fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

„A piersią go też nakarmisz?” Co słyszą mężczyźni opiekujący się dziećmi

Wyszła lekarka, podchodzi do mnie i podniesionym głosem: „Gdzie jest mama?”. Nie załapałem, o co chodzi, zacząłem powtarzać, że 40 stopni gorączki, ale ona znowu na mnie, teraz już warcząc: „Mama gdzie jest?”.
„A piersią go też nakarmisz?” Co słyszą mężczyźni opiekujący się dziećmi
ilustr.: Ada Wawer

Marek

Ten mój Mateusz robotę dostał trochę z głupoty, bo jeździł całe dzieciństwo i młodość na obozy teatralne. Ten teatr to go – prawdę mówiąc – za bardzo nie interesował, ale poznał inne dzieci i wsiąkł w towarzystwo. I dobrze. Rok przed maturą był niby ostatni raz i wtedy organizatorzy na pożegnanie zapytali, czy za rok by nie przyjechał już jako opiekun. Pewnie, że to wziął, bo to takie trochę wakacje, a trochę pierwsze w życiu zarobione pieniądze. I tak mu się spodobał sam pomysł, że jeszcze przed maturą się zdecydował, co chce studiować i teraz jest w Poznaniu na pedagogice.

Na tym obozie była też dziewczyna, która akurat otwierała w swoim przedszkolu sobotnio-niedzielny klubik dla dzieci. Ten mój Mateusz tam teraz pracuje i się cieszy jak zając w kapuście. Ale jak po pierwszych tygodniach był w domu, to też mówił, że się trochę boi. Nie roboty, bo dzieciaki są fajne i mu się podoba, ale tego, że tę robotę zaraz straci. Co więcej – że w ogóle źle wybrał i będzie miał kłopoty, ale nie dlatego, że coś źle robi, tylko że jest – jak to on powiedział – „niewłaściwej płci”.

On to czuje: jego tam lubią, ale mu nie ufają. Jak zaczynał zajęcia, przyszła matka właścicielki, która jej tam niby pomaga, ale tak naprawdę to tą córką dyryguje. I nim też: patrzy na ręce, odpytuje jak uczniaka.

Ja mu mówię: „Nowego pracownika zatrudnili, to sprawdzają, zrozum ich”.

Mateusz, jak był mały i mu się na płacz zbierało, to mu się usta trzęsły i zobaczyłem to samo teraz u dorosłego syna. „Ona w pewnym momencie” – powiedział – „mówi mi: Jak nie będziesz już dawał rady, to wołaj. Zaśmiałem się, że przecież ja już to robiłem i na pewno sobie poradzę. A ona na to: No, dobra, dobra, ale jak będą płakać, to musi przyjść pani. Znowu chciałem tłumaczyć, ale ona dalej swoje. W końcu, przy tej córce i przy wszystkich pracownikach, powiedziała mi tak: Córka ma te swoje fanaberie, ale to przecież jest eksperyment, żeby chłopa do opieki nad dziećmi najmować. Ja wiem, że masz dobre chęci, ale natury się nie oszuka. Przecież ty się do tego nie nadajesz. Idź na te zajęcia, rób, jak umiesz, ale pamiętaj, że jak dzieci zaczną płakać, to my tu po to jesteśmy, żeby je utulić”.

Zajęcia poszły mu świetnie, w ogóle nie potrzebował pomocy, ale cały czas czuł cudzy wzrok na plecach – i tak to trwa. Z właścicielką się nawet zakolegował. Nie gadali o tym więcej, ale on już czuje, jaka tam jest jego pozycja. Trochę, żeby się dalej nie łudzić, zagadnął ją, czy w przyszłości może liczyć na to, że go zatrudnią w żłobku na stałe. Odpowiedziała mu przepraszającym tonem, że się nie da. Nie da się, bo prywatne żłobki żyją z miejskich dotacji i co roku przy podziale budżetu jest wojna i podchody o pieniądze. „Nie chodzi o ciebie, przecież wiem, że dałbyś radę. Ale tu chodzi o forsę i ci ludzie nie mają zahamowań. Żadnych. Wystarczy, że ktoś z konkurencji przy urzędnikach zrobi jakąś aluzję, że ja zatrudniam facetów, którzy «lubią dzieci» – i jestem załatwiona na dobre”.

Anna Kowalczyk*

W ogóle mnie nie dziwi, że dziećmi zajmują się mężczyźni i to także takimi małymi. Z jednej strony, jest tego coraz więcej, pisma, telewizja są pełne partnerstwa płci, toczą się coraz śmielsze, coraz dalej idące debaty o tym, jak wciągać ojców w coraz bardziej intensywną opiekę nad dziećmi, żeby odchodzić od tradycyjnego podziału, w którym mężczyzna pracuje i zarabia, a kobieta w domu z dziećmi. I to się udaje, jest takich przypadków coraz więcej. Ale jak spojrzeć na skalę, jak zobaczyć, jak nadal o tym jako społeczeństwo myślimy, to niestety jesteśmy wciąż na początku drogi.

Tyle że dla mnie osobiście to nie jest żaden przełom ani odkrycie, bo ja wyrosłam w takiej rodzinie. Dorastałam z siostrą w małym miasteczku i w tym małomiasteczkowym środowisku rodzice w latach 90. się dogadali, że tak się obowiązkami podzielą. Mama byłą dyrektorką szkoły i zarabiała lepiej, więc nami zajmował się tato. Dla mnie to jest naturalne i jeśli mnie coś dziwi, to to, że ktoś taki układ podważa albo potępia. Nie ma żadnego powodu, aby mężczyzna jako rodzic małych dzieci był jakoś mniej wydolny, gorszy, słabszy, żeby robił to z musu.

Przemo

Zawsze lubiłem zajmować się dziećmi. Jak się pierwsza córka urodziła, to żona nawet nie miała na początku specjalnie kontaktu z pieluszkami. Bolało ją, trochę się tej kruszynki bała. A ja się nie bałem, nic a nic, bo to nie było pierwsze niemowlę w moim życiu. To znaczy pierwsze nie było moje, ale było: kiedy zdałem maturę i miałem najdłuższe wakacje w życiu, to akurat kuzynce, która mieszkała po sąsiedzku, urodził się synek, Szymek. Fajny był, od urodzenia, od takiej małej, ludzkiej krewetki go bardzo lubiłem. Nawet teraz, jak już on sam idzie do matury, to sobie czasem żartujemy, że mi się teraz z nim trudniej dogadać, niż kiedy był w kołysce. Jak tak się zastanawiam, to mi się to po prostu bardzo zabawne wydaje: te dzieci są po prostu śmieszne, z tą nieporadnością, mimiką, chaotycznymi gestami, i te emocje mają całkiem na wierzchu. Ja już z tym Szymkiem się nauczyłem, jak mówić, jak się zachowywać, żeby przestał płakać i się uspokoił, a nawet roześmiał. Umiałem to.

Dlatego z własnym dzieckiem, przy tej obolałej, trochę niepewnej żonie, jakoś tak naturalnie zacząłem się córką zajmować. Różnica w stosunku do chłopca prawie żadna – ten sprzęt między nogami trochę inny, ale poza tym to po prostu niemowlę.

No więc nosiłem, przewijałem, karmiłem, ubierałem, prałem. A że pracuję z domu, a wtedy głównie miałem klientów z Azji, to z powodu różnicy czasu dużo siedziałem po nocach, a w dzień trochę podsypiałem, a trochę byłem z dzieckiem. Idealny układ. No i przecież żona też się kompletnie nie wycofała! Ona mi bardzo pomagała i nadal tak jest, że się staramy dzielić obowiązkami. Ale ja mówię o tym pierwszym okresie życia – wtedy to ja byłem rodzicem numer 1. Żona się podśmiewała, że gdyby nie karmienie piersią, to byśmy jej nie potrzebowali.

A wtedy, co panu opowiadałem, w tym szpitalu, to było najgorsze, co mi się zdarzyło jako ojcu. Choć w sumie nic się nie stało, ale ja o tym nie mogę przestać myśleć. Akurat się urodził syn, miał chyba ze trzy miesiące. Córka starsza o półtora roku, więc w domu dwoje dzieci poniżej drugiego roku życia. Dom wariatów i ciężka harówka. Ale dawaliśmy radę i nawet nam to obojgu sprawiało radość.

Wtedy, w tę sobotę córka pokasływała, a po południu dostała gorączki. Nic wielkiego, zwykła infekcja, jak to u dziecka, ale gorączka była wysoka, ponad 39 stopni, więc ja opatuliłem w kocyk i pojechałem do dyżurnej przychodni. Tam był tłum dziki, ale ktoś się zlitował i z tym niemowlakiem wpuszczono mnie do lekarki. Młodziutka była – jak usłyszała, że gorączka dochodzi do 40 stopni, to kazała migiem do szpitala, na ostry dyżur. No więc ja w auto i do szpitala, po drodze dzwonię do teściów, oni też w auto – jechali ze wsi pod Wrocławiem, po drodze zgarnęli żonę z malutkim synkiem i mieliśmy się spotkać w szpitalu.

W tym szpitalu też był tłum, ale wszedłem z córką na rękach i do rejestracji. To nowoczesny szpital, już przebudowany za unijne dotacje, więc nie ma okienka, szklanej szyby – rozmawia się z człowiekiem twarzą w twarz. Ludzi było, jak mówiłem, sporo, pielęgniarki zabiegane i zdenerwowane. Pytają, co się dzieje, odpowiadam: „Dziecko ma wysoką gorączkę”. „Ile?”. „Nie wiem” – odpowiadam. – „Godzinę temu w przychodni podchodziło pod 40 stopni”.

Chwilę postałem. Wyszła pani, dojrzała kobieta, pielęgniarki jej mnie pokazały z tym dzieckiem. Lekarka. Podchodzi do mnie i podniesionym głosem: „Gdzie jest mama?”. Nie załapałem, o co chodzi, zacząłem powtarzać, że 40 stopni gorączki, ale ona znowu na mnie, teraz już warcząc: „Mama gdzie jest?”.

Nawet nie pamiętam, co jej odpowiedziałem. A może w ogóle nic nie zdążyłem odpowiedzieć, bo w międzyczasie podeszła kolejna pielęgniarka z takim pistoletowym termometrem i przyłożyła córce do czoła. Byłem ciekaw wyniku, ale nie wiem, czy spytałem, czy tylko to pytanie miałem w oczach. W każdym razie musiałem wyglądać na zdenerwowanego albo wystraszonego. Lekarka odczytała wynik, ale mi nie powiedziała, jaki jest, tylko zaglądała córce pod powieki, w nosek, mruczała przy tym cały czas: „Nie bój się, mamusia zaraz do ciebie przyjdzie”. A po chwili: „Jakby mama była, to już byśmy wszystko wiedzieli”. Coś tam próbowałem tłumaczyć, ale nie zwracała na mnie uwagi. Zniknęła na chwilę za drzwiami, po minucie znowu wyszła i widziałem, jak idzie w moja stronę. Otwierałem usta, żeby coś powiedzieć, się zapytać, a… nagle, jak tak w moją stronę szła, na jej twarzy pojawiła się ulga, jakby się jakiś kłopot skończył. Taki grymas zadowolonego człowieka, który spotkał dawnego znajomego, którego bardzo usilnie szukał i w końcu znalazł. I tak idąc w moją stronę, nagle mnie minęła i poszła! Jakby mnie w ogóle nie było, jakbym nie gadał do niej, nie zatrzymywał jej gestami i wyrazem twarzy!

„No to pani powie, co się dzieje?” – spytała moją żonę, jakiś metr za moimi plecami. W międzyczasie żona z teściami i synkiem dotarła do szpitala. Bali się o córkę, woleli być z nami. Lekarka zobaczyła ją, jak zbliżała się do mnie i się słusznie domyśliła, kto to. „No, nareszcie jest mama!” – mówiły jej oczy, kiedy mnie obojętnie mijała.

Żona też zdenerwowana, w ogóle jest dość nieśmiała, ale wtedy, w nerwach dość zdecydowanie powiedziała, jak było: sama, po zarwanej nocy z niemowlakiem, spała. Po południu obudził ją ojciec dzieci, powiedział, że jedno z dzieci ma gorączkę i jedzie do lekarza. Więcej nic nie wie i sama by się chętnie dowiedziała. „Jeśli pani doktor ma jakieś szczegółowe pytania, co dziecko jadło, jakie były kupy, ile tej gorączki – to proszę męża pytać, bo on się w ogóle córką najwięcej zajmuje i on to wszystko wie”.

Lekarka poszła sobie. I tak wyglądała na zdenerwowaną, więc nie wiem, czy się zezłościła na żonę i na mnie? Ale potem, w gabinecie, byłem już sam z córką, zajmował się nami starszy, mrukliwy lekarz. Warczał na mnie, jak o cokolwiek pytałem, ale to było widać, że albo ma taki styl, albo jest bardzo zmęczony. Lekarka z korytarza tylko raz weszła, o coś spytać, ale nie załatwiła nic. Wychodząc, poprosiła zdenerwowanego kolegę, żeby ją zawołał, jak „ten troskliwy tatuś wyjdzie”.

Dziecko to dziecko – córka na drugi dzień już gorączki nie miała i nigdy się nie dowiedzieliśmy, dlaczego ta gorączka była taka wysoka. Pewnie się zdarza i tyle. Nie ma co drążyć. To było dawno, a z dziećmi to się każdy rodzic strachu naje przy każdej okazji, a nawet bez okazji. Pewnie bym już nawet o tym nie pamiętał – gdyby nie ta lekarka. Ona nie zrobiła niby nic szczególnego i ja bym tego nie rozdrapywał, ale jednak… nawet nie umiem tego nazwać. Po prostu potraktowała mnie jak rodzica drugiej kategorii.

Anna Kowalczyk

Tato miał do tej całej roboty z dziećmi dużo zdrowszy stosunek niż mamy naszych koleżanek. One wchodziły na 100 procent w stereotypową rolę matki-Polki i się urabiały po łokcie, a jednocześnie były sfrustrowane i na tym traciły i one, i dzieci, i pewnie ich zapracowani mężowie. Nasz tata umiał w tym zachować umiar. Robił wszystkie te domowe prace: sprzątał, prał, gotował, ale tylko w naszym domu nie było celebrowanego obiadu z dwóch dań, które gotowały inne umęczone gospodynie. U nas obiad nie był rytuałem, tylko posiłkiem. Chodziło o to, żeby się najeść. No więc była albo zupa, albo drugie danie. Roboty znacznie mniej. A koleżanki nam zazdrościły, bo u nas też, przy tym podejściu, nie było zmuszania „zjedz jeszcze mięsko”. No i nie było wiecznie obrażonej mamy, która taaaak się napracowała, a ta niewdzięczna rodzina nie chce zjeść!

Cezary

Widziałem, że matce było ciężko z nami – sama, troje dzieci. To były lata 80. Ojciec najpierw wyjechał do RFN do roboty i pojawiał się kilka razy w roku, wszystko było na jej głowie. Chciałem mamie pomóc i pomagałem, jak się dało. Potem ojciec w ogóle zniknął, bo się z matką rozwiódł. Kontaktu nie stracili, widują się nadal, jest nawet serdecznie, ale wtedy, jak matka została bez wsparcia, było z nią krucho. Pieniądze, owszem, przysyłał, na wakacje nas zabierał, ale poza tym byliśmy na okrągło z matką.

Jak mi się więc pierwsze dziecko urodziło, to myślałem głównie o tym, żeby pomóc Ewie. Wiele tego nie było, bo sam mam pracę taką, że musiałem wtedy podróżować i w domu byłem mało. Ale jak już byłem, to czasem nawet tydzień w domu siedziałem i od łóżeczka właściwie nie odchodziłem. Michaś był wymarzony i wyśniony, a przy tym wesoły słodziak, podobny z uśmiechu do matki, która jest najpogodniejszą osobą, jaką spotkałem w życiu. To bez żartów mówię – żona się śmieje od rana, jak się tylko obudzi. Nie, żeby jakieś dowcipy ktoś opowiadał – ona tak ma, że zawsze jest zadowolona.

I właśnie ten jej dobry humor zaczął trochę blednąć, jak z tym Michasiem siedziała w domu. Ja już się naczytałem o baby blues, więc tym bardziej starałem się pomóc. I ostatecznie nic się złego nie stało, a dobrego tyle, że się od maleńkości z Michasiem zżyłem.

No bo co ja tam niby wielce mogłem pomóc? Jak byłem w delegacji, to nic. Ale jak byłem w domu, to chociaż starałem się, żeby się mogła wyspać. No więc, jak o 5 rano Michaś się budził jak skowronek, to ona go karmiła, a potem ja go brałem do pokoju obok i się tam z nim bawiłem, jak długo się dało. A że on się urodził w kwietniu, to w lipcu akurat było ciepło, więc wcześnie wychodziłem na spacery. Sama radość: krótkie portki i sandały, kawa w termicznym kubku i mały synek w chuście na brzuchu. I tak sobie chodziliśmy, a Ewa spała i była potem znowu uśmiechnięta.

Matka mieszkała dwa bloki dalej i też pomagała, jak mogła. Jeszcze pracowała i to na rano, wyjeżdżała po szóstej. Auto trzymała w moim garażu pod blokiem i co rano machałem jej ręką na powitanie z balkonu, z tym jej słodkim wnusiem na rękach. Lubiła Michasia, śmiała się i machała. I nagle kiedyś – nie wiem, lewą nogą wstała z łóżka czy jak? – zobaczyłem, że jak ten garaż otwiera, to ma jakąś taką złośliwą minę i kręci głową z niedowierzaniem czy tam dezaprobatą. „A piersią go też nakarmisz?” – warknęła i pojechała do pracy.

Widać było po niej wyraźnie, że z jednej strony cieszy się z wnuka, z drugiej – denerwuje ją to, że ja się dzieckiem zajmuję. Ja jestem jakiś taki przekorny czy złośliwy, że celowo, jak ją spotkałem, poruszałem ten temat, chwaliłem się, jak o piątej rano chodziłem z Michasiem nad jezioro, jak go musiałem przewijać na ławce i się kupą umazałem. Czułem, że ta jej kwaśna uwaga to coś głębszego, że to nie było takie jednorazowe. I ona w końcu straciła nerwy i mi wygarnęła: że się ze mnie na osiedlu wszyscy śmieją, bo ona rozumie, że syna to można wziąć na spacer albo na mecz, ale żeby się facet pieluchami zajmował i w nosidełku z dzieckiem chodził? A w ogóle to co z tej Ewy za matka? Parzy ją to dziecko czy jak?

Anna Kowalczyk

To jest system, tego się nie da naprawić przy pomocy programów telewizyjnych. W Polsce też się zmienia, ale bardzo, bardzo powoli. Jak czytać prasę, to powstaje takie wrażenie, że dziennikarki i dziennikarze piszą o tym bez przerwy i nabieramy przekonania, że już, już jesteśmy w innej sytuacji. Ale to nieprawda – opór przyzwyczajeń i utartych zachowań jest zbyt duży.

Artur

Ja nawet, jak wiedziałem, że Aneta kogoś ma, to nikomu nie mówiłem. Nie wiem, dlaczego? Wstyd czy jak? Zawsze mogłem z siebie ofiarę robić, ale jednak jak to: chodzić i obcym ludziom o własnych, intymnych sprawach opowiadać?

Było parę awantur i nocnych kłótni. Nie ma co wracać do toksycznej przeszłości, przy rozwodzie prawie zawsze obie strony są winne i ja pewnie też swoje dołożyłem. Ale jak nie liczyć tych awantur, to rozstaliśmy się w miarę cywilizowanie, dogadaliśmy się w każdej kwestii: dzieci, pieniędzy, domu. Nie mogę powiedzieć – ona też miała dobrą wolę i chciała to skończyć tak, żeby nie stopniować bólu: i dzieciom, i sobie, i też mnie. Z dystansu to widzę, że tak było, po tych piętnastu latach. Doceniam.

A że nie do końca… Wie pan, ja to bym się o tym wszystkim nawet nie dowiedział, ja zawsze byłem naiwny. Choć w związkach to naiwny nie jestem. Jak się domyśliłem, że znowu ma kolejnego faceta, to już umiałem to po swojemu sprawdzić. Dziś to się sobie dziwię, że taki byłem zacięty, ale człowiek młody, nasłuchał się o wielkiej miłości, wyidealizował… Głupi byłem i tyle.

Takie filmy o tym, że żona zdradza męża i wszyscy wiedzą, tylko on, stary cap, żyje w nieświadomości i wszyscy się z niego śmieją, to też oglądałem. U mnie to tak chyba nie było, w każdym razie – nie mam wrażenia, żeby to była publiczna tajemnica. Sam się dowiedziałem, sami sprawę załatwiliśmy. Ale jednak wiem, co się dzieje z człowiekiem, którego otoczenie traktuje jak wariata albo zapowietrzonego.

Już po rozwodzie nasza córka, Wiktoria, przyjeżdżała do mnie dwa razy w tygodniu. Za mało, ale więcej się nie dało wytargować. Adwokat, którego spytałem o to, czy córka może być u mnie połowę czasu, a połowę u matki – gwiazda palestry warszawskiej, rozwodzi gwiazdy, trzy stówy za godzinę bierze! – aż się poklepał po kolanach ze śmiechu. „A niby po co?”.

Pani sędzia z sądu rodzinnego (mężczyzny tam nie uświadczysz, bo od dzieci są kobiety) na podobne pytanie otworzyła szeroko oczy: „A dlaczego?”. Co jej miałem powiedzieć?

Ale jakoś to zniosłem. Wiktoria się cieszyła, że jest ze mną, ja też czekałem na te dni jak na zbawienie. Ale szybko wyszedł problem: żeby się przebić przez korki na Wiśle, potrzebowałem pół godziny więcej, a jej matka odwoziła ją do mnie na godzinę 16. Ciężko mi było na tę godzinę zdążyć, z pracy się wiecznie urywać nie mogłem. Matka Wiktorii miała proste rozwiązanie: skoro mnie nie ma, to Wiktoria jedzie do babci, czyli mojej byłej teściowej. Dotarło do mnie, że jak się zgodzę i stracę ten jeden z dwóch dni w tygodniu, to plasterek po plasterku, dziecko mi zostanie praktycznie odebrane.

Spotykałem się już wtedy z Natalią, bywała u mnie w tym mieszkaniu, które spłacałem nadal we frankach. I ona znalazła sposób: przecież po sąsiedztwie mieszka pani Irenka, właśnie przeszła na emeryturę i się nudzi. Raz nawet mi psa na spacer zabrała. No to może ją poprosić o pomoc, zaproponować zapłatę, żeby z dzieckiem posiedziała przez godzinę, zanim wróci ojciec? Ona dorobi, a ja będą mógł spokojnie wracać do domu, do córki.

Chciałem do tej pani Irenki pójść z Natalią, żeby się przy okazji poznać z sąsiadką, ale nie miała czasu, czy jej akurat nie było? Na całe szczęście, bo miło nie było. To znaczy pani Irenka była bardzo miła, powiedziała, że szuka dorywczej pracy, że lubi dzieci i z Wiktorią chętnie się pobawi. Ale: „No przecież my o tym decydować nie możemy, panie Arturze” – powiedziała, jakby chodziło o sprawę oczywistą. Nie wiedziałem, o co chodzi. „Ja się muszę pani Anety zapytać, czy ona się na to godzi” – odpowiedziała.

Wolałem się upewnić. „Pani się chce pytać mojej byłej żony, czy ona pozwoli pani się zajmować moim dzieckiem?”. „No przecież!” – odpowiedziała. „Ale przecież jestem ojcem Wiktorii, a jej matka nie pyta się o moją zgodę, wynajmując opiekunkę!”.

„No przecież ona jest matką!” – odpowiedziała, jakby chodziło o coś oczywistego.

Innych sąsiadek się już pytać nie odważyłem.

Anna Kowalczyk

Staram się przestać używać słowa „patriarchat”, bo ono opisuje tę nasza rzeczywistość jednostronnie. W słowie „patriarchat” jest zawarte przekonanie, że to jest system krzywdzący kobiety, ale błogosławiony dla mężczyzn. Ja się staram używać określenia „reżim płci”, bo przecież ten system w rzeczywistości narzuca określone role i kobietom, i mężczyznom, jednym i drugim łamie kręgosłupy, odbiera godność, zmusza do określonych zachowań. Żyjący w tym reżimie ludzie muszą spełniać jego oczekiwania i pewne rzeczy muszą robić, a pewnych rzeczy robić im nie wolno.

Mężczyźni faktycznie są uprzywilejowani w dostępie do władzy i pieniędzy i to jest nawet nieźle opisane. Jednak chyba każdy z nas spotkał starzejącego się mężczyznę, który odniósł finansowy sukces, ale na pytanie, co by zmienił w życiu, gdyby mógł je przeżyć raz jeszcze, zawsze odpowiada tak samo: że więcej czasu spędzałby z rodziną. Szczególnie z dziećmi, które mu jakoś za szybko dorosły i wyfrunęły z domu, kiedy on zabiegał o pieniądze.

Tak reżim płci traktuje mężczyzn: każe im zarabiać i ich za to nagradza, ale odmawia im pozytywnych emocji, domowego szczęścia, kontaktu z dziećmi i prawa do pełnego uczestnictwa w ich wychowaniu. A przecież starsi mężczyźni, pytani, czego żałują w swoim życiu, najczęściej odpowiadają, że za mało uwagi poświęcali rodzinie, za mało czasu spędzali z dziećmi. Coraz więcej mężczyzn już to rozumie.

Krzysztof

Do Polski wróciłem dla córki. Większość pieniędzy na mieszkanie miałem już odłożone, ale tak się umówiliśmy wcześniej z żoną: jak będą dzieci, to wracam. No i jestem tu kolejny rok, jest ciężkawo, ale nie narzekam. Tak, doceniam to, że mogę córkę do przedszkola odprowadzić albo ją zabrać po południu na plac zabaw. Dla mnie to nie jest żaden wysiłek ani sensacja, że ojciec chce z małym dzieckiem czas spędzać. Przecież normalnie pracuję, żona też, dzielimy się obowiązkami, jak możemy. Ale akurat ten obowiązek z córką to dla mnie żaden obowiązek. Ja z tym dzieckiem odpoczywam lepiej niż na wakacjach.

W Norwegii pracowałem między innymi przy rozbudowie przedszkola i widziałem z bliska, jak to tam wygląda. Fajnie: maluchami, takimi po 2-3 lata zajmują się i kobiety, i mężczyźni, znaczy się wychowawcy. Facet bawi się z dzieckiem inaczej niż kobieta. Nikt mi ni powie, że dziecko tego nie potrzebuje, żeby się potarzać po podłodze albo walczyć na miecze z patyków. Ci wychowawcy się tam tak właśnie z dzieciakami bawili. I moja córa też jest taka, ona niby ma tę swoja jazdę na różowe rajtuzki, jak koleżanki w przedszkolu, ale jak pójdzie ze mną na plac zabaw, to w kupkach zgrabionych liści potrafi ryć jak mała świnka. I z kim to zrobi, jak nie ze mną?

Jak ją oddawałem do żłobka, to się nawet cieszyłem, że pójdzie między dzieci i będzie jej wesoło i to się nawet udało. Ale jednak polski żłobek… Niby się cieszyłem, ale też się trochę bałem i poszedłem wcześniej na rozmowę do dyrektorki. Bardzo fajna, zorientowana babka, widać, że nie pierwszego przeczulonego tatusia miała przed sobą. Jak się okazało, w żłobku jest już dietetyk, proponowane są programy o szkodliwości słodyczy, profilaktyka przeciw otyłości – wszystko prawie jak w Skandynawii.

Ośmieliłem się i w końcu z ciekawości zapytałem, czy w żłobku zatrudnia jakichś mężczyzn – bo mi się zamarzyło, że moja córka się będzie bawić w rycerzy z jakimś brodatym wychowawcą. Dyrektorka na to spoważniała, spojrzała na mnie i uroczystym głosem powiedziała: „No, wie pan, mamy tu kilku pracowników technicznych, ale mogę panu przysiąc, że na pewno nie mają żadnego kontaktu z dziećmi”.

***

*Anna Kowalczyk – dziennikarka, blogerka, felietonistka, feministka. Autorka „Brakującej połowy dziejów” (WAB, 2018), pierwszej popularnonaukowej syntezy historii kobiet na ziemiach polskich od paleolitu do współczesności. Współautorka książki „Macierzyństwo bez Photoshopa”. Twórczyni i pierwsza redaktor naczelna serwisu MamaDu.pl. Mama Adama.

Niektóre szczegóły dotyczące bohaterów tekstu zostały zmienione.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×