fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

„Bardzo proszę!”. Pamiętniki białoruskiej rodziny

O zajączku wielkanocnym Stefan dowiedział się w przedszkolu. Nie mogłam więc uniknąć kolorowania jajek. Stefan na jednej stronie narysował uśmiechniętą buźkę, a na drugiej zombie - twarz zombie była uderzająco podobna do pierwszego białoruskiego prezydenta.
„Bardzo proszę!”. Pamiętniki białoruskiej rodziny
okładka książki: Andrzej Dębowski

16 czerwca 2021 roku my, Dasha i Siergiej, niosąc nasze dzieci, Dominika i Stefana, kota Pixela oraz pięć walizek, wsiedliśmy na pokład samolotu do Stambułu. Oczywiście łatwiej byłoby polecieć bezpośrednim lotem Mińsk‑ Warszawa, ale wtedy te rejsy były już odwołane po incydencie z samolotem Ryanair, który przymusowo wylądował na lotnisku Mińsk-2 przez białoruskie pseudo‑ władze.

Polecieliśmy do Turcji, zostawiając na Białorusi naszych rodziców, nasz dom na ulicy Naukowej, śpiew ptaków w lesie za oknem i nadzieję na szybki powrót. O dziwo to Pixel najlepiej zniósł dwunastogodzinny lot: tylko cicho zwymiotował w nosidełku podczas lądowania. I to był niezły początek naszej podróży w jedną stronę.

5.11.2021

Listopad to ponury miesiąc. Żaden inny nie jest tak uciążliwy jak listopad. Nikt za nim nie przepada. Wszyscy starają się go przepędzić. Ale listopad się nie poddaje i stara się, jak może. Po pierwsze, oferuje grzane wino i ciasteczka bez ograniczeń, dając odpust od udręk sumienia. Po drugie, pozwala zamienić się na miesiąc w kota i poczuć, jak to jest spać 17 godzin na dobę. Po trzecie, w listopadzie urodziło się wielu dobrych ludzi – więc co? Mamy ich teraz zabrać i odrzucić? Cóż, to właśnie w listopadzie ożywiłam się nieco po przeprowadzce i znów zaczęłam pisać. Do przodu zatem!

26.12.2021

Akurat w Wigilię zaczął padać śnieg, a śniegowi jestem w stanie wiele wybaczyć, nawet najbardziej pasywno‑ -agresywny rok. Bo śnieg jest jak kosmiczny portal. Zwykle ujawnia się, gdy wszyscy w domu już smacznie śpią, nawet kot rozłożył się jak Wenus z Milo na kanapie, a lampki na choince samoistnie zgasły ze zmęczenia. A ty siedzisz na wypizdowie odległych przedmieściach Warszawy i wyglądasz przez okno… I nagle – bum! – jesteś w małym mieszkaniu na obrzeżach Uruczczy, mama piecze ciasteczka z mlekiem skondensowanym, a obok grzejnika rozmraża się zimowy płaszcz z dzieciństwa (lamparci, twardy jak dąb – można się w nim poruszać tylko całym ciałem). Do płaszcza przyczepione są rękawiczki na sznurkach. Sanki są schowane na balkonie. Murka siedzi pod choinką, spokojnie, ale ze smakiem je świąteczną girlandę. I nie ma aresztowanych, pobitych, uwięzionych, chorych czy samotnych – jest tylko śnieg.

Ale w końcu musimy dalej „żyć”, jak mawiał w dzieciństwie jeden z moich znajomych. Ponieważ kosmiczne portale dla naszych dzieci same się nie stworzą.

18.02.2022

Dzisiaj książki zaoszczędziły mi 10 złotych. A zabrały 70.

Po sesji osteopatycznej z miseczkami wyszłam na Nowy Świat i nagle widzę znak: „Tanie książki”. Myślę sobie, że to dobre przypadkowe znalezisko. Kieruję się w stronę wejścia do księgarni, po drodze w mojej torebce przeszukuję kieszenie w poszukiwaniu maseczki. Nagle rzuciła się na mnie młoda Romka.

– Ciociu, kup jedzenie! – powiedziała ze smutkiem w oczach.

Ja, patrząc na takie bliskie i ciepłe książki, odparłam:

– Okej, okej, kupię! Tylko najpierw muszę wejść do księgarni.

Radośnie skinęła głową, mówiąc: „Poczekam tutaj”.

Następnie zanurzyłam się w „Tanich książkach” i, oczywiście, utknęłam tam na dłużej, bo w środku była literatura piękna, dziecięce książki z obrazkami za 10–15 złotych (zamiast standardowych 40), a także gry planszowe…

W szklanych drzwiach księgarni co jakiś czas pojawiała się twarz zaglądającej do środka Romki. A ja, trzęsącymi się rękoma, zbierałam książki. Po około 30 minutach nie wytrzymała i weszła do środka w towarzystwie swojej koleżanki dla moralnego wsparcia. Na początku przycupnęły przy książkach w pobliżu wejścia, ale w końcu zbliżyły się do mnie w gromadce. Podobnie jak kot Simona, wyciągnęły łapy w kierunku swoich ust i zapytały:

– No więc, idziemy jeść czy co?

– Tak, tak – odpowiedziałam. – Mam tu jeszcze trochę do przejrzenia. A za resztę pieniędzy, które zostaną mi po kupnie książek, na pewno kupię wam jedzenie! – obiecałam.

Dziewczyny spojrzały na stos książek w moich rękach, wymieniły spojrzenia, westchnęły i machnęły lekceważąco rękami, odchodząc.

– Dajcie spokój, może jeszcze coś odłożę! I tam są pączki przecenione! – krzyknęłam za nimi z desperacją. Ale nie wróciły.

Nawiasem mówiąc, ta taktyka żebrania nie jest dla mnie nowa. Około dwa miesiące temu transpłciowa kobieta podeszła do mnie w strefie gastronomicznej Złotych Tarasów i również poprosiła o kupienie jej jedzenia. Znudziło jej się jednak czekanie ze mną w kolejce do stoiska z burrito i zamiast tego znalazła mężczyznę, który kupił jej pieczonego łososia. Nie dziwię się jej – też wybrałabym mężczyznę z łososiem, czemu nie? Albo, w najgorszym razie, książki.

31.03.2022

Przyszłam dziś na wizytę do ginekologa w Luxmedzie. Będąc sumienną pacjentką, przygotowałam się wcześniej. Wpisałam wszystkie moje diagnozy, problemy i pytania w tłumaczu Google, aby móc śmiało omówić je w polskiej terminologii medycznej.

Jadąc autobusem, starannie zakryłam ekran telefonu. Nie chciałam niechcący podzielić się moją historią medyczną ze wszystkimi pasażerami linii numer 190. Nie mogłam jednak przewidzieć, że kiedy wsiądę do windy centrum medycznego z dwoma pracownikami budowlanymi i elegancko wyglądającą kobietą, tłumacz Google, wyraźnie męskim głosem, postanowi ODCZYTAĆ NA GŁOS wszystkie moje diagnozy.

Musiałam przypadkowo nacisnąć przycisk „Voice over”. Gdy gorączkowo odblokowywałam ekran i próbowałam powstrzymać męski głos Google (nie, nie przyszło mi do głowy wyciszenie dźwięku), on zdołał podzielić się ze światem najbardziej soczystymi szczegółami. Robotnicy budowlani byli nieco zaskoczeni, słuchając szczegółów na temat zespołu policystycznych jajników i innych uroczych schorzeń, ale starali się zachować pokerową twarz. Bez mrugnięcia okiem wysiedli piętro przed moim celem.

Pospiesznie podążyłam za nimi, po czym zdałam sobie sprawę, że to nie moje piętro, i wróciłam do windy. Resztę podróży spędziłam w ciszy – tylko ja, kobieta i tłumacz Google – już milczący.

14.04.2022

Dziś wieczorem, gdy szykowaliśmy się do spania, Stefan zapytał, kiedy będą „te święta z króliczkami i barankami” (Wielkanoc). Odpowiedziałam, że już w ten weekend. Natychmiast wstał z łóżka i powiedział: „Co?! Nasze okna nie są umyte! Co będziemy robić?!”.

Błogosławię wychowawców Stefana i ich lekcje historii świąt i „czystego czwartku”.

18.04.2022

Dzisiaj spędziłam cały dzień, rozrzucając czekoladowe jajka na ulicy. Stefan powiedział mi rano, że zajączek wielkanocny zostawia jajka na ulicy, a kto znajdzie ich więcej, będzie miał szczęście. (Prawdziwe szczęście polegało na tym, że w pudełku babeczek, które wczoraj podarowała nam rodzina Tkachuk, było pięć czekoladowych jajek owiniętych w kolorową folię jako dekoracja. A wielkanocny zajączek się nie skompromitował. A mógłby, bo sklepy w Polsce są zamknięte w święta).

O zajączku wielkanocnym Stefan dowiedział się w przedszkolu wraz z innymi ciekawymi rzeczami, takimi jak to, że w Wielkanoc w domu musi być baranek, którego trzeba upiec. Musi być też kurczak. Krótko mówiąc, nie mogłam uniknąć kolorowania jajek. Tak więc w Wielką Sobotę wyrzeźbiliśmy baranka, zajączka, pisanki, a także uśmiechniętą buźkę z ciasta solnego i upiekliśmy je. Na szczęście na pobliskim jarmarku udało mi się kupić plastikowe kurczaczki (których nóżki dwie godziny później zostały przyklejone chińskim klejem) za 2 złote. Jajka zanurzyliśmy w domowej roboty barwnikach z kurkumy, hibiskusa i buraków. Stefan kazał mi też zrobić dziurkę w jednym jajku, żeby mógł je ręcznie pomalować. Na jednej stronie narysował uśmiechniętą buźkę, a na drugiej zombie (twarz zombie była uderzająco podobna do pierwszego białoruskiego prezydenta, co zauważył prawie każdy, kto widział jajko). Chciał też powiesić to jajko na sznurku (JAK UCZYLI W PRZEDSZKOLU), ale mój przedświąteczny entuzjazm już się wyczerpał.

W niedzielę pomalowaliśmy nasze figurki z masy solnej i przywitaliśmy gości – rodzinę Tkachuk. Dobrze się bawili – pierwszy raz w czasie Wielkiego Postu popijali u nas gin. Myślę, że ten fakt przyczynił się trochę do tego, jak bardzo Marta i Artem swobodnie podeszli do faktu, że Sara zrobiła sobie naszyjnik z gumy do żucia, którego część beznadziejnie utknęła w jej włosach. Marta, nie wzdrygając się, uśmiechnęła się i kontynuowała picie ginu. Potem graliśmy w „Wsiąść do pociągu”, było świetnie…

A wnętrze naszego domu zmieniło się: teraz ramię w ramię z Batmanem, ninja i szkieletem dinozaura na patykach, dumnie stoi kulawy baranek, króliczek i jajko zombie.

26.05.2022

Siergiej, wyciągając się rano w łóżku, mówi:

– Dashichka, już lato! Noś spódniczki i sukienki częściej!

A ja odpowiadam:

– Sierioża, zbyt często wpadam w dość niezręczne sytuacje. I jeśli będę wówczas w spódnicy, sytuacje zamienią się w jeszcze bardziej niezręczne!

Siergiej westchnął, a ja prowadzę Stefana do przedszkola. Cieszymy się naszym czterominutowym spacerem, słońce świeci, i nawet się nie spieszymy, bo, o dziwo! – nie spóźniamy się na śniadanie. I oto zbliżamy się do świętego ganku przedszkola, a ja zadowolona marszczę oczy, zdejmując z nosa matowe słoneczne okulary, i elegancko odrzucam z oczu nieumyte włosy… I nagle jakiś polski tatuś w kremowej przylegającej koszuli slim fit, wychodząc z przedszkola, postanowił zabłysnąć swoją szlachetnością i przytrzymać nam drzwi.

Już wtedy, przewidując niezręczną sytuację, myślę: Dlaczego? Jeszcze trzydzieści metrów i dziewięć schodów!”.

Ale, również chcąc odpowiedzieć uprzejmością na uprzejmość, zawołałam do Stefana: – Chodźmy szybko! – i pobiegłam w stronę podwórka, i potknęłam się na schodach.

Stefan w milczeniu przeszedł obok mnie, udając, że się nie znamy. Polski tata powiedział zaś: – Nie spiesz się, nie biegnij tak!

A ja pomyślałam: „Ale ja już dotarłam”.

Zostawiwszy Stefana w przedszkolu, zastanawiałam się nad pójściem na kawę, ale potem stwierdziłam, że ważniejsze jest umycie głowy. Dzisiaj w przedszkolu po obiedzie było święto z okazji Dnia Rodziców. W drodze powrotnej do domu spotkałam oczywiście tego samego polskiego tatę, który widział mój upadek moralny na przedszkolnych schodach. Niósł dużą paczkę, a gdy mnie spotkał, uśmiechnął się szeroko i powiedział: – Miłego dnia!

„Cholera!” – pomyślałam, a na głos powiedziałam: – I panu też!

A ty, Siergiej, mówisz – „spódniczki”…

29.05.2022

Dziś udaliśmy się na plac Defilad na Międzynarodowe Targi Książki. Zebrało się, jak zwykle, trzy tony – większość dla Stefana. Potem poszliśmy do pobliskiego parku, są tam piękne drewniane leżanki‑ -hamaki. Jeden z nich przypadł mi do gustu i natychmiast przejęłam nad nim kontrolę, podczas gdy Sierioża ze Stefkiem bawili się, grając w Smoka i biegając dookoła. W pewnym momencie Sierioża wyobraził sobie, że jest baletnicą, i postanowił przeze mnie przeskoczyć. Nieco źle obliczywszy trajektorię lotu, zderzył się z moim prawym kolanem całymi swoimi 113 kilogramami (plus pędem fizycznym). W tym momencie doświadczyłam w praktyce wyrażenia „iskry z moich oczu”.

Teraz oboje utykamy: Siergiej na lewą nogę, ja na prawą. Nie tak wyobrażałam sobie rodzinną sielankę.

6.06.2022

Dziś zgubiłam elektroniczną wejściówkę do przedszkola. Kiedy przyszłam odebrać Stefana, przycupnęłam na werandzie, mając nadzieję, że któryś z rodziców będzie wchodził lub wychodził – ale w pobliżu nie było żadnego taty w przewiewnych koszulach. Wyciągnęłam szyję i zajrzałam przez okno grupy Stefana na pierwszym piętrze. Na szczęście Stefan akurat siedział przy oknie i coś rysował.

– Stefan! – zawołałam.

Zero reakcji.

– Stef! – powtórzyłam głośniej.

Cisza.

Kiedy krzyknęłam po raz trzeci, nie tylko Stefan, ale wszystkie inne dzieci w grupie mnie usłyszały. Radośnie podbiegły do okna, aby zobaczyć, co to za dziwna dama czołga się pod ich oknami. Jedno z nich było lekko uchylone, więc powiedziałam Stefanowi, żeby poprosił nauczycielkę, żeby przyszła i otworzyła mi drzwi.

– Gdyby tylko dzisiaj była pani Ania, chociaż pani Ania! – powtarzałam pod nosem.

Drzwi otworzyła pani Dorota – z tradycyjnie malującą się na jej sześćdziesięcioletniej twarzy tęsknotą za światem.

Wyglądało na to, że zaraz przewróci oczami. Kto by pomyślał, że przyjeżdżając do Polski, po raz pierwszy w życiu spotkam radziecką wychowawczynię?

– Czy weźmiesz torebkę? – ta fraza, unosząc się w powietrzu, przywitała nas, kiedy Stefan przygotowywał się do wyjścia z grupy.

Z przedszkola pojechaliśmy na wizytę do dentysty, ponieważ przez ostatni tydzień Stefan skarżył się, że boli go górny ząb. Doktorka od razu „zdiagnozowała” dwa ubytki i podwinęła rękawy.

– Czy będzie boleć? – zaniepokoił się Stefan.

– Nie – obiecała lekarka.

W ciągu tych dziesięciu minut, kiedy wiercili Stefanowi zęba, byłam całkowicie spięta – moje pierwsze w życiu plombowanie. Ale Stefanowi nic się nie stało, po prostu leżał. Słusznie więc otrzymał od dentysty honorowy tytuł dzielnego pacjenta.

11.06.2022

Wzbudzam zaufanie Romów, bezdomnych i pijaków. Oni z kolei nie budzą we mnie specjalnego zaufania, ale nasze kontakty są pełne ciekawostek. Dziś, zabierając Stefana na poranne zajęcia malarskie, radośnie nasadziłam okulary na nos i ruszyłam w kierunku piekarni „Putka”, marząc o śniadaniu w postaci cappuccino z rogalikiem. Przy przejściu dla pieszych nagle rzucił się na mnie pan o czerwonym obliczu w kształcie „malinowego pomidora”. Było widoczne, że on także marzy o sobotnim śniadaniu – ale nie o cappuccino.

– Przepraszam bardzo! – wykrzyknął.

Wahałam się przez dosłownie dwie sekundy, ale to wystarczyło, by mnie osaczył.

– Proszę pani, czy miałaby pani może trochę drobnych, żebym mógł kupić lekarstwa dla mojej żony? Jest bardzo chora. Nazywa się Iwona Gluz. A ja nazywam się Jan Gluz. Nie jestem jakimś złodziejem! Jestem Jan GLUZ ! – powtórzył mój rozmówca nieco głośniej (być może w nadziei, że uda mi się go wygooglować na miejscu).

– Nie mam gotówki – odpowiedziałam, próbując być opanowaną.

– To nic, tutaj w okolicy jest wiele banków. Będę pani towarzyszył! – oznajmił radośnie Jan.

Nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy.

– Chodźmy, chodźmy, niedaleko stąd! – ponaglił Jan. A ja poszłam za nim, powoli.

– Pani z Ukrainy? – zapytał.

– Nie, jestem z Białorusi.

– Pani mówi po polsku tak pięknie! Prawie bez akcentu! O, pani też lekko kuleje? Ja też kuleje, no! – Jan klepnął się w nogę. – To sprawka moich dzieci! Oni nas z żoną obrabowali i pobili. Nie daj Boże nikomu takich dzieci!

Rodzinna historia Jana Gluza stawała coraz bardziej dramatyczna, a piekarnia, w której czekało na mnie cappuccino z rogalikiem, coraz bardziej się oddalała. Jan nagle podszedł do kilku młodych chłopców i zapytał:

– Czy możecie mi powiedzieć, gdzie jest najbliższy bank?

– Po drugiej stronie ulicy! – odpowiedzieli entuzjastycznie.

Był zachwycony i nawet na chwilę przestał utykać. Podeszliśmy do oddziału banku Santander, który niestety był zamknięty – była sobota. Jan podekscytowany nacisnął palcem na bankomat. Wtedy dostrzegłam szansę na ucieczkę.

– Janie! Nie potrzebuję bankomatu, bo nie mam karty. Muszę wymienić białoruskie pieniądze!

– No, to chodźmy dalej – tuż obok jest jeszcze jeden bank, powinien być otwarty! – powiedział Jan.

– Nie, pojadę do centrum miasta, poszukam tam kantoru.

– O, to ja pójdę z panią!

– Nie! – powiedziałam zdesperowanym tonem. – Muszę jeszcze odebrać dziecko i tak dalej. Przepraszam, Janie, że nie wyszło.

– To nic! – usiadł w ukłonie Jan. Gdyby miał kapelusz, pewnie by go zdjął. – Innym razem. Miłego dnia, pani!

– Wzajemnie, Janie!

Rozeszliśmy się w różne strony. W tym momencie szłam w niewłaściwym kierunku i długo krążyłam po okolicznych podwórzach, by przypadkiem nie natrafić ponownie na Jana. Jana Gluza.

Tak więc nie wypiłam cappuccino na śniadanie, ale dowiedziałam się w praktyce, czym jest asertywność – szkoda, że nie moja.

7.08.2022

Dziś w centrum Warszawy odbył się marsz poświęcony białoruskiemu Dniowi Niepodległości, który przypada na 9 sierpnia. Według mojej oceny uczestników było około pięć razy mniej niż rok wcześniej. Cóż, życie toczy się dalej, Mazury wzywają… I jakoś wywołało to we mnie smutek. Oczywiście, odpowiadam tylko za siebie, ale moje alter ego, Dasha‑ -dyktatorka, kazałaby wszystkim lokalnym Białorusinom chodzić po całej Warszawie!

Stefan z radością deklamował „Niech żyje Białoruś!” i „Łukaszenko to koza” (cóż, nieco zmodyfikował w ten sposób klasyczne „Łukaszenko w więzieniu!”) – podobało mi się to jeszcze bardziej.

Jesteśmy w Warszawie prawie czternaście miesięcy. Coraz częściej śni mi się las na Nawuce i Leskowicy.

18.08.2022

No co myślicie? Jarzębina jest już czerwona! „Back to school”, jesienny dym i upadek. Ja, jak zawsze, zaczynam narzekać w sierpniu. Ale smutek teraz jest dość ospały, bo na dworze jest powyżej trzydziestu stopni: upał, idziesz i czujesz, jak pot spływa po plecach w majtki. Ratują mnie lniane sukienki w rozkloszowanych fasonach. A jak przetrwać mają mężczyźni? – oto dopiero pytanie.

Wieczorem wzięłam serowy deser, usiadłam na balkonie i przygotowałam się, by cieszyć się ostatnimi chwilami ciepłego lata, oddając się egzystencjalnym rozważaniom o ulotności bytu… I wtedy przyszedł Pixel, zwinny jak zwykle, skoczył do doniczki, w której dwa miesiące temu posadziliśmy kwiaty, które wciąż nie wypuściły pąków, i lekkim ruchem zaczął kopać łapami w ziemi z wyraźnym zainteresowaniem, a potem zrobił kupę.

Postanowiłam nacieszyć się letnimi chwilami kiedy indziej, bo po babraniu się w ziemi zmieszanej z gównem mój egzystencjalny entuzjazm przygasł. I wydaje mi się, że już wiem, dlaczego kwiaty w tej doniczce wciąż nie wykiełkowały.

11.10.2022

We wrześniu nagle zrobiło się chłodniej. Żegnaj „plus trzydzieści stopni”! Kiedyś cię kochałam, w przeciwieństwie do uczuć, jakimi darzą cię Siergiej i nadciśnieniowcy.

Stefan zaczął klasę zerową w szkole. Niby niewiele różni się to od przedszkola: dwie lekcje angielskiego i jedne zajęcia wychowania fizycznego tygodniowo. Wygodne jest jednak to, że wszystkie dodatkowe zajęcia odbywają się na terenie szkoły, a nauczyciele sami odbierają i odprowadzają dzieci. Stefan zażądał zapisania go na karate i szachy.

Kot, w objęciach jesiennej melancholii, skoczył z balkonu. Jak mu się to udało, nikt nie wie. Po prostu wyszedł zaczerpnąć świeżego powietrza. Tym razem wylądował nie na balkonie sąsiada, ale w naszym ogrodzie wśród winorośli i tam go znalazłam. Następnego dnia zabrałam go do weterynarza na badanie. Weterynarz zbadał go i powiedział: – Wszystko jest w porządku, ale trzeba mu usunąć kilka zębów. Czujesz jego oddech?

– Tak, czuję. Ale myślałam, że tak powinno być. Koty czyszczą się tam językami i w ogóle.

– Nie, to dlatego, że ma kilka zepsutych zębów na dole.

– A ile w przybliżeniu będzie kosztować procedura usunięcia zęba? – zapytałam zaciekawiona.

– Między 350 a 850 złotych.

Przełknęłam ciężko ślinę w milczeniu; to były najdroższe zęby w naszej rodzinie w tym sezonie.

Na podstawie badań Pixel został skierowany na operację (ze znieczuleniem ogólnym). W poniedziałek zawiozłam go do kliniki weterynaryjnej i zostawiłam tam na 4 godziny. Kiedy przyszłam go odebrać, lekarz poszedł do innego pokoju, aby go „spakować”. Słyszałam tylko gdzieś z głębi korytarza: „Phhh, miauuu!”. Lekarz wrócił z pustymi rękami i powiedział: – Może pani go sama spakować? Chce mnie podrapać.

„Cholera, znawcy dusz zwierząt!” – pomyślałam sobie, ale na głos powiedziałam: – Nie ma sprawy!

Pixel przycisnął się do tylnej ściany klatki pooperacyjnej, syczał groźnie i zawodził. Ponieważ jednak podczas pierwszej wizyty mądrze poprosiłam innego lekarza o przycięcie pazurów, śmiało sięgnęłam do klatki i wyjęłam kota. W swojej rodzimej klatce od razu ucichł i uspokoił się. Zęby Pixela (usunięto ich pięć!) kosztowały nas 700 złotych. Plus pieniądze na badania, kilka zastrzyków antybiotykowych po zabiegu itp. Zrobiliśmy prawdziwą inwestycję w naszego kota.

Przez cztery dni musieliśmy podawać mu po połówce tabletki antybiotyku w domu. Ale kot zjadł tylko półtora, a pół tabletki sama wzięłam.

W weekend przyjechali do nas goście: Kuzmankovowie z Bułgarii, Lenka z Vitalikiem i dzieciakami z Urotslav. Tak więc na naszych stu metrach w pewnym momencie spotkały się trzy rodziny z pięciorgiem wesoło wrzeszczących dzieci, a także Dominik i jego przyjaciel Danila, którzy mieszkali z nami przez ostatnie dwa tygodnie, kot po operacji i psy. Zmyto wiele naczyń, przygotowano wiele łóżek i ugotowano dużo grochówki w pięciolitrowym garnku…

W sobotę, po powrocie do domu z lekcji malarstwa Stefana, próbując dać kotu jego pół tabletki, przypadkowo wzięłam ją sama. Patrzyłam przez kuchenne okno na jesienny ogród i zastanawiałam się, kiedy wreszcie skończy się moja migrena.

W niedzielę wszyscy się spakowali i wyjechali. W poniedziałek Stefan w końcu poszedł do szkoły. Ale ja wciąż podejrzliwie wsłuchuję się w ciszę panującą w domu. I od czasu do czasu przypominam sobie o tych połówkach tabletek, które zanieczyszczają moje wnętrzności.

29.11.2022

Przebiłam sobie palec wykałaczką, kiedy byłam na zajęciach z ceramiki. Zaczęła mocno płynąć krew. Członkowie grupy zebrali się wokół i zapytali:

– Czym to zrobiłaś?

– Wykałaczką – mówię.

– Nie, nie. To nie może się stać od wykałaczki!

– Ha! Nie doceniasz mojej zdolności do samookaleczania! – odpowiedziałem dumnie.

Następnego dnia rozcięłam sobie palec drugiej ręki na klamce od drzwi wejściowych. Przecięłam go. O klamkę od drzwi. I nie było się komu chwalić. Tylko Pixel patrzył sceptycznie, jak owijam ranę papierem toaletowym. Cóż, kotek generalnie uważa nas za lekkich idiotów – dla niego to nie pierwszy raz.

Ale dzisiaj nadeszła godzina rozrachunku. Ostatnio zaczął konsekwentnie robić kupę w wannie. W ciągu dnia sika do kuwety, a rano w łazience jest pachnąca kupa gówna: „Dzień dobry, ludzie!”. Wczoraj rozwiązaliśmy problem w najbardziej oczywisty sposób: nalaliśmy trochę wody do wanny, żeby kot nie mógł tam wskoczyć. Ale w nocy woda częściowo spłynęła przez luźno wepchnięty korek i Pixel zdołał zrobić swoje czarno‑ -brązowe rzeczy na suchym lądzie.

Wczoraj własnoręcznie nalałam do wanny wody po łydki i szczelnie zakręciłam korek. I tak, dzisiaj o wpół do siódmej rano cały dom usłyszał gniewne „Miauuu!”. Wchodząc do łazienki, zobaczyłam mokre ślady małych, podstępnych łapek na podłodze i z zadowoleniem wciągnęłam piersią powietrze (które nie śmierdziało gównem).

Kot cały dzień chodził w pobliżu łazienki, od czasu do czasu wchodził do środka i ostrożnie zaglądał do wanny. Podczas obiadu uprzejmie zrobił kupę do swojej legalnej kuwety. Wieczorem, gdy wróciłam z zajęć, wskoczył mi na ręce, ułożył się w wygodniejszej pozycji, zwinął w kłębek… I usłyszałam w jego mruczeniu coś w stylu „To jeszcze nie koniec”.

„Chyba mi się wydawało” – pomyślałam.

29.12.2022

Nie żebym wiązała szczególne nadzieje z rokiem 2023. 2020, 2021 i 2022 na początku wydawały mi się dobrymi, a potem działy się w ich trakcie wszelkiego rodzaju nieprzyjemne rzeczy. Dlatego powściągliwy realizm jest dla nas wszystkim. A nasze wyniki za ten rok są normalne, z ludzką twarzą. Stefan wkracza w rok 2023 bez kolejnego zęba. Długo leżał na dziąśle Stefana i trzymał się go swoimi niebieskimi palcami. Ale podczas kolejnego spotkania z Sarą, drogą przyjaciółką syna, ta uderzyła go w twarz – i ząb wyleciał. Stefan w ciągu kilku lekcji nauczył się pływać na plecach.

Pixel nie nauczył się pływać na plecach, ale jeśli chodzi o zęby przewyższył nas wszystkich: zostawił pięć zębów w 2022 roku. I to nie jakichś mlecznych, ale stałych. Pixel również wkracza w Nowy Rok z nową kuwetą (ponieważ stara jest pęknięta), ale ze starym nawykiem obsikiwania miękkiego dywanu w łazience.

W moje urodziny Siergiej i przyjaciółki zabrali mnie w góry – i było pięknie: śnieg, słońce – 10 stopni… i sanki! Kupiliśmy sanki dla Stefana, ale… sami rozumiecie. Za to syn uszczęśliwił mnie z głębi serca w dniu moich urodzin. Tańcząc z natchnieniem wokół mnie, śpiewał:

– Mamo, mamo! Gratulacje!!! Dziś masz 67 lat!!!

Nie byłam gotowa na taki przeskok w czasie, a Stefan, szybko odczytując wyraz mojej twarzy, natychmiast się poprawił:

– Trzydzieści w sensie! Trzydzieści siedem!

– Mam trzydzieści siedem lat, mam trzydzieści siedem lat, mam wszystko przed sobą! – mruknęłam zgodnie ze starą, dobrą tradycją.

Wkraczam w nowy rok z kilkoma nowymi drukowanymi tłumaczeniami i starym, zepsutym kolanem.

Siergiej wkracza w nowy rok ze starą pracą – i dobrze, bo w grudniu jego firma zwolniła 15% pracowników. Dodatkowo Siergiej wkracza w rok 2023 z nowym katarem. Był chory w zeszłym tygodniu, tuż przed Bożym Narodzeniem. Dlatego gdy Stefan i ja piekliśmy i dekorowaliśmy pierniczki 24 grudnia, Siergiej leżał z gorączką, wydmuchiwał nos i jęczał. Ale był w stanie jeść. Myślę, że to go uratowało – i teraz jest już prawie w porządku.

A tymczasem, zgodnie z prognozą, 1 stycznia 14 stopni w Warszawie. Na naszym balkonie wzeszły posadzone w październiku żonkile.

27.02.2023

Ostatnio przyjechał Sasha, przyjaciel Siergieja z Mińska. Wspominaliśmy różne dobre rzeczy. Doszli do wniosku, że kiedy trzydziesto‑ lub czterdziestoletnia osoba mówi „to było bardzo niedawno”, to to „niedawno” oznacza co najmniej 10 lat. Niedawno odwiedziliśmy Saszę z żoną. Właśnie wtedy, gdy byłam w ciąży ze Stefanem, czyli 8 lat temu.

Siergiej dobrze się trzyma, choć został zwolniony podczas podróży służbowej do Bukaresztu. Jest dla nich zbyt kosztownym ekspertem: same bilety lotnicze – ile kosztują? Teraz zastanawia się nad swoim prawdziwym powołaniem, które przy dobrym układzie byłoby ściśle związane z pieniędzmi. Żegnaj karto pobytu i tyle. Mogłabym napisać, że teraz żyjemy z moich 2400 złotych stypendium, ale nie. Po zwolnieniu Siergiej dostaje jeszcze trzy pensje, więc jest wystarczająco dużo czasu na egzystencjalne przemyślenia o powołaniu.

Nawiasem mówiąc, stypendium jest mi wypłacane, ponieważ pod koniec grudnia rozpoczęłam studia na kierunku „Studia dyplomatyczne” dla Białorusinów. Zgłosiłam się na nie, mimo że limit wieku w ogłoszeniu wynosił 35 lat. Ale Siergiej zachęcał i motywował: „Składaj podanie, przecież nagle nie zdobędą młodych i mądrych, a ty jesteś!”. I właśnie tak to poszło. Więc teraz do lipca znów jestem studentką. Zaczęliśmy nawet uczyć się francuskiego w ramach kursu. – Je m’appelle Daria, nice to meet you, jestem z Białorusi and I don’t understand why there are fifteen letters in this word and only three syllables – tak rozmawiamy na lekcjach francuskiego. Ale powiem wam, że taktyka „W każdej niejasnej sytuacji mów mieszanką języków” działa również tutaj. Jeśli naprawdę chcę powiedzieć coś po francusku na lekcji, a nie znam odpowiednich słów (a w tej chwili znam około stu pięćdziesięciu odpowiednich słów, z czego sto to nazwy liczb), biorę angielskie słowo i stawiam akcent na ostatnią sylabę. W dwudziestu procentach przypadków to działa. Pod koniec roku będziemy zdawać egzamin na A1, więc będzie zabawa (szczególnie dla tych uczniów, którzy zaczynali uczyć się języka polskiego od zera w tym samym czasie!).

Stefan wrócił dziś do szkoły po dwutygodniowych feriach. Wrócił już jako siedmiolatek i bez kolejnych dwóch górnych zębów. Na urodziny dostał od kolegów dużo kart Pokémon – nowy trend wśród dzieci. Lego odeszło w zapomnienie i teraz tylko lampka nocna w kształcie Pikachu, pluszowy Pikachu i sweter z Pikachu rozgrzewają serce młodego wojownika…

Pixel niedawno ukradł kawałek gotowanego kurczaka, który Siergiej niedbale zostawił na stole. Znalazłam ten torturowany i nadgryziony kawałek na korytarzu. Przykucnęłam i podniosłam resztki mięsa z podłogi, narzekając pod nosem: – Nie, co to jest? Wrzuć chociaż ten kawałek do swojej miski, ty puszysta świnio!

Dominik, przechodząc w tym momencie obok mnie ze swoją kanapką, powiedział:

– Nie złość się, zaraz wezmę talerz!

Tak właśnie żyjemy.

17.04.2023

A tu już wiosna: drzewa kwitną, słońce świeci, ptaki szaleją. Stefan opowiada, idąc ze szkoły:

– Mamo, nauczyciele mówią, że pączki pojawiły się już na wszystkich drzewach, ale ja nigdzie nie widziałem ani jednego. Chyba wszystko zmyślają!

„Pączki” po polsku oznaczają pąki drzew i słodkie pączki. Najwyraźniej mój syn jest bardziej obeznany w słownictwie gastronomicznym.

Poszłam dziś na kolejny wykład. Była ambasadorka Polski w Hiszpanii opowiedziała wiele anegdot o swojej pracy – w szczególności o tym, jak została zaproszona na rodzinny obiad przez ambasadora jednego ze wschodnich krajów i poczęstowana jagnięcym tłuszczem i mięsem żutym (!) przez jego żonę.

– Pamiętajcie więc – podsumowała ambasadorka – dyplomaci, jako przedstawiciele swojego kraju, często zmuszani są do robienia rzeczy, których nie lubią. Wcale nie jestem fanką przeżuwanego mięsa, ale oczywiście zjadłam je, podziękowałam gospodarzom i zapewniłam, że było bardzo smaczne. Chociaż potem przez tydzień byłam chora i nie mogłam nic jeść. Ale schudłam o kilka kilogramów. I jeszcze jedna ważna rzecz! Ambasador musi zawsze dobrze wyglądać: w czystych ubraniach, z zadbaną fryzurą – w każdej sytuacji!

Po wykładzie poszłam do kawiarni coś zjeść. Kiedy byłam mniej więcej w połowie mojej kanapki z kozim serem, dziewięcioletni chłopiec zwymiotował w przejściu przede mną – nie zdążył dobiec do łazienki z mamą. No cóż, nie można pozwolić, aby takie wydarzenia zepsuły apetyt głodnej studentki Dashy, więc dokończyłam bułeczkę i cappuccino, obserwując, jak pracownica kawiarni myje podłogę z wymiocin… W końcu, wypełniona i zadowolona z wiosennej bryzy, poszłam się ubrać. Dopiero gdy założyłam płaszcz, zauważyłam na moich piersiach, że przyjął on na siebie część wewnętrznego ciężaru chłopca. Trochę wymiocin wylało mi się nawet do kieszeni.

Tak szłam przez słoneczną Warszawę: syta, częściowo zadowolona z życia, w wyprasowanych ubraniach, ze schludną fryzurą i śladem rzygowin na płaszczu.

29.05.2023

W Warszawie ponad 23 stopnie, niedaleko naszego domu pełną parą kwitną akacje, a Siergiej z Dominikiem zgodnie narzekają, jak ciężko żyć w TAKIM upale. Dominik, jedząc na śniadanie naleśniki Siergieja, westchnął:

– Obudziłem się dzisiaj i pomyślałem, jak bardzo jestem zmęczony tym latem… A potem zdałem sobie sprawę, że lato się nawet jeszcze nie zaczęło.

Mówiąc krótko, chciałabym mieć tylko takie problemy. Nie narzekałam, ale pomalowałam paznokcie na niebiesko i kupiłam koszyk truskawek. Jemy truskawki z bitą śmietaną, którą, aby zminimalizować straty produktu, po prostu wciskamy do ust.

Oprócz śmietany naszemu życiu w Warszawie aktywnie towarzyszą świeże bułeczki, aperol, lody i inne słodycze. Aby jakoś zrównoważyć ten proceder, kupiłam dla mojej rodziny hula hop – kręć nim i ciesz się chwilami wolnymi od bułek! Tylko kiedy próbowałam realizować swoje fantazje z wychowania fizycznego w domu, hula hop uparcie ze mnie spadał: – Hula hop się nie kręci, nie trzyma się jakoś…

– Patrz i ucz się! – zarządził Siergiej, który obserwował moje żałosne próby wejścia w świat wielkiego sportu.

Wskoczywszy na hula hop, Sierioża zakręcił nim jak akrobata z Cirque du Soleil. Wyłam z zazdrości:

– Dlaczego tobie się udaje, a mnie nie?!

– Trzeba tylko wciągnąć brzuch, bo z okrągłego obręcz spadnie.

– Jakiego okrągłego, Sierioża? Ja nic takiego nie mam!

Ale wyprostowałam się, schowałam swój brzuch… I hula hop zaczęło się kręcić również na mnie. Teraz muszę żyć z faktem, że mam brzuch. Na którym hula hop się nie trzyma.

Tę dramatyczną historię opowiedziałam dziewczynom, z którymi spotkałam się przy rieslingu na Google Meets. Tak teraz spotykają się cztery koleżanki z klasy z Mińska, które w tym roku mieszkają w Barcelonie, Warszawie, Wrocławiu i Mińsku. A Lenka i Natasza opowiedziały o swojej ostatniej wycieczce do Budapesztu, na którą je namówiłam, ale sama na nią nie poleciałam. Bo najpierw przekonałam dziewczyny na lot i kupiłam bilety na wyprzedaży Ryanaira, a potem przypomniałam sobie, że czekając na kolejne pozwolenie na pobyt, nie mam prawa opuszczać Polski. Pam‑ -pam! Ale dziewczyny poleciały i nieraz wspomniały o mnie miłym słowem – na przykład na lotnisku w Modlinie, gdzie Natasza odłożyła torbę z butelką wody i kanapką na krześle w poczekalni i poszła do toalety. A kiedy wróciła pięć minut później, zespół saperów i policja już zebrali się wokół jej torebki.

– Czy to twoja torebka?! – warknął jej w twarz policjant.

– Moja – pisnęła Natasza.

– Co jest w środku?

– Woda.

– Chodź, wystawimy ci mandat!

– Ale to tylko woda!

– Czy to naprawdę tylko woda?

– Dokładnie.

– W porządku. Ale nie zostawiaj więcej swoich rzeczy bez opieki!

I Natasziczka poszła na ugiętych nogach na pokład… Ale Budapeszt wynagrodził wszystko: były termy, gulasz, szampan nad Dunajem nocą i nagi mężczyzna w saunie.

Żeby jakoś zaspokoić ból po stracie Budapesztu, w weekend poszłam z kolegami ze studiów na sztukę, po której kontynuowaliśmy wieczór przy piwie. Okazało się, że jeden z moich kolegów nadal odczytuje mój nick @dulsineum na naszym telegramowym czacie jako „trucicielka” i podziwiał samoświadomość osoby, która wybrała sobie taki pseudonim. Teraz myślę o oficjalnej zmianie mojej nazwy TG na „dusząca” – elegancko!

Obiecują 26 stopni w czwartek. Planuję pokręcić hula hop i się spocić.

19.07.2023

Wiśnie i morele. Maliny i jeżyny. Czereśnie i wiśnie… Chciałam wymyślić jakieś słowo, które zastąpiłoby powszechne „pożeramy”, ale nie da się go niczym zastąpić. Pożeramy owoce – i tyle.

Od początku czerwca Warszawę spowijają upały. Dla nas 30 to nic! Bielizna schnie po praniu na balkonie dosłownie w dwie godziny. I to nie tylko schnie, ale wręcz się dezynfekuje. Bakterie nie przejdą! Okresowo nasze rzeczy spadają z suszarki na balkon sąsiada z dołu (bo jest szerszy od naszego i wystaje). Sąsiad – cyrkowiec z dołu (którego imienia wciąż – to wstyd – nie znam) – raz nawet przyszedł do nas na górę, żeby oddać mi moją uciekającą skarpetkę. A ostatnio, wieszając mokre ubrania, upuściłam swoje różowe majtki na jego balkon. Upadły na cudzą podłogę. Wychyliłam się przez barierkę i beznadziejnie powiedziałam: „Blyhat!”. I wtedy z dołu wyłoniła się twarz cyrkowca, radośnie oznajmiającego: „Mogę rzucić, łap!”. Podrzucił moje majtki – prosto w moje ręce. Mógłby przynajmniej pożonglować nimi trochę dla atmosfery. Ale dziękuję i za to.

Stefan ukończył klasę zerową w czerwcu. We wrześniu pójdzie do pierwszej. Uroczyście przysięgłam sobie, że nie będę siedzieć z nim nad kaligrafią do nocy. Ale jak będzie naprawdę – zobaczymy. Teraz w wakacje co jakiś czas zamieniam się w matkę‑ -dyktatorkę i zmuszam Stefana do czytania po białorusku – żeby nie zapomniał tego języka. Ku mojemu zdziwieniu Stefan nadal dobrze oddziela białoruski od polskiego, choć od czasu do czasu polskie słowa wślizgują się do białoruskiego.

Nadal nie mamy prawa wyjeżdżać poza Polskę, bo wciąż czekamy na decyzję w sprawie pozwolenia na pobyt. Ale Białorusini są cierpliwi – będziemy czekać tak długo, ile trzeba. Czekanie z czereśniami wcale nie jest trudne. Trudno jest tylko w te dni, kiedy śni mi się las koło domu na Naukowej.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×