką organicznie zrośnięta. Od antycznego synkretyzmu sztuk aż do naszych rodzimych skamandryckich igraszek. To prawda, z biegiem czasu więzi te rozluźniały się, aż rozpuściły się niemal zupełnie, a jednak przez wieki rym, rytm i śpiewność frazy były wyznacznikami piękna w poezji. Dziś już (prawie) „nikt tak nie pisze” i uprawianie rymowanek jest chyba powszechnie uznawane za najlepszą metodę na grafomańskie samobójstwo. A może szkoda, bo w końcu zdolność śpiewania to wartość dodana, niewątpliwy walor. Dziś jesteśmy wprawdzie świadomi, że nie do każdej treści pasuje taka oprawa, że czasem lepiej, aby poezja zbliżała się raczej do milczenia niż do hymnu. Choć i taka muzyka w przedziwny sposób potrafi być podobna do ciszy: przez przezwyciężenie kakofonii poeta wprowadza w brzmienie słów ład. Przypadkowość zostaje zastąpiona przez harmonię. Osip Mandelsztam zawoła: „Pozostań pianą, Afrodyto/ niemotę niech odzyska mowa/ i do muzyki wrócą słowa/ spojone z praistotą bytu!”. Nie można tu zresztą przeprowadzić ścisłego rozgraniczenia. Każdy charakterystyczny język poetycki ma w sobie w końcu coś z melodii, pewną rozpoznawalną płynność i własny ton.
Choć teraz Orfeusz z rzadka bierze w dłoń lirę, dziś ma powód. Znów będzie śpiewał o powrocie z krainy umarłych – tym razem skutecznym. Powrocie samego Boga, który utorował drogę człowiekowi.
Język miłości
W Piśmie Świętym znajdziemy wiele ustępów, w których uwielbienie przyjmuje formę pieśni. W chwilach najwyższej radości słowa same układają się w kantyki. Pieśń młodzieńców w piecu ognistym, Magnificat, Kantyk Zachariasza, Psalmy – wymieniać można długo. Także Pieśń nad Pieśniami to w końcu miłosny zachwyt duszy nad Boskim pięknem.
Śpiew bierze się z miłości – jest jej efektem, czy może raczej „skutkiem ubocznym”. Od ballad trubadurów i „Sonetów do Laury” Petrarki aż do pieśni mistycznych opiewających dobroć Boga, jakąkolwiek miłość o pewnym stopniu natężenia trzeba po prostu wyśpiewać. Poeci nie tylko podlegają temu mechanizmowi, ale też zdają sobie z niego sprawę i rozważają go. Julia Hartwig w „Kantacie Bacha” spostrzega:
Gdybyśmy kochali Go naprawdę, potrafilibyśmy stworzyć tę kantatę
Niech nikt nie mówi, że nie zna nut i że ma tępe ucho
Gdybyśmy Go kochali jak na to zasługuje
umysł nasz osiągnąłby wiedzę o Harmonii w jednym momencie objawienia
i stalibyśmy się jedną muzyką i jednym chórem głosów
wołających chwała chwała
Gdybyśmy kochali Go jak nam przykazał
Niech nikt nie mówi, że nie starcza mu słuchu i talentu. Nie chodzi tu przecież o sztukę dźwięku. Wszyscy jesteśmy zdolni do kochania. To w nim tkwi źródło artystycznego geniuszu, a dziełem sztuki powinno być nasze życie. Niedostatek muzyki oznacza niedostatek miłości, rozumianej tu konkretnie jako odpowiedź na miłość Boga. Oto jedyne, co trzeba zrozumieć, czego trzeba się nauczyć, by tworzyć: On nas kocha. Zaakceptowanie tego faktu i przyjęcie odpowiedniej postawy wydaje się natomiast kwestią decyzji. Nie mówmy, że nie znamy nut. To nie ma nic do rzeczy.
Nie jesteśmy zresztą pozostawieni sami sobie. W końcu mamy śpiewać w chórze. Nie chodzi tylko o miłość do Boga, ale także do drugiego człowieka – inaczej kantata byłaby jedynie mieszaniną odizolowanych głosów, nie zaś ich sensowną wspólnotą. Tymczasem, jak powie Hildegarda z Bingen, dusza ludzka jest symfoniczna. Sama z siebie słaba i niekompletna, ma jednak swoje miejsce w harmonii całego świata. Każdemu stworzeniu Bóg przydzielił jego własną partię. Nie tylko aniołowie i ludzie, ale i wszystkie inne byty – zwierzęta, rośliny, elementy przyrody nieożywionej – „opowiadają o bóstwie żyjącymi brzmieniami wspaniałych głosów, niezliczonych jak piasek morski”.
Dlaczego Bach?
Oprócz Julii Hartwig do twórczości Jana Sebastiana Bacha odwoływało się wielu innych poetów. Lipski kantor stał się w literaturze niemal archetypem geniusza, dla którego komponowanie muzyki było modlitwą i pracą, a nade wszystko sposobem na chwalenie Boga. Biograficzna uczciwość każe przypuszczać, że w rzeczywistości był to wielki kłótnik, charakter niepospolicie krewki. Wielkość i pokora (przynajmniej wobec obowiązku), modlitwa i zrzędliwość – wszystko to czyni z niego zapewne postać niezwykle inspirującą. Powód, dla którego uważamy go za ucieleśnienie muzyki sakralnej tkwi jednak chyba przede wszystkim w sztuce samej. Wprawdzie o gustach się nie dyskutuje, a jednak trudno odmówić jej niezwykłości, wzniosłości, przez którą prześwituje boskość. Wojciech Kilar widział w muzyce Bacha dowód na istnienie Boga, bardziej nawet przekonujący niż teologiczne wywody.
Być może właśnie dlatego kompozytor tak często gości w wierszach. Jest boskim posłańcem, który przyniósł na Ziemię muzykę Niebian. Ją właśnie przecież pragnie naśladować poezja. „Wielkanoc Jana Sebastiana Bacha” pióra K.I. Gałczyńskiego jest tekstem, który doskonale zbiera w całość te wątki. Poeta widzi Bacha jako natchnionego skrybę, który nie wymyśla, lecz tylko zapisuje muzykę świata:
To śmieszne, że niektórzy nazwali mnie mistrzem,
mówią, że w mych kantatach zamknąłem niebiosa.
Szkoda, że tu nie wszyscy znacie mego kosa,
ach, jakże ten kos śpiewa, jakże ten ptak gwiżdże,
jemu wiele zawdzięczam. No i wielkim chmurom.
I wielkim rzekom. I piersiom twoim, Naturo.
I jeszcze:
Bo lepsza od mych skrzypiec, gdym grywał w Weimarze,
niźli perły, o których. dla mej żony marzę,
niż sonaty mych synów, niż wszystkie marzenia,
taka chwila wielkiego, wielkiego wytchnienia,
właśnie teraz, gdy widzę przez altany szparę
rzecz niezwykłą, zawrotną, szaloną nadmiarem:
WIOSENNE GWIAŹDZISTE NIEBO
Bach patrzy w wielkanocne niebo i „raduje się jego serce”, gdy dzwon rozmawia z dzwonem. Rozmyśla o nieśmiertelności i wie, że wieczność jest tuż. Nie, nie chodzi wcale o to, że jest już stary. Nigdzie się nie wybiera. To nieskończoność zstępuje do świata ludzi – przez akt Zmartwychwstania i przez jego utwory.
To prawda, że mi wiele godzin przepadło.
Ale to nic. Do diabła! Ja gram na mocnych strunach
i są jeszcze kantaty moje, do pioruna!
Nie czas mnie, ale ja go wziąłem na kowadło.
Czas nie powinien być siłą, która nas niszczy, ale materią, w której mamy tworzyć ku chwale Nieskończonego. On jest blisko, tak bardzo blisko – w kantatach, które dla Niego śpiewamy.
Żyć bez celu
Dokąd prowadzą wszystkie cele?
Do grobu!
Oto docelowy cel wszystkich celów!
Życie oczywiście nie ma celu.
Życie oczywiście nie ma grobu.
Życie JEST!
Tak w „Mszy wędrującego” Edward Stachura odpowiada na pytanie o punkt, do którego zmierzamy. Okazuje się, że właściwie pojęte życie to wcale nie droga i nie realizowanie kolejnych zadań, ale coś zupełnie poza porządkiem dążenia. Tak naprawdę jedyne, co możemy z życiem zrobić, to odrzucić je przez wybranie śmierci. Czy to nie rewolucyjne spojrzenie na sprawę? Jesteśmy w posiadaniu wielkiego skarbu, który tak łatwo roztrwonić! Z życia „nie przemija nawet drobina”, w tym sensie, że co prawdziwie istnieje, nie może zniknąć. Zmartwychwstanie gwarantuje, że nic w nas nie zostanie więcej zniszczone przez oścień śmierci, jeśli słusznie ujmiemy istotę rzeczy. W tekście Stachury pobrzmiewa echem Pawłowy Hymn o Miłości: „Żywemu nie spada nigdy naprawdę ani jeden włos z głowy! / To, co fałszywe, marne, żałosne, blichtrowe – jest chwilowe, jest czasowe, przemija…”. Tak: „Zniknie to, co jest częściowe”.
Poeta afirmuje świat, dziękując mu za „jego piosenki”: śpiewają potoki, liście, świerszcze, wiatr, ogień. Święte są chleb, krople potu, kamień w polu i Obłok Magellana. Każda rzecz, mała czy wielka, to znak mówiący o Bogu. Jako świadectwo Jego mocy może więc właściwie stanowić Jego imię, nadające się do umieszczenia w litanijnych formułach. Bóg jest czystym Istnieniem, które pobudza do życia wszystko inne. Dlatego właśnie
Zaprawdę godnym i sprawiedliwym
Słusznym i zbawiennym jest
Iść i padać
Z padłych wstawać
Przeszła wojna
Wstaje trawa
I tego trzymać się trzeba!
Trzymajmy się zatem. Cokolwiek prawdziwie zaczyna się, jak pisze Stachura, nigdy się nie kończy. Jeśli się skończyło, „znaczy nigdy się nie zaczęło. / Gdyby prawdziwie się zaczęło – nie skończyłoby się. / Skończyło się – bo się nie zaczęło”. Niech ten czas Zmartwychwstania będzie powrotem do życia, które JEST, czasem prawdziwych, niezmazywalnych początków.