Populizm jest pojęciem powszechnie kojarzonym z prawicą. W ostatnich latach obserwowaliśmy sukces wyborczy polityków określanych jako populiści – od Prawa i Sprawiedliwości przez Fidesz i Victora Orbana po Jaira Bolsonaro czy Donalda Trumpa. Fundamentem ich retoryki była opozycja pomiędzy „niewinnym ludem” – którego mieli być rzecznikami, i „skorumpowaną elitą” – uosabianą przez ich przeciwników, czy zagranicznymi siłami „wtrącającymi się” w wewnętrzne sprawy kraju.
Populizm potrzebuje wroga, przed którym musi bronić ludu, a rolę tę regularnie odgrywają uchodźcy spoza Europy, którym poświęcona została między innymi szeroka i bardzo skuteczna kampania nienawiści zrealizowana przez Prawo i Sprawiedliwość w 2015 roku. W kolejnych wyborach podobna rola „zagrożenia dla społeczeństwa” przypadła osobom LGBTQ+. Budowaniu takich opozycji i konstruowaniu figury wroga sprzyjają warunki współczesnej walki politycznej. W szczególności rosnące znaczenie mediów społecznościowych faworyzujących krótki i kontrowersyjny przekaz, z którego w obliczu natłoku bodźców i informacji coraz częściej zapamiętujemy tylko coraz bardziej click-baitowe nagłówki. A kluczowym wyznacznikiem tematów, które podejmują politycy, staje się ich potencjał do generowania zasięgów.
Po zwycięstwach wyborczych populistów przyszedł czas sprawowania władzy. Populizm jest nie tylko zestawem narzędzi retorycznych, ale i programem nowego ustroju, alternatywą dla demokracji liberalnej. Rządy populistyczne mogłyby jawić się jako radykalna demokracja, w której decydowałaby wola większości traktowana jako wola powszechna. Pomimo wszelkich problemów, które mogłyby się z tym wiązać, byłby to autentyczny wyraz oddolnej potrzeby sprawczości obywateli, a zarazem sprzeciw wobec idei bycia rządzonym i samej idei przedstawicielstwa. W rzeczywistości jednak populizm u władzy nie stał się radykalną demokracją, a demokratycznym autorytaryzmem. System zachował demokrację, ale odrzucił ustrojowy liberalizm i wszystko co z nim związane: pluralizm debaty publicznej, legitymizację instytucji państwowych, ideę trójpodziału władzy. Po przejęciu władzy wróg się nie zmienił – pozostały nim specyficznie definiowane elity (przeciwnicy władzy), stąd konieczne było przeprowadzenie procesu ich „wymiany” – na przykład w Trybunale Konstytucyjnym.
Paradoks populizmu
O ile Prawo i Sprawiedliwość odniosło retoryczny sukces w kontekście uchodźców, o tyle populistyczny rząd mający przecież wyrażać wolę ludu nie zdołał przekonać go do swoich haseł o ochronie „dzieci nienarodzonych”, powtarzanych przez przedstawicieli obozu władzy. Pomimo tego że aborcja od lat pozostaje stałym tematem polaryzującym społeczeństwo i debatę publiczną, całkowity zakaz przerywania ciąży był jedną z nielicznych propozycji w całej ultrakonserwatywnej agendzie, która nie wzmacniała pozycji PiSu. Prawdopodobnie został częściowo zrealizowany dlatego, że domagały się tego wpływowe ruchy ultrakonserwatywne, które weszły we współpracę z polską prawicą.
Postulat zrealizowano więc rękami „nowych elit” z Trybunału Konstytucyjnego – elitarnej i technokratycznej instytucji. Trzynaście osób (przy dwóch zdaniach odrębnych) po wniosku ze strony posłów rządzącej wówczas partii politycznej podjęło skrajnie niepopularną decyzję. A lud wyszedł na ulice w prawdopodobnie największej serii demonstracji po 1989 roku.
Sprzeciw społeczeństwa wobec tej decyzji był – tym razem faktycznie – oddolnym buntem przeciwko elitom, ale rozumianym inaczej niż w narracji władzy. Protesty były liczne, a złość wyrażana populistycznie. Dominował przekaz emocjonalny, hasła powielano w mediach społecznościowych i na odręcznie malowanych transparentach. Można było rozsądnie i bez emocji wykazywać, że już wcześniej przerywanie ciąży było w Polsce niemalże niemożliwe, a społeczeństwo, choć z wyrokiem TK się nie zgadza, jest w temacie mocno podzielone. Bioetyczki mogły rozważać status moralny płodu, a prawniczki skupiać się na nieważności wybranego składu Trybunału Konstytucyjnego. Ostatecznie jednak to prosty podział „my” kontra „oni” doprowadził do największego wzmożenia społecznego w historii III RP.
Czarne protesty były ruchem oddolnym, nie kojarzonym jednoznacznie z żadną z partii. W konsekwencji protestów to partie w swoich programach dostosowały się do postulatów protestujących. Platforma Obywatelska, wcześniej popierająca tzw. kompromis aborcyjny, zrewidowała swój pogląd, popierając prawną dopuszczalność przerywania ciąży do 12. tygodnia. Również Trzecia Droga, koalicja Polski 2050 i konserwatywnego Polskiego Stronnictwa Ludowego, zgodziła się, że należy co najmniej wrócić do sytuacji sprzed 2020 roku. Tym razem to wola ludu kształtuje politykę, a nie polityka manipuluje wolą ludu.
Chantal Mouffe przekonywała, że tylko „lud” zjednoczony w sprzeciwie wobec seksizmu, rasizmu, homofobii i innych form dominacji ma szansę przeciwstawić się ksenofobii proponowanej przez prawicowych populistów. To prawda, pod warunkiem, że ów „lud” nie jest konstruktem wymyślonym w gabinetach politycznych strategów czy lewicowych intelektualistów, a autentycznym odzewem społecznym.
Mobilizacja
Skala rekordu frekwencyjnego w tegorocznych wyborach była zaskoczeniem nawet dla największych optymistów. Podstawy tego społecznego wzmożenia były jednak widoczne już od pewnego czasu. Protesty po ogłoszeniu decyzji Trybunału Konstytucyjnego były zjawiskiem masowym. Dziesiątki tysięcy ludzi wychodziły na ulice metropolii, setki protestowały w tym samym czasie w mniejszych miejscowościach. Wielu z nich po raz pierwszy w życiu. Choć na czarnych protestach można było spotkać przedstawicieli każdej grupy społecznej, szczególnie dla dzisiejszych dwudziestoparolatków wydaje się, że było to doświadczenie politycznie formacyjne. Znaczna większość opozycyjnych demonstracji i protestów nie zatraciła swojego dogłębnie populistycznego charakteru, opartego na prostej opozycji i nienawiści wobec władzy, czego być może najlepszym symbolem jest regularnie rozbrzmiewający na nich muzyczny hit Cypisa, mający dziś 14 milionów odtworzeń „Je*ać Pis”.
Bardziej niż zazwyczaj zmotywowani i zaangażowani politycznie Polacy pojawili się więc 15 października przy urnach w rekordowej liczbie. Wśród nich również ci najmłodsi, historycznie najmniej chętni do głosowania. Wśród wyborców przed trzydziestką cztery lata temu frekwencja wyniosła tylko 46,6 procent – teraz było to aż 70,9 procent. To właśnie oni najbardziej zdecydowanie odrzucili rządy PiSu – partia rządząca uzyskała tylko 14,4 procent poparcia w tej grupie, przy 26,2 procent w 2019 roku. Dostęp do aborcji był wymieniany w sondażach jako jedna z najistotniejszych kwestii, którą brali pod uwagę głosujący, w szczególności wyborcy młodzi oraz ci głosujący na opozycję. Choćby w Latarniku Wyborczym ponad 85 procent z wykonujących test określiło ten temat jako bardzo ważny.
Pomimo stabilnej przewagi w Sejmie i Senacie parlamentarzystów Koalicji Obywatelskiej, Trzeciej Drogi i Lewicy liberalizacja prawa do przerywania ciąży nie będzie prosta. Nowi koalicjanci – jak można było się spodziewać – nie są zgodni, jak uregulować przerywanie ciąży. Władysław Kosiniak-Kamysz zapewnił, że „kwestie światopoglądowe nie mogą być elementem umowy koalicyjnej” i zapewnił o braku dyscypliny partyjnej przy ewentualnym głosowaniu w Sejmie. Ostatecznie w podpisanej umowie koalicyjnej znalazło się jedynie zdanie o unieważnieniu tzw. wyroku Trybunału Konstytucyjnego.
Lewica zapowiadała wniesienie już na pierwszym posiedzeniu Sejmu ustawy gwarantującej dopuszczalność przerywania ciąży. Trudno spodziewać się jednak, żeby taki projekt znalazł poparcie większości parlamentarnej wobec sprzeciwu ze strony Trzeciej Drogi. Nie jest nawet pewne, czy wszyscy przedstawiciele KO i Lewicy zagłosują za liberalizacją przepisów. Nawet gdyby tak się stało, to niemal pewne byłoby weto prezydenta. Mandat nowej koalicji nie będzie wystarczająco silny do jego przełamania.
Wola ludu
Furtką, która mogłaby przełamać sejmowy impas i odzwierciedlić poglądy obywateli, mogłoby być referendum. Temu pomysłowi przeciwne są jednak niektóre środowiska na szeroko pojętej lewicy, deklarujące hasło, że „praw człowieka nie głosuje się w referendum”. Pytanie brzmi jednak, dlaczego w takim razie mielibyśmy zgodzić się na głosowanie nad nimi w parlamencie? Czy zachodzi fundamentalna różnica pomiędzy tym, czy w tej sprawie ja sama osobiście zakreślę krzyżyk na karcie referendalnej, czy zamiast tego moja przedstawicielka w parlamencie podniesie rękę? W systemie demokratycznym nie istnieje inny sposób na zmianę prawa niż głosowanie; każdy dokument, który reguluje kwestie praw człowieka, musiał być kiedyś głosowany. W wykładni polskiej Konstytucji (przegłosowanej zresztą w referendum) wskazuje się, że prawa człowieka nie wynikają z prawa stanowionego, tylko są przez nie deklarowane. Jeżeli kiedykolwiek chcemy mieć w Polsce prawo do przerywania ciąży, to i tak ktoś będzie musiał za nim zagłosować – pytanie dlaczego miałoby być lepiej, gdyby zrobili to posłowie, a nie społeczeństwo?
Krytycy idei referendum wskazują, że nie będą mogły w nim wziąć udziału niektóre z osób, których jego wynik bezpośrednio dotyczy. Jednocześnie wielu ludzi, których to prawo nie dotknie, będzie miało prawo do decyzji w tej sprawie. Na przykład kobiety poniżej 18 roku życia czy obywatelki innych krajów mieszkające w Polsce mogą zachodzić w ciążę, a jednocześnie wielu z tych, którzy będą uprawnieni do głosowania, nie ma takiej możliwości. Jednak przywoływana krytyka jest znacznie bardziej druzgocąca wobec jedynej dostępnej alternatywy, czyli sytuacji, w której decyzję miałby podjąć parlament. W Sejmie X kadencji jedynie 29,6% stanowią kobiety. W głosowaniu sejmowym ostateczna decyzja zależałaby więc w bardziej znaczącym stopniu od osób, którzy nigdy nie będą nią bezpośrednio dotknięci. Społeczeństwo jest bardziej reprezentatywne, niż jakakolwiek jego reprezentacja.
Oczywiście, referendum niesie w sobie również bezpośredni potencjał do nadużyć. Czy możemy założyć, że pytanie zostanie ułożone w sposób możliwie uczciwy i bezstronny? Po doświadczeniach dwóch ostatnich referendów ogólnopolskich zasadne jest ograniczone zaufanie do referendum jako sposobu oddawania głosu obywatelom. Takie stawianie sprawy daje zbyt mały kredyt zaufania obywatelom – zarówno w przypadku głosowania przy okazji ostatnich wyborów parlamentarnych, jak i referendum ogłoszonego przez prezydenta Komorowskiego przed II turą wyborów prezydenckich w 2015 roku, Polacy pokazali wyraźnie, co sądzą o tendencyjnych referendach jako doraźnym sposobie zdobywania poparcia społecznego.
W debacie publicznej pojawia się również argument pragmatyczny – o kosztach organizacji referendum ogólnokrajowego. Stąd choćby wzięła się krytyka australijskiego plebiscytu z 2017 roku dotyczącego równości małżeńskiej. Przecież można to załatwić taniej i szybciej – właśnie po to wybieramy parlament i płacimy zasiadającym w nim osobom, aby stanowili prawo w naszym imieniu. W obecnym roku czekają nas jednak wybory samorządowe i europejskie, można więc zorganizować referendum w tym samym terminie. Dodatkowo w obliczu trwającego w parlamencie impasu, wzmocnionego kohabitacją koalicji rządzącej z prezydentem – być może jedyną skuteczną drogą do zmiany prawa w Polsce jest mandat, który dałoby decydentom referendum aborcyjne.
Polska dyskusja o aborcji to dziesięciolecia kłótni polityków, telewizyjnych debat, posiedzeń komisji i głosowań. W większości przypadków bezowocnych, jeśli nie liczyć medialnej ekspozycji dla osób, które mogły „pochwalić się” najbardziej kontrowersyjnymi wypowiedziami – rzekomo przemawiając w imieniu społeczeństwa. Tymczasem oddolne i niezależne inicjatywy obywatelskie podejmowały realne działania: powstawały grupy oferujące pomoc w przerwaniu ciąży mimo grożącej wolontariuszkom odpowiedzialności i inicjatywy promujące wiedzę dotyczącą praw reprodukcyjnych, a także pomoc medyczną i prawną. Polki udowodniły, że chcą i potrafią brać sprawy w swoje ręce. Tezy o jednoznacznej wyższości rozwiązania parlamentarnego nad referendum pokazują brak zaufania dla społeczeństwa wykazującego raz za razem odpowiedzialność i zaangażowanie. Jeśli obecnie rządzący podzielą tę krzywdzącą opinię, niewykluczone że kolejny anty-elitarny sprzeciw społeczny okaże się wymierzony właśnie w nich.