fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Myślałem, że już tu nie wrócę

Teraz się każdy dziwi: „Ty tutaj? Jak to możliwe?”. Tak, jakby to była moja największa porażka, że tu przyjechałam - opowiadają lokalni aktywiści, którzy wrócili z wielkich miast do swoich rodzinnych wsi.
Myślałem, że już tu nie wrócę
Fot.: Archiwum prywatne

Marcin: – Nie miałem planu. Wróciłem i po prostu siedziałem w domu. Byłem pewien tylko tego, że miasto nie jest dla mnie.

Rozalia: – Pierwszy rok po powrocie na wieś to były nieustanne rozterki: zostać czy pakować się i wracać do Warszawy?

Karolina: – Teraz się każdy dziwi: „Ty tutaj? Jak to możliwe?”. Tak, jakby to była moja największa porażka, że tu przyjechałam.

Dla nich byłam warszawianką

Rozalia Zając-Mozol

Pochodzę z Wyczech, małej wioski na Pomorzu. To typowa popegeerowska wieś, zamieszkana przez około tysiąc mieszkańców. Tam skończyłam szkołę, a po maturze dostałam się na politologię w Człuchowie. Byłam bardzo zadowolona, bo Człuchów leży niecałe 30 km od Wyczech, więc nie musiałam wyjeżdżać z rodzinnej miejscowości. Dziś myślę, że to było podświadome bronienie się przed wyjazdem, strach przed nowym miejscem, przed miastem.

Kiedy byłam na pierwszym roku studiów, pojechałam do Elbląga na spotkanie z Danusią Kuroń. Zrobiła na mnie piorunujące wrażenie tym, z jaką pasją mówiła o swoim pomyśle na Uniwersytet Powszechny im. Jana Józefa Lipskiego w Teremiskach. Poczułam, że to może być miejsce dla mnie. Nieważne stały się nagle moje studia w Człuchowie. Od ręki wzięłam dziekankę, spakowałam walizkę i pojechałam do Teremisek.

Rok na Uniwersytecie Powszechnym powywracał mi wszystko do góry nogami. Wydaje mi się, że to spotkanie, otarcie o świat i uczestniczenie w różnych zajęciach pozwoliło mi zbudować mój kapitał. Pamiętam, jak rozmawialiśmy o tym, co moglibyśmy robić w naszych środowiskach. To się nazywało „budowanie planu powrotu”. Mnie wciągnęły wtedy fundusze europejskie i wiedziałam, że pójdę w tym kierunku.

Kiedy mój pobyt w Teremiskach dobiegał końca, okazało się, że Danusia wynajęła w Warszawie duży dom, w którym absolwenci Uniwersytetu Powszechnego mogli za darmo mieszkać, żeby dalej uczyć się i pracować.

Ale ja wtedy czułam, że muszę jednak wracać do Wyczech, bo pora kontynuować studia i zacząć myśleć o utrzymaniu. Stwierdziłam, że nie pogodzę pracy z dziennymi studiami, więc zaczęłam studiować zaocznie i równolegle pracować w lokalnym urzędzie.

Szybko się jednak przekonałam, że zupełnie nie odnajduję się w pracy urzędnika. Zaczęłam się też zastanawiać, co ja w ogóle robię na politologii, skoro to kompletnie nie moja bajka. I znowu z pomocą przyszła Danusia, która zaproponowała mi pracę w Fundacji Pomoc Społeczna SOS.

Rzuciłam więc z przyjemnością pracę w urzędzie i przyjechałam do Warszawy. Jakimś cudem udało mi się zebrać w sobie i po roku kursowania między Warszawą a Człuchowem zrobiłam jednak licencjat z politologii. Potem zaczęłam studia na ISNS UW i równolegle pracowałam w Instytucie Spraw Publicznych. W międzyczasie powstała jeszcze Fundacja Edukacyjna Jacka Kuronia, w której też miałam swoje obowiązki.

Właściwie to cały czas miałam z tyłu głowy, że chcę wrócić do Wyczech, ale ciągle coś się działo i stale odkładałam decyzję o powrocie. Aż spotkałam Marka. On także po liceum wyjechał z Pomorza, tyle że jego wywiało aż do Stanów. Ale tam również nie zagrzał miejsca. Kiedy się poznaliśmy, mieszkał w Warszawie już od jakiegoś czasu, ale zupełnie nie umiał się w niej odnaleźć. To Marek w końcu postanowił: wracamy na Pomorze. Razem.

Zamieszkaliśmy w Czarnem – rodzinnej miejscowości Marka, co zabawne, położonej o siedem kilometrów od Wyczech. Wtedy jeszcze nie miałam skończonej magisterki, więc przez ostatni semestr dojeżdżałam do Warszawy. A jak już się w końcu obroniłam, to okazało się, że ani mój dyplom, ani pobyt w Teremiskach, ani kilkuletnie doświadczenie zawodowe z Warszawy wcale nie ułatwiają mi sytuacji na lokalnym rynku. Nikt nawet nie chciał zaprosić mnie na rozmowę kwalifikacyjną! Wszyscy patrzyli na mnie i myśleli: „warszawianka wróciła i będzie nas tutaj ustawiać”.

Wszystkie urzędy z automatu odpadły: skoro pracowałam kiedyś w urzędzie i rzuciłam tę pracę, żeby pojechać do Warszawy, to czego ja tu teraz szukam? Wszystkie moje marzenia o cudach, które będę robić w swojej gminie po powrocie z Warszawy, legły w gruzach.

Pierwszy rok po powrocie to były nieustanne rozterki: zostać czy pakować się i wracać do Warszawy? I tak naprawdę, gdyby nie Marek, to już dawno byłabym z powrotem w Warszawie. Muszę przyznać, że miałam komfortową sytuację: nie musiałam się martwić o finanse, bo przez cały czas, kiedy nie mogłam znaleźć pracy, Marek mnie utrzymywał.

Dopiero po pewnym czasie i po serii porażek związanych z szukaniem pracy w Czarnem, założyliśmy Stowarzyszenie Na Rzecz Inicjatyw Lokalnych proIDEA. Z funduszy „Działaj Lokalnie” dostaliśmy dofinansowanie na małe projekty i zaczęliśmy organizować różne spotkania.

Wtedy też pojawiła się pani Bogumiła, dyrektorka szkoły w Wyczechach, która we wczesnych klasach podstawówki była moją wychowawczynią. Kiedy została dyrektorką, stwierdziła, że zrobi wszystko, żeby zatrudnić mnie w szkole – wbrew całemu samorządowi i niechęci lokalnego środowiska do mojej osoby.

Na początku było mi bardzo ciężko. Ale po roku pracy w szkole napisałam projekt, dzięki któremu dostaliśmy pół miliona złotych z funduszy europejskich. Nasza szkoła jest maleńka, liczy 90 osób, więc po takim przypływie gotówki zaczęły się tam nagle dziać niewyobrażalne rzeczy! Natychmiast zostałam zaakceptowana przez wszystkich dookoła i dzięki Bogu pracuję tam już piąty rok. Prowadzę świetlicę szkolną i uczę informatyki.

Ale wracam do Warszawy przynajmniej raz w miesiącu, żeby „naładować baterie”. Śmieję się, że brakuje mi tego zanieczyszczonego powietrza. Spotykam się ze znajomymi. Bardzo lubię tutaj przyjeżdżać, ale już wiem, że moje miejsce jest w Czarnem.

Miastu nie mamy czego zazdrościć

Marcin Lićwinko

Wychowałem się w Lipsku. To typowe prowincjonalne miasteczko w okolicach Augustowa. Dwa tysiące mieszkańców, z dala od dużych ośrodków miejskich. Do liceum dojeżdżałem 10 km do innego miasta.

Na krótko przed maturą nadal kompletnie nie miałem pojęcia, co chciałbym studiować. Pamiętam tylko, że szukając kierunku studiów, zakładałem, że wyjadę gdzieś daleko stąd, do dużego miasta. Jedynym kierunkiem, który był mi choć trochę bliski, była Wiedza o Teatrze, a dodatkowym jego plusem był fakt, że taki wybór wiązał się z wyjazdem do Warszawy. To mi niesamowicie imponowało.

Z drugiej strony czułem kompleks prowincji: nie wierzyłem, że uda mi się dostać na te studia. Bałem się, że nie mam odpowiedniej wiedzy i takiego rozeznania, jak moi rówieśnicy z miasta. W teatrze byłem dosłownie kilka, może kilkanaście razy w życiu.

Na szczęście się dostałem.

Wyjeżdżałem z Lipska z ogromną chęcią życia i studiowania w Warszawie. Czułem, że z takiej dziury wskakuję prosto w wielki świat. Ale tak było tylko na początku. Sukcesywnie, z roku na rok nabierałem pewności, że w Warszawie w ogóle się nie odnajduję. Tempo wielkomiejskiego życia mnie przerastało. Czułem, że gdy tylko będę mógł, muszę wrócić w rodzinne strony. I tak jak wcześniej odliczałem dni do wyjazdu do Warszawy, tak później odliczałem dni do powrotu do domu.

W piątki na studiach zrywałem się z ostatnich zajęć, żeby zdążyć na pociąg, sobotę i niedzielę spędzałem w domu i w poniedziałek, o 5 rano, pierwszym pociągiem przyjeżdżałem prosto na zajęcia. Z siatami wyładowanymi słojami z ogórkami i smalcem zapieprzałem z Dworca Centralnego prosto na Akademię Teatralną. Ktoś by pomyślał – wariat, ale dla mnie każda godzina spędzona na wsi była na wagę złota.

Wiedziałem, że wyjeżdżając z Warszawy zostawiam nie tylko masę przyjaciół i kupę wspomnień, ale też szansę na zatrudnienie. Bo po studiach wszyscy poszli do pracy, a ja wróciłem do siebie, do Lipska i kompletnie nie wiedziałem, co będę robił. Nie miałem planu. Wróciłem i po prostu siedziałem w domu… Jedyne, czego byłem pewien, to to, że miasto nie jest dla mnie.

Miałem też świadomość, że po powrocie będę musiał zaczynać wszystko od początku. Na duchu podtrzymywało mnie tylko poczucie, że jeśli coś osiągnę w Lipsku, to da mi to większą satysfakcję, niż gdybym to robił w Warszawie. Że w swoich stronach będę bardziej potrzebny, a w Warszawie byłbym jednym z setek ludzi robiących to samo. Trochę się tym chyba podbudowywałem.

W czasie studiów wykrystalizowały się też moje zainteresowania – przede wszystkim kultura ludowa i szeroko rozumiane tradycje, a po drugie przyroda.

Zawsze mnie irytowało, że wsie i małe miasteczka mają niesamowite zasoby, które są odrzucane, bo dąży się do wielkomiejskiego stylu życia. Dlatego od początku starałem się prowadzić takie działania, które uświadomiłyby ludziom, jakim bogactwem dysponują. Nie doceniamy tego, że w XXI wieku nadal mamy szanse żyć w czystym, pięknym krajobrazie. To nas czyni o wiele bogatszymi od tych, którzy żyją w mieście, bo kontakt z przyrodą staje się w naszych czasach czymś coraz bardziej unikalnym.

Tuż po powrocie ze studiów zaangażowałem się w działalność „Pracowni Architektury Żywej”. To stowarzyszenie, które działa na obszarze Doliny Biebrzy. Głównym celem wszystkich akcji było pokazanie, jak wielkim zasobem jest przyroda i tradycja i jak wiele można osiągnąć chroniąc je.

Wielu ludzi wstydzi się swoich wiejskich korzeni. Uważam, że dziś jakakolwiek tradycja jest rzeczą cenną, a tradycje wiejskie są ogromnym bogactwem. Masz twarde podstawy: wiesz, kim jesteś, gdzie mieszkasz, co cię ukształtowało. Tylko że ja uświadomiłem sobie to wszystko i doceniłem dopiero w Warszawie. Wcześniej właściwie o tym nie myślałem. Przecież chciałem się stamtąd wyrwać.

Teraz są inne czasy. Mamy szeroki dostęp do Internetu, sieci sklepów się rozprzestrzeniły, nastolatek na prowincji może ubrać się jak nastolatek z dużego miasta… Dziś już nie ma takich problemów, jakie były jeszcze niedawno. Ale mimo to, dla większości moich rówieśników, którzy opuścili prowincję i wyjechali do miasta, nadal wszystko tam jest imponujące. Wielu ludzi nie rozumie, dlaczego wróciłem…

Plotkarstwo i zazdrość to są niestety typowe prowincjonalne zjawiska. Jeśli nie masz nic, ale zaczynasz działać i coś zaczyna się kręcić, to od razu ludzie zaczynają gadać, że dorabiasz się kątem i to w dodatku ich kosztem… Robiłem masę rzeczy bez pieniędzy, ale na prowincji jest to nie do przeskoczenia. Nie mieści im się to w głowach.

Nie miałem poparcia ani ze strony lokalnej społeczności, ani samorządu. Mówili, że niepotrzebnie mieszam. Bo jeśli nic się nie dzieje i gmina ma święty spokój, to ludzie widzą, że aktywność nie jest potrzebna.

Traktowali by mnie zupełnie inaczej, gdybym był przyjezdnym z dużego miasta. Byłoby mi o wiele łatwiej. A tak musiałem na kilka lat wycofać się z działań skierowanych do ludzi wokół mnie. Nadal działałem na prowincji, ale już nie w mojej okolicy. Nie miałem zamiaru nikogo uszczęśliwiać na siłę i w dodatku dostawać jeszcze za to po głowie…

Ale niedawno poczułem, że jednak brakuje mi działania w najbliższej okolicy. Udało mi się namówić do współpracy emerytowaną panią doktor biologii z Krakowa, która kilkanaście lat temu zamieszkała pod Lipskiem, ale nadal nie zna jeszcze lokalnej społeczności. Nasz wspólny projekt dotyczyć będzie tradycji sadów i ogrodów. Stworzymy grupę chętnych osób, które będą zgłębiać wiedzę o dawnych praktykach ogrodniczych; powstanie poradnik, a przy ośrodku dla niepełnosprawnych, którzy też są uczestnikami tego projektu, założymy ogród i sad. Łączymy siły: pani doktor ma wiedzę i doświadczenie, a ja jestem stamtąd. Do tego dobieramy grupę dwudziestu chętnych osób.

I kompletnie mnie nie obchodzi, co o tym wszystkim myśli społeczność lokalna. Nie zamierzam nikogo zachęcać do tego, żeby nagle zaczął kochać kwiaty i ogrody. Doszedłem do wniosku, że od setki uczestników warsztatów wolę, by znalazła się choć jedna osoba, którą uda mi się zarazić swoją pasją. Więcej mi nie potrzeba.

Samotność długodystansowca 

Karolina Suska

Nie wiem, czy ja jestem w ogóle kompetentna, żeby się na ten temat wypowiadać?

Od lutego 2012 roku znów mieszkam w gminie Łaziska na Lubelszczyźnie. Wcześniej mieszkałam w Krakowie, gdzie skończyłam socjologię. Pracowałam tam przy projektach finansowanych przez UE.

Równolegle z pisaniem i obroną pracy magisterskiej koordynowałam w Łaziskach projekt „Foty na płoty”, realizowany w ramach programu Młodzi Menedżerowie Kultury w Bibliotekach Towarzystwa Inicjatyw Twórczych „ę”.

W lutym dostałam telefon z propozycją pracy w bibliotece w Łaziskach. Nie miałam dużo czasu, więc w ciągu dwóch tygodni podjęłam decyzję, że wracam. Niełatwo było mi się przestawić, ale postanowiłam spróbować. Raz się żyje.

Dlaczego zdecydowałam się wrócić? Bo wiedziałam, że mogę tu coś zrobić. Do pewnego momentu bardzo mi się podobało w Krakowie, ale im bardziej rozkręcała się moja działalność, tym częściej wracało do mnie pytanie: „Kurczę, czemu ja to wszystko robię dla obcych ludzi, a u mnie na wsi nadal nic się nie dzieje? A przecież wszystko może być w moich rękach!”.

Ważną rolę odegrała też moja pani doktor na studiach, która prowadziła zajęcia o społecznościach lokalnych. Pokazywała inne oblicze tych miejsc, z których wielu studentów pochodziło, a o których nieraz chętnie by zapomnieli.

W Łaziskach pracuję w Gminnej Bibliotece Publicznej i w Domu Kultury. Przede wszystkim zajmuję się koordynacją Programu Rozwoju Bibliotek i pozyskiwaniem środków na organizowanie projektów społeczno-kulturalnych. Współpracuję poza tym z dwoma organizacjami pozarządowymi: jedna to Stowarzyszenie Kobiet „Łaziszczanki”, a druga to Lokalna Grupa Działania. Bardzo wspieram też Klub Seniora, organizuję pracę zespołu ludowego, prowadzę i koordynuję różne kursy, m.in. o finansach w bibliotece. Czas mija mi bardzo szybko i mam go zdecydowanie za mało.

Gdybym nie wróciła do Łazisk, to by się na pewno tyle tutaj nie działo. Od kiedy w maju zeszłego roku pani dyrektor biblioteki poszła na zwolnienie lekarskie, wszystkie sprawy dotyczące projektów utknęły w miejscu. Kiedy wróciłam do Łazisk, zorientowałam się, że biblioteka nie brała udziału przez ostatnie pół roku prawie w żadnym z projektów. Zaczęłam więc budować własny system pracy, w którym projekty społeczne odgrywają bardzo ważną rolę.

W pracy mogę liczyć na księgową, która pracuje na ćwierć etatu i nie czeka na emeryturę. Poza tym jest jeszcze jedna pani, która ma ponad 30-letni staż pracy w bibliotece i która też jest chętna do działania. Ale na pomoc pozostałych pracowników etatowych w kwestii projektów za bardzo liczyć nie można – niektórzy nie potrafią nawet sprawdzić mejla… Za to bardzo dużą motywację do pracy dają mi panie ze stowarzyszenia „Łaziszczanki”, które są bardzo chętne do działań społecznych. Co prawda nie zawsze wiedzą, co i jak, ale ja jestem tu po to, żeby im w tym pomóc i razem z nimi działać.

W swojej wsi nie spotkałam się z niechęcią czy uprzedzeniami ani wobec mojej osoby, ani wobec moich działań. Wręcz przeciwnie – w tym roku sołtys zgłosił mnie do konkursu Aktywna Kobieta Lubelszczyzny.

Gdy pojechałam z „Łaziszczankami” do Sawina na IV Forum Kobiet Aktywnych i usłyszałam, że wyczytywane jest moje nazwisko, zupełnie nie mogłam w to uwierzyć. Ale bardzo się cieszyłam i do tej pory się cieszę. Jestem najmłodszą nagrodzoną w czteroletniej historii Forum.

Kiedy wróciłam do domu, wielu mieszkańców wsi mi gratulowało. Za to w pracy zderzyłam się z murem. Ilekroć ktoś przychodzi odwiedzić mnie w pracy, nie jest to zbyt dobrze widziane. Moja współpracownica myślała, że będę zajmowała się wypożyczaniem książek. A ja przecież nie po to tam przyjechałam! Od kiedy pracuję w bibliotece, coraz więcej osób nas odwiedza, coraz więcej zaczyna się dziać, przez co dla niektórych stałam się wrogiem numer jeden.

***

Stowarzyszenie „Łaziszczanki” zostało założone niedawno, w grudniu 2011. Za namową Lokalnej Grupy Działania, mieszkanki Łazisk postanowiły stworzyć coś na zasadzie Koła Gospodyń Wiejskich, które kiedyś bardzo prężnie tutaj działało. Jednym z zadań LGD jest budowanie jak największej liczby takich lokalnych stowarzyszeń, a swoją skuteczność wykazują statystykami, branymi pod uwagę w Lokalnej Strategii Rozwoju. Po założeniu „Łaziszczanek” LGD miało poczucie spełnionej misji, ale nasze panie nie wiedziały za bardzo co mają dalej z tym zrobić.

Kiedy przyszłam do pracy, praktycznie pierwszą rzeczą, którą się zajęłam, było nawiązanie kontaktu z „Łaziszczankami”. To są głównie kobiety po pięćdziesiątce, więc były bardzo zdziwione, że odzywa się do nich jakaś moda dziewczyna, prosto po studiach. „A co też my możemy razem robić?” – pytały. Szybko się jednak okazało, że nie tylko mamy co razem robić, ale wręcz, że nasze wspólne działania kompletnie powypełniały nam kalendarze! Teraz przychodzą do mnie całą gromadą, pytają, radzą się. Czasem też po prostu mogę się im wygadać.

Największym problemem jest to, że ludzie są przekonani, że u nich nic się nie da zrobić. A ja właśnie mam odwrotne przekonanie: że wszystko się da, tylko trzeba chcieć! Cała reszta pójdzie już z górki. Wystarczy spiąć pośladki i pokazać, że nie jest tak, jak im się wydaje.

Skąd we mnie taki optymizm? Nauczyły mnie go moje wcześniejsze doświadczenia. Tak samo było z projektem „Foty na płoty”. Cały ten mój projekt to było jedno wielkie obalanie mitów: tego, że nikt się nie zgłosi na warsztaty, że nikt nie będzie chciał pozować do zdjęć. Na koniec wystawa na płocie: „Kto robi wystawy na płocie? Trzeba chyba mieć nie po kolei w głowie!”. A wszystko udało się doskonale. Poza tym tak byłam zawsze wychowywana. Moi rodzice nigdy mi nie mówili, że sobie nie poradzę, tylko wręcz odwrotnie: „kto sobie poradzi, jeśli nie ty!”. I to było dla mnie bardzo ważnym wzmocnieniem, które zaowocowało.

***

Kiedy wyjeżdżałam na studia do Krakowa, chciałam się odciąć od wszystkiego, co tutaj. Wszyscy zresztą tak mówili: „Jak Karolina stąd wyjedzie, to już na pewno nie wróci”. A teraz się każdy dziwi: „Ty tutaj? Jak to możliwe?”. Tak, jakby to była moja największa porażka, że tu przyjechałam.

Czuję, że mam tu do spełnienia pewną misję, ale chciałabym, żeby to była misja długodystansowa. Ta praca jest moją pasją, ale nie mogłabym tego robić w każdym innym miejscu, bo nie miałabym już takiej frajdy. Praca w Łaziskach daje mi taką prywatną satysfakcję lokalną.

Główną motywacją do działania było dla mnie doświadczenie z własnego dzieciństwa. Tu zawsze brakowało jakichś zajęć pozaszkolnych. Jeśli ktoś miał jakieś zainteresowanie, to musiał jechać aż do Opola Lubelskiego albo do Lublina, żeby coś ze sobą zrobić. Ja nie miałam szansy rozwijać się w Łaziskach, ale postanowiłam, że dam tę szansę innym.

***

Jak tylko mam chwilę wolnego czasu, to stąd uciekam. Potrzebuję tego, szczególnie, gdy przez dwa tygodnie czy miesiąc nie czuję poparcia ani zrozumienia dla mojej pracy. Wtedy zwykle wyjeżdżam do Krakowa, spotykam się ze znajomymi ze studiów i wracam naładowana pozytywną energią i mogę dalej robić swoje. Bo najgorsza rzecz, jaką tutaj mam, to deficyt towarzyski. Wszyscy znajomi się gdzieś porozjeżdżali, a te koleżanki, które zostały, mają najczęściej mężów i dzieci i ograniczone życie towarzyskie.

Ludziom trudno jest pojąć, że niektóre rzeczy można robić bezinteresownie. „Co ty z tego będziesz miała?” – pytają. No nic, frajdę tylko! Satysfakcję, że wy tu przyjdziecie, że będzie się coś działo. To mnie cieszy. Ale ostatnio już tak nie pytają, bo widzą, że nie tylko ja, ale oni wszyscy coś z tego mają.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×