Biedni chrześcijanie patrzą na Paradę Równości
Redakcja magazynu „Kontakt” poprosiła mnie o wypowiedź na temat stosunku chrześcijan do osób LGBT w kontekście Parad i Marszów Równości, które – tradycyjnie w czerwcu – przechodzą ulicami polskich i europejskich miast. Zdecydowałem się, by tytuł tekstu nawiązywał do tytułu wiersza Czesława Miłosza („Biedni chrześcijanie patrzą na getto”) oraz nie mniej głośnego eseju Jana Błońskiego zamieszczonego w Tygodniku Powszechnym w 1987 roku („Biedni Polacy patrzą na getto”). Zdaję sobie sprawę, że takie nawiązanie może być uznane za rodzaj zuchwałości. Spieszę więc zaznaczyć, że mój wybór nie wynika bynajmniej z braku pokory. Rzecz oczywista, nie zestawiam znaczenia mojej wypowiedzi z tamtymi – wybitnym wierszem noblisty i esejem, który był kamieniem milowym w dyskusji o polskim antysemityzmie. Nawiązanie owo ma być jedynie świadectwem mego głębokiego przekonania, że polscy katolicy muszą podjąć gruntowną refleksję na temat swojego stosunku do osób LGBT, dokonać głębokiego rachunku sumienia i zdobyć się na zasadniczą zmianę postawy w tej dziedzinie. Ten proces powinien się dokonać w sposób analogiczny do refleksji, jaką kilkadziesiąt lat temu podjęto na temat polskiego i chrześcijańskiego antysemityzmu i współodpowiedzialności za Holokaust.
Jest jeszcze jeden powód, dla którego porównuję kościelną homofobię do antysemityzmu. Otóż po II Soborze Watykańskim stosunek Kościoła do Żydów i judaizmu zmienił się radykalnie. Przywódcy Kościoła przeprosili za dotychczasową postawę i wycofali się z wcześniejszych twierdzeń. Było to właściwie zerwanie z dotychczasowym przekazem, co w historii Kościoła jest postawą raczej wyjątkową. Uważam, ze podobnie radykalna zmiana potrzebna jest w kwestii homoseksualności.
Na moją tezę składać się będzie pięć twierdzeń. Po pierwsze, dotychczasowe podejście katolików do osób LGBT wymaga głębokiej i zasadniczej rewizji. Po drugie, takiej rewizji w szczególny sposób powinni dokonać katolicy polscy. Po trzecie, spośród różnych rodzajów wspomnianej homofobii, największym wyzwaniem jest „homofobia ludzi łagodnych i dobrych”. Po czwarte, refleksji na temat stosunku wierzących do osób LGBT nie będą w stanie zainicjować duchowni, dlatego obowiązek przeprowadzenia tego procesu spoczywa na świeckich. Wreszcie po piąte, konieczność takiej refleksji nie wypływa bynajmniej z potrzeby dostosowania się do współczesnego świata czy politycznej poprawności, lecz z samej istoty chrześcijaństwa i wymogów Ewangelii.
Potrzeba rewizji
Niedawno Kampania Przeciw Homofobii oraz Centrum Badań nad Uprzedzeniami Uniwersytetu Warszawskiego opublikowały raport na temat przemocy wobec osób LGBT w Polsce. Średnio trzy na dziesięć osób LGBT doświadczyło przemocy fizycznej i/lub psychicznej w ciągu ostatnich pięciu lat. W skali roku osoby LGBT doświadczają przemocy dwa razy częściej od osób heteroseksualnych. Wśród osób LGBT z przemocą najczęściej spotykają się osoby transpłciowe – problem ten dotyczy aż połowy z nich.
To wszystko dzieje się w katolickim społeczeństwie, w którym absolutna większość uważa się za osoby wierzące, a duża część regularnie uczestniczy w praktykach religijnych.
Do upadku komunizmu Kościół w Polsce nie był bynajmniej w awangardzie światowej homofobii. Podczas gdy Encyklopedia PWN pisała o gejach jako „zboczeńcach seksualnych”, PRL-owskie władze organizowały akcję Hiacynt, zatrzymując, przesłuchując i poniżając osoby homoseksualne, zaś najwybitniejsze autorytety medyczne „leczyły” gejów elektrowstrząsami, duszpasterze na ogół na ten temat milczeli. Dziś sytuacja uległa zmianie. To właśnie Kościół jest ostoją niechęci wobec osób LGBT. Większość pozakościelnych środowisk intelektualnych z większym lub mniejszym skutkiem odchodzi od homofobicznego przekazu. Duża część Polaków żyjących w świeckiej rzeczywistości zna osobiście ujawnione osoby LGBT. Nie bez znaczenia jest fakt, że od kilkunastu lat w polskim życiu publicznym funkcjonują ujawnione osoby homoseksualne – artyści, politycy, dziennikarze. Wielu obserwatorom na ogół przecież pokojowych i spokojnych Parad Równości (w których – wbrew niektórym przekazom medialnym – właściwie nie ma elementów obscenicznych czy prowokujących) siłą rzeczy przychodzi refleksja: w imię czego mam się sprzeciwiać temu, by inni ludzie mogli być sobą?
Wielu osobom (także wierzącym), które stykają się z osobami homoseksualnymi, postawa i nauczanie Kościoła na ten temat wydają się niezrozumiałe, a nawet niemoralne. Do takich wniosków dochodzą zwłaszcza ci, którzy nie tyle analizują kościelne dokumenty na ten temat, co mogą obserwować negatywne konsekwencje, jakie motywowana religijnie homofobia odciska w życiu konkretnych osób – takie jak zerwane więzi rodzinne, stany depresyjne czy nawet samobójstwa.
Osoby takie widzą silną potrzebę zmian, co potwierdzają wyniki badań opinii społecznej. Według badań CBOS 46 procent regularnie uczęszczających do kościoła mieszkańców największych polskich miast jest za tym, by ich homoseksualni bracia i siostry żyjący w stałych związkach jednopłciowych mogli przystępować do komunii świętej. (Przeciwko jest 36 procent, reszta nie ma zdania).
Specyficzna sytuacja polskich katolików
Wzrastająca świadomość w tej materii szeregowych „katolików z kościelnych ław” nie zmienia rzecz jasna faktu, że negatywny stosunek do osób LGBT jest skorelowany z deklarowaną wiarą i katolicyzmem, co pokazują badania socjologiczne. Podobnie jest w innych krajach, jednak homofobia staje się swoistą polską specyfiką nawet na tle innych katolickich państw.
W 2015 roku, przed pierwszym Synodem Biskupów ds. Rodziny, nadająca w USA hiszpańskojęzyczna telewizja Univision przeprowadziła bezprecedensowe badania opinii publicznej w dwunastu najbardziej katolickich krajach świata. Były one o tyle unikatowe, że na przebadanym terenie żyje aż 61 procent katolików świata. Okazało się, że wśród przebadanych społeczeństw Polacy, obok mieszkańców Ugandy, Konga i Filipin, są największymi przeciwnikami małżeństw jednopłciowych. O ile za możliwością zawierania ślubów przez osoby tej samej płci opowiedziało się 64 procent katolików hiszpańskich (sic!), 54 procent amerykańskich, 46 procent argentyńskich, 45 procent brazylijskich i 43 procent francuskich, o tyle wśród Polaków poparcie to wyniosło jedynie 15 procent. Co ciekawe, w pozostałych kontrowersyjnych kwestiach, jak antykoncepcja, aborcja czy nawet kapłaństwo kobiet, katolicy nad Wisłą w ogromnej części nie zgadzają się z nauczaniem Kościoła, nie różniąc się prawie w swych poglądach od innych przebadanych społeczeństw katolickich.
Kwestia stosunku do osób homoseksualnych jest więc pewnym wyróżnikiem Polaków. Dość przypomnieć, że spośród krajów katolickich w 2015 roku Irlandia przyjęła w referendum przepisy zezwalające na małżeństwa osób tej samej płci, w 2014 roku Malta dopuściła związki partnerskie z możliwością adopcji dzieci, a w 2016 związki osób tej samej płci zalegalizowały Włochy. We wszystkich tych krajach za zmianami opowiedzieli się świeccy katolicy. W Polsce – z wyjątkiem magazynu Kontakt („Tradycyjne małżeństwa jednopłciowe”, nr 29/2015) – żadne środowisko katolickie nawet nie podjęło teoretycznych rozważań na ten temat.
Homofobia ludzi łagodnych i dobrych
Stosunek do legalizacji związków jednopłciowych nie jest rzecz jasna najlepszym miernikiem poziomu homofobii. Trzeba więc odpowiedzieć sobie na pytanie, jaka jest istota polskiej i katolickiej niechęci wobec osób LGBT.
Pozwolę sobie znów na nieco zuchwałe nawiązanie historyczne. Wiele lat temu Tadeusz Mazowiecki, ówczesny redaktor naczelny „Więzi”, a wiele lat później premier Polski, napisał głośny tekst poświęcony polskiemu antysemityzmowi. Opatrzył go mottem będącym cytatem z „Historii jednego życia” Ludwika Hirszfelda: „Największą tragedią Żydów jest nie to, że ich antysemita nienawidzi, ale to, że łagodni i dobrzy ludzie mówią: «porządny człowiek, chociaż Żyd»”.
Przyznam, że dziś nie znajduję lepszego określenia na polską i katolicką specyfikę niechęci wobec osób LGBT jak właśnie „homofobia ludzi łagodnych i dobrych”.
Codziennością większości osób homoseksualnych nad Wisłą nie jest pobicie, wyrzucenie z domu czy wulgarne wyzwiska (choć i takie sytuacje się zdarzają). W naszej debacie publicznej nikt (albo prawie nikt) nie chce wsadzać osób homoseksualnych do więzień (choć w sąsiedniej Rosji już tak). Naszym chlebem powszednim jest homofobia w białych rękawiczkach, często nieuświadomiona przez sprawców, a niekiedy nawet przez ofiary. Może to być „niewinne” stwierdzenie o czyimś „pedalskim wyglądzie”, sugestia, że „takich ludzi” powinno się trzymać z daleka od dzieci, że ustawa o związkach partnerskich to zamach na rodzinę, albo wreszcie twierdzenie, że geje „nie powinni się obnosić”, bo przecież „nikt nikomu do łóżka nie musi zaglądać”, w myśl głoszonego na antygejowskich manifestacjach hasła „rób to w domu po kryjomu”. Niedawno na debacie w Klubie Inteligencji Katolickiej w Warszawie pewien znany ksiądz profesor powiedział, że geje nie powinni wykonywać pewnych zawodów, tak jak do pewnych funkcji nie powinni być dopuszczani… alkoholicy. To stwierdzenie poprzedzone zostało oczywiście wstępem o szacunku dla osób homoseksualnych.
Jeszcze bardziej subtelną formą homofobii ludzi łagodnych i dobrych jest język paternalistycznej troski, współczucia, litości, miłosierdzia. W rzeczywistości kościelnej przybiera to zwykle formę stwierdzenia o potrzebie akceptacji grzesznika, ale potępiania grzechu. To oczywiste twierdzenie powtarzane jest w kontekście osób LGBT jak mantra, tak jakby grzech był w jakiś szczególny sposób wpisany w orientację homoseksualną. Homofobia ubrana w szaty chrześcijańskiej miłości bywa często trudna do zidentyfikowania, jest jednak również groźna, bo pozbawia osoby LGBT podmiotowości i sprawczości.
Węch owiec lepszy niż pasterzy
Powstaje pytanie, jak polski Kościół może się ze swojej homofobii wyzwolić. Kościół katolicki jest mocno zhierarchizowany i sklerykalizowany, a w polskim Kościele cechy te występują wyjątkowo intensywnie. Dlatego w grupie chrześcijan LGBT „Wiara i Tęcza”, do której należę, od lat szukaliśmy otwartych biskupów i księży, licząc, że to właśnie światli duchowni rozpoczną proces przemiany duszpasterskiego stosunku do osób LGBT, dając przykład wiernym świeckim. Dziś, na podstawie kilkuletnich doświadczeń, jestem przekonany, że było to założenie błędne.
W sprawie homoseksualności rolę przewodników w Kościele muszą przejąć świeccy, działając niezależnie od duchownych, a niekiedy nawet wprost się im sprzeciwiając. Wydawać się może, że namawiam w tym miejscu do rebelii, ale jeśli tak, to jedynie do takiej, do której namawia sam papież Franciszek. O posłudze księży i biskupów papież pisze: „Pasterz niekiedy stanie z przodu, aby wskazać drogę i podtrzymać nadzieję ludu, innym razem zwyczajnie stanie pośród wszystkich ze swą prostą i miłosierną bliskością, a w pewnych okolicznościach powinien iść za ludem, aby pomóc tym, którzy zostali z tyłu, a przede wszystkim dlatego, że sama owczarnia ma swój węch, aby rozpoznać nowe drogi”. (EvangeliiGaudium, 31)
Otóż nie mam wątpliwości, że w kwestiach seksualności (w tym homoseksualności) pasterze muszą dziś stanąć za owcami, które na podstawie własnego węchu muszą poszukiwać nowej drogi.
Jak wiadomo, nauczanie Kościoła rzymskokatolickiego formułowane jest wyłącznie przez duchownych. Nawet ostatni Synod Biskupów ds. Rodziny, który przecież mocno otworzył się na doradczy głos świeckich, odbywał się wyłącznie w gronie biskupów i jedynie oni mieli wpływ na ostateczny kształt dokumentów, które uchwalili. To, że nauczanie moralne Kościoła kształtują wyłącznie duchowni, ma swoje konsekwencje w wielu dziedzinach życia. W kwestii etyki seksualności są to wszakże konsekwencje wyjątkowo dramatyczne. Mamy bowiem do czynienia z sytuacją, w której jedynie bezżenni mężczyźni zobowiązani do tego, by na całe życie zrezygnować z życia seksualnego, wypowiadają się często i szczegółowo na temat tego, co w dziedzinie seksu jest dozwolone, a co zakazane. Humorystycznie można ją porównać do sytuacji, w której wegetarianie piszą książkę kucharską pod tytułem „Tysiąc potraw z mięsa”. W oczywisty sposób nikt by takiej pozycji nie potraktował poważnie.
W sprawie homoseksualności Kościół uwikłał się w sposób szczególny. Z amerykańskich badań nad duchownymi katolickimi z lat 70. i 80. , na które powołuje się psycholog i jezuita ks. dr Jacek Prusak, wynika, że większość księży – zarówno hetero, jak i homoseksualnych – to osoby niedojrzałe psychoseksualnie. Także inni badacze wskazują, że wielu duchownych psychoseksualnie zatrzymała się na okresie dojrzewania, który najczęściej zbiega się w czasie z decyzją o wstąpieniu do seminarium. Najwyraźniej czas seminarium nie sprzyja zatem dojrzewaniu psychoseksualnemu, a co za tym idzie – rozumieniu zagadnień związanych z seksualnością. Wspomniany już ks. dr Jacek Prusak przywołuje też uzyskane w USA dane mówiące, że od 25 do 40 procent księży to osoby homoseksualne. I dodaje, że w Polsce odsetek ten nie może być radykalnie niższy. Współbrzmi to z danymi, które w swojej książce, „The Changing Face of the Priesthood” przytacza o. Donald B. Cozzens – jego zdaniem liczba homoseksualnych księży wynosi od 23 do 58 procent.
Dlaczego seminaria są tak atrakcyjne dla gejów? Otóż dlatego, że wychowany w katolickiej rodzinie dwudziestolatek najczęściej niewiele wie o swojej homoseksualności. Swój brak zainteresowania płcią przeciwną odbiera często jako powołanie kapłańskie. Nawet pociąg seksualny do mężczyzn niespecjalnie w tej interpretacji przeszkadza, wszak w Kościele nie mówi się o orientacji seksualnej, a jedynie o „przejściowych odczuciach homoerotycznych”, „homoseksualnych lękach” czy „skłonnościach”. Piszę o tym nie na podstawie intuicji, ale licznych rozmów, które odbyłem z homoseksualnymi księżmi oraz gejami, którzy wprawdzie nie są duchownymi, ale mają za sobą epizod pobytu w seminarium.
Oczywiście seksualność wyrzucona drzwiami wraca oknem. Albo w postaci nadużyć seksualnych (dokonywanych niekiedy zastępczo na nastolatkach – stąd liczne skandale pedofilskie, które specjaliści wiążą z efebofilią i uznają w większości za przejaw pedofilii zastępczej), albo w postaci skrajnej, agresywnej homofobii. W Kościele wśród najbardziej zagorzałych krytyków homoseksualizmu często obecni są ukryci geje. Wystarczy przypomnieć postać szkockiego kardynała Keitha O’Briena, który słynął z wypowiedzi bardzo ostro atakujących gejów, później zaś okazało się, że on sam dopuszczał się nadużyć seksualnych wobec księży.
Całe opisane wyżej zjawisko tworzy schemat, który teologia wyzwolenia określa niekiedy mianem struktury grzechu. Uważam, że w Kościele istnieje strukturalny grzech homofobii. Na tę zinstytucjonalizowaną formę zła składają się różne elementy. Po pierwsze, zdecydowana nadreprezentacja wśród księży niepogodzonych ze swoją orientacją gejów o silnej, zinternalizowanej homofobii. Po drugie, silne napiętnowanie homoseksualności w nauczaniu moralnym Kościoła, uniemożliwiające wierzącym osobom LGBT ujawnianie się i funkcjonowanie we wspólnocie wierzących w zgodzie ze swoją orientacją psychoseksualną. Po trzecie, hierarchiczna, wręcz feudalna struktura władzy, w której świeccy pozbawieni są podmiotowości i prawa do współkształtowania nauczania Kościoła. Wreszcie po czwarte – brak możliwości otwartej i bezpiecznej dyskusji na temat homoseksualności.
Ponieważ w tej strukturze grzechu tkwią (najczęściej bez swojej winy) przede wszystkim duchowni, to właśnie świeccy muszą im pomóc zidentyfikować problem i się z nim zmierzyć. Wszystko wskazuje na to, że (podobnie jak to miało miejsce w Kościołach protestanckich) duszpasterskie otwarcie poprzedzi w tej dziedzinie refleksję teologiczną, która będzie mogła przyjść dopiero za jakiś czas. Trochę w myśl słów ks. Józefa Tischnera: „Zanim cię zbawią, trzeba wiedzieć, kogo zbawić. Musisz być sobą, bo jeśli będziesz kimś innym, to akurat zbawią tego innego, a nie ciebie”.
Wezwanie do nawrócenia
Na koniec rzecz istotna z punktu widzenia ludzi wierzących. Postulat otwarcia się Kościoła na osoby LGBT bywa niesłusznie interpretowany jako nawoływanie do dostosowywania się Kościoła do świata współczesnego, uleganie modzie czy politycznej poprawności. Niekiedy mówi się o poluzowaniu prawideł moralnych w ramach miłosiernego zrozumienia dla grzeszników.
Takie podejście jest błędne. Kościół musi zmienić swoje nauczanie o osobach homoseksualnych, gdyż to, co głosi, jest niedopuszczalnym z punktu widzenia Ewangelii nauczaniem pogardy.
Celowo używam tu określenia Jules’a Isaaca odnoszącego się do antyjudaizmu, ale uważam, że jest ono w pełni adekwatne także do katolickiej homofobii. Przecież Kościół również nie wzywał do mordowania ani prześladowania Żydów, ale poprzez wspomniane nauczanie pogardy wobec judaizmu uśpił wrażliwość chrześcijańskich społeczeństw na tyle, że przyjęły one zbrodniczą ideologię, nie widząc sprzeczności między nią a Ewangelią.
Owszem, Kościół katolicki nie wzywa do prześladowań osób homoseksualnych. W Katechizmie nawet potępia agresję wobec nich i odcina się od dyskryminacji. Najbardziej agresywne ataki na osoby LGBT, w tym zabójstwa i karanie więzieniem, przychodzą nie ze środowisk kościelnych. Nie można jednak nie widzieć, że zakorzenione w umysłach i sercach wielu chrześcijan uprzedzenia wobec osób homoseksualnych, biseksualnych i transpłciowych ułatwiają głoszenie haseł, które z chrześcijaństwem, a nawet oficjalnym nauczaniem Kościoła nie mają nic wspólnego. Homofobiczne postawy wśród chrześcijan sprawiają, że stają się oni mniej wrażliwi, a często nawet obojętni na mowę nienawiści i prześladowania kierowane do osób LGBT.
Takiej postawy z Ewangelią pogodzić się nie da. Nauczanie pogardy musi się zmienić w nauczanie szacunku. Takie, w którym nieheteronormatywność będzie pokazana jako powołanie i dar, zaś postulat zmiany duszpasterskiego podejścia do lesbijek i gejów, osób biseksualnych i transpłciowych nie będzie już wołaniem o „miłosierdzie” wobec grzeszników, a raczej wezwaniem do „nawrócenia” samego Kościoła. Grzech homofobii nie uderza wyłącznie w gejów i lesbijki, lecz w cała wspólnotę Kościoła. Jest raną zadawaną Chrystusowi.