fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Sens w wielkim mieście

Łatwo zauroczyć się potencjałem wielkich miast, ale rozwój kraju nie może opierać się tylko na nich. Trzeba wciągać w ten proces mniejsze miasta, miasteczka oraz wsie. A to zadanie wymagające realnych działań, które z kolei nie dojdą do skutku bez uprzednich zmian w mentalności.
Sens w wielkim mieście
Ilustr.: Olga Micińska

W miastach mieszka ponad połowa światowej populacji. I są one dzisiaj na całym świecie w modzie. Mają napędzać wzrost w gospodarkach rozwiniętych i rozwijających się. Mają być praktyczną odpowiedzią na problem dostarczania obywatelom coraz bogatszego repertuaru usług i zaspokojenia ich potrzeby wolności. Dzięki specyficznej atmosferze wielkie miasta mają generować innowacje i przenosić całe społeczeństwa ku postnowoczesności. Mieszkańcy miast mają być lepiej przystosowani do tego, by czerpać korzyści z szans, jakie daje epoka Internetu. Życie w mieście ma nawet być bardziej ekologiczne od życia na wsi.

To nie są czasy dla Rousseau i Woltera. Nie słychać apeli o powrót do natury ani o uprawę własnego ogródka. Zamiast tego obserwujemy prawdziwy wysyp literatury gloryfikującej miasta.

Od kilku lat przez wszystkie przypadki odmieniane jest nazwisko Richarda Floridy, który w 2004 roku obwieścił narodziny „klasy kreatywnej” jako zjawiska charakterystycznego dla postindustrialnych miast USA. Do klasy tej zaliczył pracowników naukowych, intelektualistów oraz wszelkiej maści artystów, którzy, w przeciwieństwie do osób pracujących w przemyśle lub rolnictwie, muszą mieć odpowiednie wykształcenie, szerokie horyzonty i na co dzień wytężać szare komórki. Florida przewidywał, że w ciągu kolejnej dekady klasa kreatywna (której liczebność szacował na 40 milionów) stanie się głównym motorem wzrostu gospodarczego w Stanach Zjednoczonych, generującym dodatkowe 10 milionów miejsc pracy.

Florida wprowadził rozróżnienie na miasta, które rozwijają się, bo umieją przyciągnąć do siebie przedstawicieli klasy kreatywnej, oraz takie, które tego nie potrafią i przez to tkwią w stagnacji. Aby dołączyć do tej pierwszej grupy, miasta powinny jego zdaniem zapewniać „trzy T”: talent (utalentowaną i wykształconą ludność), tolerancję (zróżnicowaną i otwartą światopoglądowo społeczność) oraz technologię (infrastrukturę konieczną dla rozwoju przedsiębiorstw).

W 2011 roku ukazał się Tryumf miasta Edwarda Glaesera – książka dostarczająca urbanofilom nowych argumentów. Według ekonomisty z Harvardu, kluczowe dobrodziejstwo miast polega na tym, że zbliżają do siebie ludzi. Dzięki temu kwitnie życie naukowe i przedsiębiorczość. To swego rodzaju paradoks: chociaż mamy Internet i rozwiniętą sieć komunikacyjną, specyfika gospodarki postindustrialnej sprawia, że życie w pobliżu innych ludzi staje się ważniejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Oprócz tego, jak zauważa Glaeser, życie w mieście jest bardziej ekologiczne niż na przedmieściach, co pokazują statystyki zużycia energii elektrycznej i benzyny. Autor nie wspomina nic o problemach, które mogą być generowane przez wielkie miasta, takich jak przemoc, wykluczenie społeczne oraz depopulacja wsi i miasteczek.

Ostatnio w tę dyskusję włączył się politolog Benjamin Barber, który oznajmił, że widzi w miastach praktyczną odpowiedź na problem starcia „Jihadu z MacŚwiatem”. W 2013 roku ma ukazać się jego nowa książka If Mayors Ruled the World, w której przedstawi miasta jako kuźnię demokracji na skalę globalną.

Trzy trudne słowa

W Polsce nie gloryfikuje się miast w tym samym stopniu jak za wielką wodą. Jesteśmy wyraźnie mniej zurbanizowani niż większość krajów wysoko rozwiniętych. Jednocześnie wzrost gospodarczy jest u nas wyjątkowo silnie skoncentrowany w wielkich miastach: jak pokazują badania przeprowadzone w 2007 roku przez Ministerstwo Rozwoju Regionalnego (MRR), dziesięć największych ośrodków miejskich skoncentrowało 55% ogólnej liczby firm i 73% ich przychodów, zatrudniając przy tym 66% pracujących. Jak do tej sytuacji ustosunkowuje się polski rząd? Czy ulega pokusie i modzie stawiania na metropolie? Czy może dba o to, aby rozwój nie ograniczał się tylko do nich? Częściową odpowiedź można znaleźć w rządowej strategii “Polska2030”.

Gdy w 2007 roku do władzy doszła Platforma Obywatelska, jednym z zadań, jakie przed sobą postawiła, było wyznaczenie nowych celów strategicznych dla polityk publicznych. Wychodząc z założenia, że Polska zakończyła już pierwszy etap transformacji (zmiana ustroju, wstąpienie do NATO i Unii Europejskiej), przygotowano projekt określający nowe cele społeczne i gospodarcze na kolejne dwadzieścia lat.

W 2009 roku Zespół Doradców Strategicznych Premiera, działający pod wodzą Ministra Michała Boniego, przedstawił dokument „Polska2030”. Zawarto w nim opis najważniejszych wyzwań cywilizacyjnych stojących przed naszym krajem oraz założenia modelu rozwoju, który nazwano „polaryzacyjno-dyfuzyjnym” (do którego niektórzy dodają jeszcze trzeci człon: absorpcyjny). Dwa lata później, na bazie „Polski2030”, powstała pierwsza wersja „Długookresowej Strategii Rozwoju Kraju”, a obecnie na przyjęcie przez rząd czeka wersja druga, znacząco zmieniona. W kwestii modelu rozwoju dużo większy nacisk został położony na dwa ostatnie człony – to jest na dyfuzję i absorbcję, a koncepcja otrzymała nazwę „terytorialnego równoważenia rozwoju”.

W oparciu o tę strategię konstruowane są inne dokumenty rządu, dlatego warto przyjrzeć się, co kryje się za jej tajemniczymi sformułowaniami.

Po pierwsze: polaryzacja. Proponowana strategia zakłada wspieranie rozwoju metropolii i stworzenie „szerokiej sieci metropolitalnej”, złożonej z głównych miast kraju, połączonych szybkimi nitkami sieci transportowych. Uzasadnione jest to teoriami ekonomicznymi, które wskazują na większą zyskowność takiego kierowania inwestycji niż w przypadku polityki silnej redystrybucji, która nie przyczynia się do wzrostu zamożności na terenach peryferyjnych, a hamuje rozwój całego kraju. W zamyśle autorów modelu, sieć metropolii ma „ciągnąć do góry” również pozostałe regiony. A ponieważ takie podejście może wywoływać wzrost ekonomicznych nierówności, strategia przewiduje element łagodzący w postaci dyfuzji.

Jak piszą autorzy strategii, dyfuzja ma polegać na „wyrównywaniu szans edukacyjnych, zwiększaniu dostępu do usług publicznych, zwiększaniu dostępności transportowej każdego miejsca w kraju, likwidowaniu groźby wykluczenia cyfrowego”. Dzięki temu mechanizm generowania wzrostu zadziała, a nadchodzący przypływ będzie miał szanse „unieść wszystkie łodzie”.

Trzecim elementem strategii, rozszerzającym element dyfuzji, jest wspieranie zdolności absorpcyjnych na obszarach peryferyjnych – po to, aby „wykorzystać zasoby wewnętrzne” tych regionów. Dzięki temu będą generowały własną wartość dodaną, a nie tylko wygrzewały się w blasku metropolii. Ten trzeci człon został mocno rozbudowany już w trakcie prac nad strategią, po przedstawieniu jej pierwszej wersji.

Niektórzy wypominają rządowi, że strategia pozostaje tylko na papierze, służąc za „podkładkę”, którą można pokazać w Brukseli, gdyby ta zapytała nas o logikę i cele wydawanych w Polsce unijnych pieniędzy. Jednak zawarte w „Polsce2030” recepty i kierunki działań pojawiają się również w innych dokumentach rządowych, dlatego warto zaproponowany model potraktować poważnie.

Strategia to za mało

W założeniach model polaryzacyjno-dyfuzyjny, szczególnie w wersji „równoważenia rozwoju”, wygląda zachęcająco. Krytycy wskazują jednak na trudności z jego pełną realizacją w polskich warunkach…

Całość artykułu przeczytasz w numerze „Chamofobia” .

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×