fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Siedem tysięcy dziennie i grupka studentów

Dojechaliśmy. W sumie to nie było takie trudne, po prostu skrzyknęliśmy znajomych, zebraliśmy ubrania i pieniądze, wsiedliśmy do samochodu. Jest druga w nocy, środa, a może już czwartek, kiedy wysiadamy z samochodu na końcu mało uczęszczanej wiejskiej drogi, przez którą przebiega granica serbsko–chorwacka. To znaczy do niedawna mało uczęszczanej. Od dwóch miesięcy jest to zapewne najbardziej popularne przejście graniczne na Bałkanach.

fot. Maks Hryniewiecki

fot. Maks Hryniewicki


Przynajmniej tak to wygląda z naszej perspektywy, kiedy wysiadamy z samochodu w środku nocy i zderzamy się z gwarną grupą ludzi pospiesznie zbierających swoje bagaże. Mrużymy oczy w świetle autokarowych reflektorów, chcemy odnaleźć Mišę, koordynatorkę czeskich wolontariuszy, z którą zgadaliśmy się z drogi przez telefon. Wpadamy na nią przypadkowo, nieco oszołomieni pytamy, jak to tutaj wszystko działa. Miša odpowiada nam żartobliwie: – You know, so there has been a refugee crisis… i zaczyna oprowadzać nas po prowizorycznym obozie. Później dowiemy się, że takie obozy mają już swoją angielską nazwę „pop-up camp”, którą uznamy zgodnie za bardzo trafną. Bo faktycznie wyglądają jak papierowe rozkładanki wyskakujące spomiędzy kartek książek dla dzieci.
fot. Maks Hryniewiecki

fot. Maks Hryniewicki


Czy macie jakieś pytania?
Idziemy drogą, po lewej stronie szpaler namiotów organizacji humanitarnych, po prawej skoszone pole kukurydzy, w głębi z tuzin przenośnych toalet. Miška nam wszystko tłumaczy, wyjaśnia, że namioty większości organizacji zamykane są na noc. Że uchodźcy często nie wiedzą, gdzie się znajdują, więc udzielanie informacji to absolutnie podstawowe zadanie. Że o, tu, wysiadają z autokarów wiozących ich z serbsko–macedońskiej granicy; o, tam, w ciągu dnia mogą wziąć coś do jedzenia; o, a ten namiot jest dla kobiet karmiących i małych dzieci – zapewnia minimum prywatności. Słuchamy jej uważnie, ale ponieważ mijamy wielu uchodźców i rzucamy na prawo i lewo nieśmiałe „As-salamu alaykum” wyuczone po drodze z aplikacji na smartfonie, nasza uwaga jest trochę rozproszona. W końcu dochodzimy do centrali czeskiej drużyny wolontariuszy, którą przyjechaliśmy wesprzeć. Jest to właściwie jeden duży hangar wojskowy, zawalony ubraniami z darów z całej Europy i wyrastające z niego stoisko, nazywane z braku innego słowa kuchnią. Właściwie to jest to kuchnia. Przecież czterdziestolitrowy garnek z herbatą gotuje się w niej całą dobę. Co z tego, że nie ma dachu i zamknęłaby ją w mgnieniu oka każda – nawet najbardziej przyjaźnie nastawiona – inspekcja SANEPIDU. Oprócz tego mamy też magazyn żywnościowy (rozpadająca się budka o wymiarach dwa na dwa metry, w której składowane są owoce, batony energetyczne i soczki w kartonach) i centrum zaopatrzeniowe (rozpadająca się budka i tak dalej…). No, to wszystko, macie jakieś pytania?
fot. Maks Hryniewiecki

fot. Maks Hryniewicki


Choć pytania w naszych głowach mnożą się jak grzyby po deszczu, zgodnie stwierdzamy, że odpowiedzialnie będzie odpocząć po długiej podróży i nabrać sił na dzień pracy. Niestety, w ogóle nie możemy zasnąć i to nie dlatego, że śpimy w namiotach, a na zewnątrz jest może pięć stopni powyżej zera. Chyba dlatego, że to, co zobaczyliśmy, tak bardzo różni się od naszych wyobrażeń. Chyba dlatego, że spodziewaliśmy się tu Bóg wie jak ważnych organizacji i urzędników unijnych, po których nie ma ani śladu. Także dlatego, że musimy się tym, jak to tutaj wygląda, z kimś podzielić. W końcu jednym z powodów, dla których wyjechaliśmy, jest sprzeciw wobec hejterskich wypowiedzi pod adresem uchodźców w mediach i Internecie. A jakby tak zamieszać nieco w tym wiadrze pomyj? Piszemy więc pierwszą notkę z naszego wyjazdu, uważnie dobierając każde słowo, publikujemy ją za dziesięć czwarta nad ranem. Piszemy o tych pięciuset metrach, o kąciku dla dzieci, o Mišce. O chłopakach i dziewczynach takich jak my, tyle tylko, że zagubionych i niepewnych.
fot. Maks Hryniewiecki

fot. Maks Hryniewicki


Kolejka jest bardziej wdzięczna
Pierwsze wrażenia z obozu są bardzo silne: współczucie miesza się ze wzruszeniem, niepokój z podziwem. Współczucie dla uchodźców, podziw dla wolontariuszy. Wzruszenie na widok dzielnych ludzi – jednych i drugich, niepokój o ich przyszłość. Te pierwsze wrażenia nie ustępują ani na chwilę przez cały tydzień naszej pracy w Berkasovie. Codziennie przez nasz pop-up camp przechodzi od czterech do siedmiu tysięcy uchodźców. Ponad połowa z nich pochodzi z Syrii, jedna czwarta z Afganistanu, 15 procent z Iraku, głównie z Kurdystanu. Teraz to wiemy, bo sprawdziliśmy oficjalne statystyki chorwackiego rządu. Na miejscu jednak niewiele wiadomo. Skąd serbscy kierowcy (notabene zarabiający na tym kryzysie humanitarnym – bilet na autokar z macedońskiej granicy kosztuje trzydzieści pięć euro) wiedzą, że mają zboczyć z głównej drogi i wysadzać pasażerów w polu? Skąd w naszym obozie wziął się generator prądu i jak go obsługiwać? Kiedy przyjedzie autobus po chorwackiej stronie, zabierający uchodźców do oddalonego o piętnaście kilometrów obozu w Opatovcu?
Nie mamy czasu zadawać sobie tych wszystkich pytań. Pracujemy na okrągło. Wydajemy ciepłą herbatę w plastikowych kubkach, rozdajemy batoniki i owoce, próbujemy na oko dopasowywać ubrania. Tu ktoś zgłasza, że ma mokre buty, ktoś inny nonszalancko podróżuje w japonkach. Komuś potrzeba mleka dla dziecka, komuś podpasek, komuś plastikowej torby („kis” to arabskie słowo, którego najszybciej się nauczyliśmy). Nie wszyscy proszą nas o pomoc, trzeba więc czujnie wypatrywać w przechodzącym tłumie bose dzieci, których matki nie ośmielają się do nas podejść. Albo tego pana bez nogi, który idzie sobie spokojnie o kulach. Rzucamy wtedy wszystko i lecimy po skarpetki i buty, potem szukamy w kolejce „tej kobiety z dzieckiem bez butów”. Albo po wózek, który pożyczamy z namiotu UNHCR, a następnie siłą podtykamy inwalidzie. W wolnych chwilach sortujemy rzeczy w hangarze: ubrania męskie, damskie – po lewej, dziecięce i koce – po prawej. Potykamy się o jeden żałosny karton z butami męskimi. Czasem o naszych kolegów wolontariuszy, którzy śpią w rogu magazynu – bo już ich zmogło, bo tu cieplej niż w małym namiocie na polu, bo w razie czego można ich obudzić, gdyby zabrakło rąk do pomocy. W umiarkowanie wolnych chwilach dolewamy wodę do garnka z herbatą, wymieniamy torebki, wsypujemy kilogram cukru. Arabska herbata powinna być bardzo mocna i bardzo słodka. Słodycz jeszcze jako tako udaje nam się osiągnąć, gorzej z mocą – w krytycznych momentach serwujemy po prostu rozpuszczony cukier.
 
fot. Maks Hryniewiecki

fot. Maks Hryniewicki


Jeśli praca w ciągłym kuchennym zgiełku już nas męczy, możemy przejść „do kolejki”. To, że grupa żółtodziobów, przypadkowych studentów ma zarządzać i czuwać nad bezpieczeństwem kilkutysięcznego tłumu to, jak wszystko na Bałkanach, a jakżeby inaczej, reperkusje niedawnej wojny. Pracownicy serbskiego Czerwonego Krzyża i funkcjonariusze chorwackiej straży granicznej nie są bowiem skorzy do współpracy. Na nas spada więc witanie ludzi i informowanie ich, gdzie są, co się dzieje, gdzie jadą dalej. Upewnianie się, że ten jeden, z którym rozmawiamy po angielsku, przekaże to dalej po arabsku albo w farsi, żeby informacja dotarła do wszystkich. Formowanie pięćdziesięcioosobowych grup, które będzie łatwo zmieścić w jednym autokarze. Pilnowanie, żeby te grupy się nie mieszały, a jednocześnie uwzględnianie, żeby nie rozdzielać rodzin. Uspokajanie ludzi, kiedy czekamy w nocy już drugą albo trzecią godzinę na ten cholerny autokar. Wbrew pozorom „kolejka” to zadanie bardziej wdzięczne, głównie dlatego, że można wtedy pogadać chwilę z ludźmi, odsapnąć. Zwykle ten jeden, co mówi po angielsku, chce się podzielić swoją historią, czasem to my wychodzimy z inicjatywą, pytamy. Nawiązuje się rozmowa, nić porozumienia, rodzą się przyjaźnie. Ze „swoją” grupą, kiedy siedzi już w autokarze i odjeżdża do Opatovca, bardzo ciężko jest się rozstawać. Zawsze można jednak być pewnym, że pięćset metrów wcześniej czeka już kolejna.
fot. Maks Hryniewiecki

fot. Maks Hryniewicki


Wspólne gesty
Zwykle idziemy spać z rozsądku, bo przy takiej dawce adrenaliny moglibyśmy pracować jeszcze długo. Śpimy w samochodzie albo w namiocie, pięć–sześć godzin snu w ciągu dnia z akompaniamentem warkotu autokarowych silników. Rano, o osiemnastej, jemy śniadanie, popijamy słodką herbatą i zaczynamy kolejną zmianę. Kręgosłup trochę pobolewa od przerzucania skrzynek z bananami, a bieżącej wody nie widzieliśmy od trzech dni albo i dłużej. Ale wszystko to blednie w zestawieniu z sytuacją ludzi, których spotykamy, o narzekaniu nie ma więc mowy. A ludzie są fantastyczni. Nawet z tymi, którzy nie znają angielskiego, zaśmiewamy się do rozpuku.
Uniwersalny gest, znana melodia nucona pod nosem, sztubacki dowcip – nawet najprostsze działania potrafią wywołać uśmiech po obu stronach. Ile razy ktoś, nieproszony, pomógł nam zbierać śmieci. Ile razy ktoś pomagał nam uspokajać innych. Rozładowywać ciężarówki z jedzeniem. Rozwieszać plandeki. Ile przy tym było śmiechu i radości, współpracy, poczucia wspólnoty rodzącego się z dobrze spełnionego obowiązku. Ile osób zaufało nam na tyle, żeby opowiedzieć, co przeszły, wywołać na nowo często traumatyczne wspomnienia. Za to wszystko jesteśmy im niesamowicie wdzięczni.
Podczas naszego pobytu dostawaliśmy wiadomości od rodziny i znajomych: „Dziękuję, że jesteście, że to robicie”, „Brawo, świetna robota”, „Jesteście niesamowici, rewelacyjni, nadzwyczajni”. Nie mogliśmy z tymi pochwałami dojść do ładu. Czy to takie nadzwyczajne nalewać herbatę do kubków? Czy to takie niesamowite pogadać sobie z drugim człowiekiem, czekając w kolejce? Czy to takie rewelacyjne zajmować się sortowaniem ubrań? No nie, to są najzwyklejsze sprawy, z którymi każdy z łatwością by sobie świetnie poradził. My akurat znaleźliśmy się w uprzywilejowanej sytuacji braku pracy, wolnego zawodu czy kończenia studiów, która pozwoliła nam wyrwać się z Warszawy na tydzień. Nie wszyscy z różnych względów – rodzinnych, służbowych, życiowych – mogą sobie pozwolić na taką podróż. Natomiast wszyscy możemy sobie postawić pytanie, jak chcemy uchodźców przyjąć w Polsce. I spróbować na nie sensownie odpowiedzieć.
fot. Maks Hryniewiecki

fot. Maks Hryniewicki


 
***
Reportaż z wyjazdu czwórki wolontariuszy – Moniki Prończuk, Macieja Bulandy, Zuzy Leniarskiej i Terki Teleżyńskiej – na Bałkany w dniach 7-14 października 2015. W momencie publikacji tego reportażu na Bałkanach znajduje się osiem ekip wolontariuszy.
Fotografie Maksymiliana Hryniewickiego można obejrzeć w Galerii XS, ul. Narbutta 27A. Wystawa „JESTEŚMY TAM TERAZ: RELACJA Z BAŁKAŃSKIEGO SZLAKU UCHODŹCZEGO” potrwa do 19 listopada.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×