Bilewicz, Majmurek, Zandberg: Lewica gra nie tylko w klasy
Z Aleksandrą Bilewicz, Jakubem Majmurkiem i Adrianem Zandbergiem rozmawia Kamil Lipiński.
Jak aspirująca do władzy lewica powinna radzić sobie ze współczesnym językiem polityki, który przepełniony jest emocjami związanymi z konstruowanymi przez prawicę konfliktami tożsamościowymi? Czy powinna uspokajać debatę i bronić politycznej poprawności?
Jakub Majmurek: Problem poprawności politycznej jest dziś źle postawiony. W ramach każdego dyskursu istnieją jego niepisane reguły dotyczące tego, co można powiedzieć, a czego nie. Demokracja zawsze opierała się na pewnej kurtuazji obywatelskiej. Demokratyczny spór jest sublimacją przemocy, ale ta sublimacja ma tworzyć jakiś rodzaj wspólnoty. Możemy się spierać, ale jesteśmy w stanie usiąść przy jednym stole i w ramach tego sporu rozmawiać. W tym sensie obrona poprawności politycznej oznacza brak zgody na zmiany tych niepisanych reguł dyskursu, które po prostu nie podobają się prawicy.
W przestrzeni publicznej nie powinno być miejsca na to, co po angielsku nazywa się fighting words, czyli na takie słowa, których użycie ma na celu wyłącznie napiętnowanie przeciwnika i wykluczenie go ze wspólnie dzielonej, demokratycznej sfery. Tego typu reguły muszą istnieć i nie ma nic opresyjnego czy niedemokratycznego w tym, że lewica upomina się o ich stosowanie i odmawia dyskusji na przykład z kimś, kto mówi o „ciapatych”, twierdząc, że chce merytorycznie rozmawiać o problemie uchodźczym.
Czy współczesna lewica ma w związku z tym porzucić emocje i dbać wyłącznie o odpowiedni poziom oraz inkluzywność debaty?
Adrian Zandberg: Żeby skutecznie upominać się o przyzwoitość w debacie publicznej, trzeba angażować w to emocje. Odpowiadanie na przemoc zawartą w języku prawicy wezwaniem, aby „dialogując dialogować, gdyż dialog i tylko dialog jest wartością”, wydaje mi się bezproduktywne. Trzeba do tego podchodzić uczciwie: wartości, o które się bijemy, są w sprzeczności z nienawiścią, są w sprzeczności z rasizmem. Opowiadanie o tym, że aby się o nie skutecznie upomnieć, wystarczy podać sobie z księdzem Międlarem ręce, jest oszukiwaniem samego siebie i nie pozwala na zmobilizowanie sił społecznych koniecznych do skutecznej walki.
Aleksandra Bilewicz: Rozumiem niechęć do dialogu z osobami, które jawnie posługują się nienawistnym językiem, takimi jak były ksiądz Międlar. Ale dialog między osobami o różnych poglądach jest bardzo potrzebny, a coraz rzadszy. Poprawność polityczna idzie czasem zbyt daleko. Mam tu na myśli sytuację, w której za nienawistną uznaje się niezgodę na jakąś teorię społeczną, na przykład radykalną formę konstruktywizmu. Niepokojące stają się niektóre tendencje pojawiające się na Zachodzie, gdzie za obraźliwe uznaje się treści, które są po prostu niezgodne z jakimiś poglądami, nadużywa się pojęcia traumy czy dyskryminacji. Uważam, że w debacie publicznej powinna obowiązywać po prostu ogólnoludzka norma przyzwoitości – a tę trzeba wypracowywać oddolnie.
Jeżeli chodzi o obecną sytuację, jestem jednak pesymistką. Gdy hamulce już puściły, pilnowanie norm jest bardzo trudne. Politycy przekraczają wciąż kolejne bariery cywilizowanej dyskusji. Przed obrażaniem innych i mową nienawiści nie chroni już powaga urzędu państwowego, publiczne stanowisko, mówienie w imieniu powszechnie szanowanej instytucji. Mam wrażenie, że hegemonia internetowej komunikacji, którą chętnie posługują się politycy i instytucje, oraz wiążący się z nią upadek tradycyjnej prasy niestety temu sprzyjają.
Jaki zatem powinien być język lewicy?
A.Z.: Część liberałów przekleja mechanicznie na nasz grunt amerykańskie myślenie o poprawności, nie zastanawiając się, jaka jest jego siła perswazyjna. A ja sądzę, że nieporównywalnie skuteczniejsze jest rozmawianie o przyzwoitości niż pilnowanie kryteriów poprawności. Mówmy o traktowaniu ludzi z szacunkiem, z poszanowaniem ich godności, prawa do tego, aby nie być poniżanym i prześladowanym. Nie mam większych wątpliwości, że rozmawiając w ten sposób z losową próbką mieszkańców i mieszkanek Polski, lewica może mieć większość po swojej stronie. Oczywiście pod warunkiem, że ma taki sam dostęp do mikrofonu jak minister Błaszczak. Dziś tak nie jest, ale walczy się na takim polu, jakie się dostało.
Do kogo mają szansę trafić hasła „przyzwoitości”?
A.B.: Do wszystkich, bo godność nie jest kwestią klasową, tylko ludzką.
J.M.: Wydaje mi się, że lewica w Polsce – zresztą nie tylko w Polsce – musi nastawić się na budowanie szerokiego, ponadklasowego sojuszu. To zawsze był klucz do jej największych wyborczych sukcesów. Ten sojusz obejmowałby z pewnością tradycyjnych wyborców lewicy: pracowników sektora publicznego, inteligencję, część przemysłowej klasy robotniczej i część prekariatu. Kto jeszcze mógłby do niego dołączyć, pewnie pokaże dopiero praktyka.
Co jest główną trudnością w tworzeniu takiego frontu?
A.Z.: Mit klasy średniej. Sporym sukcesem polskich liberałów jest rozpowszechnienie wyobrażenia, w którym bardzo różne, mające często wzajemnie sprzeczne interesy warstwy społeczne zostały włożone do jednego worka. Jego ideologiczną rolą jest służenie interesowi tych spośród zamkniętych w nim grup, które są najsilniejsze. Im więcej osób uwierzy, że ten, kto ma na sprzedaż tylko pracę i zarabia dwa, trzy tysiące na rękę, oraz ten, kto wyjmuje ze swojej firmy co miesiąc kilkadziesiąt tysięcy zysku, to jedna klasa średnia i nic ich nie różni – tym lepiej dla tych ostatnich. Owocuje to potem dość zabawnymi pomysłami na to, gdzie przebiega konflikt społeczny: niedawno jeden z dziennikarzy Superstacji próbował mnie przekonać, że fundamentalny konflikt w Polsce zachodzi pomiędzy pracownikiem z Warszawy i pracownikiem z mniejszego miasta oddalonego choćby o pięćdziesiąt kilometrów. Istotą tego konfliktu jest jego zdaniem to, że ten pierwszy może napić się kawy na placu Zbawiciela.
Taka wizja świetnie rezonuje z liberalną opowieścią modernizacyjną, zgodnie z którą postępowa klasa średnia pcha historię do przodu, ścierając się z prowincjonalnym zaściankiem, zamieszkałym przez robotników umazanych w towocie i innych homo sovieticusów. Tyle że i na prowincji, i na Placu Zbawiciela rzeczywistość słabo pasuje do takiego podziału. Większa część ludzi, którzy myślą o sobie jako o klasie średniej, ma zbieżne interesy z resztą słabiej opłacanych pracowników najemnych. Łączą ich kwestie życiowego bezpieczeństwa, rozgrywające się w sferze zatrudnienia, dostępu do mieszkań, usług publicznych oraz jakości tych usług. To powoduje, że tak naprawdę opłaca im się wspierać politykę prowadzoną w interesie pracowników, a nie w interesie szefów firm, w których pracują. Na tym polu ostatnie dwa lata można uznać za sukces lewicy.
Na czym ten sukces miałby polegać? Lewica wydaje się być w bardzo głębokiej defensywie…
A.Z.: Ale z niej wychodzi. Po prostu punkt startowy był bardzo nisko. Są grupy społeczne, w których lewica odzyskuje pole. W świecie pracowników usług, w środowiskach inteligenckich, wśród przysłowiowej biurowej klasy średniej doszło przez ostatnie lata do wyłomu. Udało się wejść do tego świata z lewicową opowieścią o solidarności społecznej i bezpieczeństwie socjalnym w stopniu nieporównywalnym z tym, co było kilka lat temu. Najlepiej świadczą o tym alergiczne reakcje liberałów, którzy do niedawna mieli poczucie, że te grupy to ich królestwo, że tutaj na pewno nie są zagrożeni.
Pod jakimi hasłami lewica w Polsce może się zjednoczyć? Czy powinna wrócić do idei mocnego państwa realizującego postulaty socjalne, czy tę retorykę należy jakoś niuansować?
J.M.: Dobrym pomysłem jest hasło „państwa dla wszystkich”. Dla osób trans i dla osób ubogich. Dla niekatolików i dla studentów, którzy martwią się o to, czy będą mogli skończyć już rozpoczęte studia, czy nagle każe im się za nie płacić. Należy to hasło bardziej chwytliwie sformułować, ale generalnie o to powinno w nim chodzić.
A.Z.: Dla Partii Razem kluczową sprawą jest jakość usług, które zapewnia państwo. To, czy ludzie czują wsparcie państwa, decyduje o tym, czy są w stanie się z nim identyfikować i uwierzyć w solidarność społeczną. Dlatego dla lewicy bardzo ważne jest, aby państwo miało przejrzysty „interfejs”, dzięki czemu obywatele w kontakcie z nim nie czują się zagubieni. Bo jeżeli ktoś czuje się zagubiony w kontakcie z państwem, to łatwiej kupuje petru-korwinowską opowieść o tym, że to państwo powinno pójść sobie precz. Ale trzeba powiedzieć jasno: nie da się zapewnić dobrej jakości usług publicznych, nie przeznaczając na ten cel odpowiednich środków.
To ich ograniczenie poskutkowało w ciągu ostatnich 25 lat wielkim rozczarowaniem Polek i Polaków. Dziś kontrast pomiędzy tym, co zapewnia polskie państwo, a tym, co ludzie mogą zobaczyć, jadąc pięćset kilometrów dalej, jest dramatyczny. I to nie tylko jadąc na zachód, ale również na południe, przekraczając na przykład granicę z Czechami. Polskie państwo, zamiast wypełnić swoje konstytucyjne zobowiązania, uchyla się od nich i mówi: „Kup pan to sobie na rynku, jeżeli pana stać, a jak nie, to trudno, nie moja sprawa”. To jest dziś powszechne doświadczenie wszystkich tych, którzy utrzymują się w Polsce z pracy najemnej. Tylko lewica może dać nadzieję, że państwo będzie funkcjonowało z myślą o nich.
Część przedstawicieli prawicy także mówi o budowie silnego państwa, wierząc, że mogłoby się przeciwstawić transnarodowym zakusom na suwerenność. Czy proponowana przez prawicę opozycja lokalność kontra kosmopolityzm jest w pełni fikcyjna?
A.B.: Podział globalne-lokalne, czyli ufundowane przez globalność lokalności nie są iluzją. Regiony i państwa mają różny udział w globalnym podziale pracy czy w globalnej gospodarce. Dlatego też pytanie o podmiotowość, o silną własną gospodarkę jest w naszym regionie jak najbardziej zasadne. To nie jest tak, że wystarczy zrobić parę przesunięć społeczno-ekonomicznych – podnieść podatki, więcej pieniędzy przeznaczyć na służbę zdrowia – i zbudować na tym państwo będące w stanie łagodzić nierówności, wesprzeć najsłabszych. W żadnym z będących dziś wzorem dla lewicy państw zachodnich tak się to nie odbywało. Aby państwo było sprawne i miało pieniądze na rozwój usług opiekuńczych, takie kwestie jak redystrybucja i system podatkowy muszą być oczywiście dobrze zorganizowane. Ale olbrzymie znaczenie ma też gospodarcza i polityczna pozycja tego państwa na arenie międzynarodowej. W tej chwili Polska w dużej mierze pełni funkcję poddostawcy, ma raczej służebną rolę w gospodarce europejskiej. Problem podmiotowości naszego państwa nie jest więc wydumany czy sztuczny. Tak samo jak część innych tematów podniesionych przez PiS. Mam tu na myśli kwestie związane z transparentnością działania państwa czy uczciwością urzędników. Inna sprawa, jak rządząca partia próbuje te problemy rozwiązywać…
Czy sporu lokalność-kosmopolityzm, cementującego obecnie naszą politykę, nie można po prostu zignorować i spróbować pójść dalej?
A.B.: Efektem pomijania czy wyśmiewania zagadnienia narodowej tożsamości jest przerost dumy narodowej, związany z postawami wykluczającymi, agresywnymi i nacjonalistycznymi. Mam wrażenie, że spór, który w dużej mierze rozgrywał się między PO a PiS-em, częściowo był jednak realny. Platforma mimo wszystko reprezentowała elity, które raczej korzystały z globalizacji i w jakimś sensie obsługiwały interesy silniejszych graczy: międzynarodowego kapitału i bardziej rozwiniętych gospodarczo państw. Te partykularne interesy były przedstawiane jako projekt modernizacyjny, na którym rzekomo mieli korzystać wszyscy. Trzeba więc budować realną przeciwwagę dla tych elit, ale oczywiście nie w ten sposób, że tworzy się nowy układ, uzasadniony podziałem na „prawdziwych patriotów” i „zdrajców narodu”, tak jak to robi obecna władza.
J.M.: Obawiam się, że zastosowana przez rząd recepta na te problemy doprowadzi do czegoś podobnego do tego, co stało się na Węgrzech, kraju, którym PiS inspiruje się również w kwestiach geopolityczno-ekonomicznych. Cały deal nie polegał wcale na tym, że Węgry nagle zaczęły produkować wysoko przetworzone, zaawansowane technologicznie i innowacyjne produkty. Zblatowana z Orbanem lokalna burżuazja przejęła po prostu wybrane monopole, quasi-monopole i oligopole, które wcześniej faktycznie kontrolował zachodni kapitał, w postaci wielkich sieci handlowych i banków. Na przykład monopol tytoniowy przejęli ludzie bliscy rządowi, który przy okazji zbudował sobie zaplecze wśród drobnomieszczaństwa, obdarowanego licencjami na prowadzenie tabak. Wydaje mi się, że w tej chwili najważniejszym dla lewicy jest zdążyć przed całkowitą zapaścią projektu europejskiego. Przed urzeczywistnionym Mad Maxem, przed rządami strasznych, patriarchalnych figur, które jak ten Beckettowski król na kupie gnoju będą mówić: „To jest moja kupa i uczynię ją znowu wielką”.
Jak wynika z badań, młodzi ludzie dumnie maszerujący 11 listopada w koszulkach z napisem: „śmierć wrogom ojczyzny” nie zawsze należą do warstw nieuprzywilejowanych, których uzasadniony gniew został wykorzystany przez cynicznych prawicowych polityków. Czy zatem objawy ksenofobii i nienawiści do „obcego”, widoczne choćby w komentarzach na internetowych forach, można tłumaczyć jedynie przez odwołanie do teorii klasowej? Czy za konfliktem o narodową tożsamość i politykę historyczną w rzeczywistości stoi wyłącznie spór o podłożu ekonomicznym?
A.B.: Narracja o „przerzucaniu” czy kanalizowaniu gniewu klasowego w kwestie narodowe jest moim zdaniem uproszczona. Prawdopodobnie jedną z przyczyn wzrostu nacjonalistycznej agresji jest kwestia ekonomicznej frustracji. Należałoby jednak sprecyzować, że chodzi tu często o relatywną deprywację. Poszkodowani czy pokrzywdzeni ekonomicznie czują się nie tylko najbiedniejsi, ale także ci, którzy zaliczają się do klasy średniej lub do niej aspirują. Liczyli na lepszy poziom życia, uznają, że zasługują na więcej, widzą, że ci, którym wiedzie się lepiej, niekoniecznie są zdolniejsi czy po prostu bardziej pracowici.
Relatywna deprywacja może ujawniać się na poziomie zarówno klasowym, jak i narodowym. Choć po transformacji pozycja ekonomiczna Polski wzrosła, naturalnym punktem odniesienia są wciąż bogatsze i bardziej wpływowe kraje Unii. Zmiana tej sytuacji jest trudna i wymaga sporo wysiłku, łatwiej jest znaleźć ujście w postaci podsycania nienawiści do obcych. Natomiast jeśli chodzi o spory tożsamościowe czy historyczne, na przykład o spuściznę komunizmu, to nie da się ich oczywiście sprowadzić do kwestii klasowych.
J.M.: Oczywiście, że poglądy streszczające się w haśle „śmierć wrogom ojczyzny” są zawsze silnie nadokreślone przez szereg różnych czynników. Sprawy ekonomiczno-bytowe są tu bardzo ważnym czynnikiem, ale z pewnością nie jedynym. Nie można analizować postępującej popularności skrajnych idei bez odwołania do wykluczenia ekonomicznego, ale tym bardziej nie można jej tłumaczyć wyłącznie nim.
Pamiętajmy, że skrajnie prawicowe idee zyskują na popularności w okresie, gdy Polkom i Polakom naprawdę się ekonomicznie poprawia, choć – jak to zostało już powiedziane – zbyt wolno w stosunku do bardzo silnie rozbudzonych aspiracji. Na początku lat dwutysięcznych, gdy bezrobocie dobijało do 20 procent, ekonomiczna migracja do Zachodniej Europy była o wiele trudniejsza, a koniunktury nie nakręcały fundusze unijne, głos niezadowolenia wyrażał Andrzej Lepper. Na tle ministra Błaszczaka, o Pawle Kukizie nawet nie wspominając, polityk bardzo oświecony, postępowy i merytoryczny.
Nie da się ukryć, że prawica mocno pracowała, aby stworzyć panteon własnych bohaterów. I teraz zbiera tego owoce.
J.M.: Cała eksplozja imaginarium skupionego wokół figur „potomków husarii”, żołnierzy wyklętych, walki z „islamizacją Europy” dokonała się tyleż na pokładzie frustracji ekonomicznych, co za sprawą politycznej, kulturowej, historycznej i ideologicznej ofensywy prawicy. Ofensywa ta miała i ma potężną „bazę” w postaci takich instytucji jak IPN czy Muzeum Powstania Warszawskiego. W przedsięwzięcia budujące taką wizję polskości potężne pieniądze ładowała fundacja Banku Zachodniego, gdy instytucją tą kierował premier Morawiecki.
Samo zwiększenie redystrybucji nie odwróci identyfikacji tożsamościowych, jakie już dokonały się za sprawą tej ofensywy. Potrzebne jest zbudowanie mocnej, postępowej, lewicowej, tożsamościowej narracji. Jest to trudna praca, bo takie narracje zinstrumentalizowała i ośmieszyła PRL. Tym nie mniej nie można tej sprawy odpuścić. Lewica ma tu mnóstwo pracy do zrobienia i – poza intelektualnymi – żałośnie mało zasobów, jeśli chodzi o instytucje, kadry, środki finansowe.
A.Z.: W polskim społeczeństwie od dawna istniały pokłady endeckiej ksenofobii – tak jak wielu innych emocji i postaw, dobrych i złych. Rzecz w tym, że znalazły się siły, które zdołały te pokłady aktywować. Tego nie dałoby się zrobić bez wsparcia części elit. Zapleczem skrajnej prawicy bywa często biznes i wyższa klasa średnia. To oni zwykle sterują takimi ruchami, dają im wsparcie instytucjonalne, ochronę, pieniądze na działalność. Tak też wygląda to w Polsce. Złowieszczy kult tak zwanych żołnierzy wyklętych rozpowszechnił się za pośrednictwem instytucji publicznych, samorządowców i – tak jak powiedzieliście – nie bez wsparcia prawicowego biznesu. To oni zalegitymizowali takie poglądy w przestrzeni publicznej, bez tego wsparcia nie wyszłyby one pewnie poza środowisko stadionowej bandyterki.
Czynniki, które umożliwiły rozplenienie się skrajnej prawicy, można mnożyć: na pewno zawiodła szkoła jako instytucja wychowawcza, na pewno płacimy cenę za porzucenie etosu inteligenckiego zaangażowania przez znaczną część wygranych transformacji. Ale zasięg zjawiska bierze się właśnie z gniewu przegranych. To nim się karmi, kierując go przeciw mitycznym „obcym” i „wrogom ojczyzny”. Nacjonalizm perwersyjnie odpowiada na pragnienie wspólnoty, sprzedając zamiast wspólnoty współpracy – wspólnotę nienawiści. To sytuacja bardzo wygodna dla tych, którzy są silni, dla różnych panów Jakubiaków i innych beneficjentów status quo – bo jeśli ludzie zajmą się nienawidzeniem „muslimów”, „ciapaków”, „żydostwa”, to przestaną się dopytywać o to, kto ich tak urządził.
Niektóre grupy na lewicy przedkładają znaczenie konfliktów klasowych i ekonomicznych ponad inne konflikty społeczne. Co za tym idzie, są sceptyczne wobec tych ruchów lewicowych, które za równie ważne lub ważniejsze uznają liberalne postulaty obyczajowe. Czy postulaty lewicy obyczajowej są rzeczywiście wtórne wobec twardych postulatów ekonomicznych i co to oznacza dla strategii lewicy?
A.B.: Trudno mi odpowiedzieć jednoznacznie. Ważne jest to, jak szeroko rozumie się pojęcie „ekonomia” i jak zakreśli się granice postulatów obyczajowych – mam wrażenie, że to nie jest dobrze przedyskutowane. Poruszanie kwestii ekonomicznych rzeczywiście jest podstawą, ponieważ w naszym kraju większość ludzi wciąż żyje na dość niskim poziomie czy wręcz w ubóstwie, a ważne usługi publiczne często kuleją bądź są zwijane. Nierozsądne jednak wydaje mi się myślenie, że twarde trzymanie się jedynie wymiaru ekonomicznego jest receptą na przekonanie do lewicy klas nieuprzywilejowanych. Ludzie nie chcą – i słusznie – myśleć o sobie w sposób jednowymiarowy. Lewicy grozi popadnięcie w błąd ekonomizmu, podobnie jak gospodarczym neoliberałom. O sprawach ekonomicznych trzeba myśleć całościowo, w powiązaniu z kwestiami kultury, wartości, historii. Nie można automatycznie zakładać, że wszystkie problemy same się rozwiążą, kiedy nierówności ekonomiczne zmniejszy lub zniweluje państwo.
W podobny sposób myśleli chociażby przedwojenni kooperatyści, inspirujący się myślą Abramowskiego, który ostrzegał przed wszechmocą państwa. Takie inspiracje można też z pewnością odnaleźć w katolickiej nauce społecznej. Nie zakrywano oczu na krzyczącą niesprawiedliwość ekonomiczną, lecz uznawano, że podstawą do poprawy wspólnego życia jest podmiotowość i wolność człowieka, jego twórcza działalność, w której decydującą rolę odgrywała „siła duchowa”. Myślenie o ekonomii i społeczeństwie to nie tylko kwestia pozycji pracowników najemnych, choć to bardzo istotne, ale też kwestia znaczenia i kształtu rolnictwa czy przemyślanej reaktywacji przemysłu. Ważne, żeby o tych kwestiach nie myśleć w sposób naśladowczy, kopiując jedynie rozwiązania innych krajów, ale trzeźwo zastanawiać się nad tym, jak rozwinąć lokalny potencjał. Trzeźwo nie znaczy jednak redukcjonistycznie.
A wracając do spraw obyczajowych…
A.B.: Chciałabym zwrócić uwagę nie tyle na to, co się mówi, ale – jak się mówi. W praktyce w społeczeństwie polskim zachodzą w tym zakresie duże zmiany, choćby w kwestii sytuacji kobiet, nawet jeśli niekoniecznie są one wypowiedziane czy nazwane wprost. „Postępowa” retoryka dotycząca spraw płci czy orientacji seksualnej często opiera się dziś na całkowitym zakwestionowaniu istniejących norm i zaproponowaniu zupełnie nowego systemu wartości, a nie rozszerzeniu norm tak, by pozostawiały więcej możliwości wyboru. W efekcie pojawia się poczucie zagrożenia czy wręcz uznanie, że „zwyczajne” – czyli, powiedzmy, względnie tradycyjne – życie jest przez liberalne elity uznawane za mniej wartościowe, zacofane. Łatwo też dopasować dyskurs przemian obyczajowych do skrajnego indywidualizmu, wyzbycia się odpowiedzialności za innych. Przemiany te powinny raczej postępować drogą ewolucji, a nie destrukcji istniejących więzi, bo to dokładanie kamyczka do tego, co już z nami robi urynkowienie kolejnych sfer życia.
J.M.: Myślę, że dychotomia, o którą pytasz, jest zupełnie fałszywa. Na ogół oderwana jest ona od konkretnej analizy tego, kto faktycznie jest w Polsce gotowy zagłosować na lewicę. Bo wyborcy wkurzeni na postępującą klerykalizację kraju, na język w sprawie uchodźców, na ciągłe próby utrudnienia dostępu do aborcji i antykoncepcji mogą być dla lewicy stosunkowo najłatwiejsi do pozyskania. A mówienie przez lewicę, o co jej w tych kwestiach chodzi, nie musi odstraszać uboższych wyborców. Wręcz przeciwnie, badania pokazują, że ci częściej niż wyborcy z klas średnich gotowi są poprzeć liberalizację ustawy aborcyjnej.
Pozwolę sobie powtórzyć raz jeszcze: jeśli lewica ma walczyć o władzę, musi zbudować szeroki, ponadklasowy blok, którego nie stworzy bez postępowej klasy średniej czy ekonomicznie od niej odległego, ale podzielającego jej wartości prekariatu. Dlatego warto podnosić kwestie obyczajowe, zwłaszcza w Polsce, gdzie nie ma wyraźnego liberalnego centrum, gotowego o nie walczyć – PO jest na to zbyt konserwatywna, Nowoczesna zbyt politycznie słaba.
Czyli jak najdalej od widma ekonomizmu?
A.Z.: Pod rządami liberałów media i środowiska władzy próbowały formatować sobie lewicę tak, żeby zajęła się wyłącznie pakietem światopoglądowym. Taka udomowiona przez liberałów lewica miała mówić o związkach partnerskich i ekologii – byle nie za głośno – i funkcjonować jako przybudówka ich obozu. Pod warunkiem, że przestanie ciągle przypominać o sprawiedliwości społecznej, o nierównościach, o przemocy ekonomicznej. Bo, jak powszechnie było wiadomo przed 25 października 2015 roku, żyjemy na najlepszym ze światów, za co należy oddać hołd ojcom transformacji. A kto uważa inaczej, ten populista, homo sovieticus oraz pożyteczny idiota Kaczyńskiego. Nowa polska lewica nie dała się szczęśliwie zapędzić w taką rolę, obroniła swoją podmiotowość i niezależność.
Ekonomizm może występować jako prosta reakcja obronna na próby formatowania przez liberałów. Nie przeceniałbym jednak jego skali. Do gargantuicznych rozmiarów rośnie wyłącznie w wyobraźni Cezarego Michalskiego i jemu podobnych liberalnych publicystów, którzy nadal nie pogodzili się z tym, że lewica nie tańczy, tak jak oni jej zagrają. Lewica to oczywiście pełen pakiet praw człowieka. Ktoś, kto chciałby sprzedać prawa człowieka za koncesje socjalne, przymknąć oko na rasizm czy opresję wobec mniejszości, nie jest lewicowcem, tylko co najwyżej socjalnym konserwatystą. Dokładnie tak samo ten, kto w zamian za związki partnerskie zaakceptuje przemoc ekonomiczną, nierówności i wyzysk – nie jest lewicowcem, tylko co najwyżej liberałem.
Aleksandra Bilewicz
Jakub Majmurek
Adrian Zandberg
Kamil Lipiński
Inżynier i socjolog, pracuje w Polskim Instytucie Ekonomicznym. Członek redakcji Magazynu Kontakt. Autor doktoratu o aranżacji i legitymizacji kapitału w polskiej elicie biznesu.