Strona startowa „Libération” od pierwszego spojrzenia straszy migającym wykrzyknikiem złożonym ze słów: „Faites ce que vous voulez mais votez Macron”, czyli: „Rób co chcesz, ale głosuj na Macrona”. Te słowa, zestawione z faktem, że niegdyś flagowe pismo lewicy jest dziś kierowane przez magnata medialnego i miliardera Patricka Drahiego, poniekąd oddają sytuację, z jaką mierzą się prospołeczni i odpowiedzialni wyborcy.
Dla wielu obywateli rozsądną opcją był Jean-Luc Mélenchon, lider Nieuległej Francji, odwołujący się nawet nie tyle do wytartych ideologicznych haseł, co do wartości humanistycznych i oświeceniowych w duchu racjonalności, do szeroko pojętego „les peuples”, ludu. Ambitne reformy Unii Europejskiej, strefy euro i polityki gospodarczej państwa, które postulował jego ruch, zostały poparte przez wielu wybitnych ekonomistów (między innymi Ha-Joong Changa). Niestety, podobnie jak w przypadku amerykańskich wyborów, wyłonił się drastycznie klasowy duet kandydatów.
Twarze dwóch Francji
Spoglądając na Emmanuela Macrona oraz jego rywalkę, Marine Le Pen, w pierwszej kolejności należy odrzucić szczegółowe programy, spojrzeć w ich oczy i serca i zastanowić się, kim są i co trzymają za plecami, schowane przed fleszami PR-owych kampanii.
Domyślnym wyborem Francuzów ma być zatem Emanuel Macron, były bankier inwestycyjny Rotschilda i minister gospodarki gabinetu neoliberalnego Vallsa. Macron z szeregowego biurokraty stał się graczem dzięki hojnemu wsparciu sponsorów powiązanych z nieformalną grupą „les Gracques”, czyli amalgamatem prawego skrzydła Partii „Socjalistycznej”, najbogatszej kasty Francuzów oraz tak zwanych „énarques”, czyli urzędniczych mandarynów, absolwentów słynnej uczelni administracyjnych elit ENA. W trakcie sprawowania teki ministerialnej Macron zasłynął przede wszystkim ze swojej nieugiętej postawy wobec związków zawodowych oraz krytyki wszelkich podwyżek podatkowych.
Dziś Francuzi otrzymują produkt opakowany zgodnie z wymogami wielkomiejskiej ideologii burżuazyjnej – twardo stojący za tożsamością europejską, skądinąd piękną wartością, w opozycji do dyskursu narodowego Le Pen czy Kaczyńskiego, przy zupełnej ignorancji dla rzeczywistości ekonomicznej oraz społecznej. Adriano Sagatori, włoski profesor psychiatrii, posuwa się nawet tak daleko, by nazwać kandydata „En Marche!” psychopatą – świetnie zorganizowaną kulturowo, ale pozbawioną empatii jednostką, narcystyczną z powodu skrzywdzenia w wieku dojrzewania przez starszą o ponad dwadzieścia lat kobietę, która towarzyszy mu do dziś. W tym sensie Macron jest idealnym produktem marketingowym, żywą reklamą pasty do zębów, zarazem kruchą i niestabilną w środku.
Alternatywą francuskiej tragifarsy jest Marine Le Pen, liderka Frontu Narodowego, starającego się wciąż zmazywać kolejne niesmaczne, jeśli nie groźne występki – nie tylko szalonego ojca samej Marine, ale i obecnych polityków, udowadniających poważne zaczadzenie ideowe (na przykład poprzez negowanie Holocaustu, jak lider FN w Nicei). Świetnie sterowany socjalny, patriotyczny i świecki wizerunek jej partii maskuje obecną w dolnych szeregach buzującą nienawiść do obcych – Arabów, muzułmanów, Polaków – i autorytarne ciągoty, wyrażane w deklaracjach o ustawianiu Francji „en ordre”, czyli „w stanie porządku”, co brzmi szczególnie złowieszczo w kontekście wciąż trwającego policyjnego stanu wyjątkowego i nagłaśnianych przypadków znęcania się policjantów nad obywatelami zapuszczonych przedmieść. Kolonialna przeszłość Francji ciąży zbyt mocno, żeby gaullistowska retoryka wystarczyła do wypolerowania wizerunku rzekomej kandydatki wszystkich Francuzów.
Na ostatnim odcinku kampanii walka przeradza się w taniec symulakrów. Macron wyrusza do Amiens – notabene swojego miasta rodzinnego – by porozmawiać z przywódcami strajku w fabryce Whirlpoola, co okazuje się żenująco nieskuteczne w porównaniu ze spontaniczną wizytą Le Pen. Ostatnia debata przeradza się w koncert emocjonalnych podjazdów kandydatki FN i prób powtarzania wyuczonych frazesów przez przedstawiciela banków. Na ostatniej prostej ujawnia się w pełnej krasie wsparcie Le Pen z Kremla, kiedy Wikileaks wypuszcza wykradzioną zawartość skrzynki mailowej Macrona.
Odpowiedzi mijają pytania
Czy jest ktoś, kto wierzy, że przedstawiciel europejskiej burżuazji, wyzwolonej z krajowych reżimów budżetowych, lub sfrustrowana reprezentantka przegranego w globalizacji, prowincjonalnego głosu protestu poradzą sobie z naprawieniem Francji i Europy w interesie szerokich mas?
Jednym z takich źle nastrojonych instrumentów w naszej europejskiej orkiestrze jest wspólna waluta. Prognozował ten stan już jeden z prekursorów euro, Robert Mundell, oceniając mechanikę optymalnych obszarów walutowych, a potwierdza dziś Joseph Stiglitz, wskazując na relatywnie niekonkurencyjny w porównaniu z niemieckim (wciąż na ludzkim poziomie) rynek pracy Francji i brak kontroli nad polityką monetarną. Ale w dobie wyłaniania się globalnych bloków gospodarczych i perspektywy szukania efektów skali na największym rynku świata nie warto robić kroku wstecz, jak chciałaby tego pozostająca pod rosyjskim wpływem Le Pen. Konieczna jest gruntowna reforma Europejskiego Banku Centralnego i strefy euro w duchu redystrybucji, uwalniania wzrostu i solidarności w ponoszeniu ryzyka.
Macron zdaje się to rozumieć, sugerując wspólne euroobligacje i politykę fiskalną na poziomie centralnym. Tylko czy domykanie konstrukcji eurozony – być może nawet bez Grecji i innych słabszych gospodarek na pokładzie dla trzymania niskiego oprocentowania – jako remedium służące jej uleczeniu nie cementuje de facto Europy dwóch prędkości, z Polską w orbicie drugorzędności? Trudno wierzyć w zapewnienia o idyllicznej współpracy europejskiej, gdy szermuje się pod potrzeby kampanijne niezwykle ostrymi obelgami pod adresem trudnych, ale wciąż członków Unii.
W sferze wewnętrznej mamy do czynienia z podobnym potrzaskiem. Nietrudno domyślić się, jak Macron postrzega sytuację francuskich pracowników i ich potrzeby, gdy opowiada o cięciach i elastyczności. To bezkompromisowy polityk, który widział, jak używa się uzbrojonej policji przeciwko tłumom za prezydentury Hollande’a, i jest gotów do szokowego pobudzania francuskiej gospodarki. Le Pen z pewnością zaś chętnie zapewni bezpieczeństwo obywateli przez wzmocnienie służb mundurowych i wdrażanie islamofobicznej polityki, a jak można się domyślić, strategicznie przemyślane rozwiązania są o niebo lepsze od przypadkowej polityki dociskania śruby.
Żadne z nich nie ma w głównym planie rewaloryzowania wreszcie pensji minimalnej czy ingerencji społeczno-ekonomicznej w rzeczywistość radykalizującej się młodzieży muzułmańskiej, którą dotyka szklany sufit coraz mniej dostępnego awansu społecznego. Nie ma pomysłów na finansowanie instytucji naukowych i szukanie innowacji czy modernizację usług publicznych z rosnących szybciej niż gospodarka fortun francuskiej arystokracji spadkowej. Sceptycyzm wobec Europy zamiast inspirować reformy jest albo uciszany w duchu zamiatania pod dywan, albo rysowany grubą kreską nacjonalizmu.
Francja nie jest jednak młodym krajem i ma już dobrze przećwiczone scenariusze kryzysowe. Dalsze załamanie się Unii, tyrania ciężkiej pracy i nadzór policyjny nie złamią wielkiego ducha; będą tylko ceną za przegraną Francji w wyborach i akceleratorem ruchów sprzeciwu. Liczę, że następnym razem wszyscy będziemy nieulegli.