„Zobaczyć łosia”: fragment książki
W najważniejszym soborowym dokumencie Gaudium et spes (Radość i nadzieja) z 1965 roku czytamy: „Małżeństwo i miłość małżeńska z natury swej skierowane są ku płodzeniu i wychowywaniu potomstwa”. Nieco dalej uczestnicy soboru stwierdzają w duchu personalizmu, że chodzi o coś więcej niż prokreację. Jak po latach pisał Andrzej Wielowieyski, doszło wtedy do „zrównania celów małżeństwa – dawania życia i wzajemnego wspierania się”. Od tej nowej definicji, w której nie sposób nie dostrzec wpływów personalistów – czy to polskich, czy to belgijskich – już tylko krok do uznania antykoncepcji za dopuszczalną przez Kościół.
Publikujemy fragment książki Agnieszki Kościańskiej „Zobaczyć łosia. Historia polskiej edukacji seksualnej od pierwszej lekcji do internetu”, która ukaże się nakładem Wydawnictwa Czarne już 21 czerwca.
Niedokończona rewolucja seksualna
Po II wojnie światowej w Europie Środkowej wiele się zmieniło. Na socjalistycznych plakatach widniały traktorzystki, a czechosłowaccy seksuolodzy zachwalali emancypację kobiet. W Polsce Kościół początkowo łudził się, że w sprawach takich jak aborcja dogada się z komunistami – Stalin był przecież jej wielkim przeciwnikiem. Liczono na zaostrzenie i tak restrykcyjnego prawa z 1932 roku, które jednak nie zniechęcało kobiet. Szacuje się, że w pierwszej połowie lat 50. babki spędzały nawet 300 tysięcy płodów rocznie, z czego około 80 tysięcy to zabiegi fatalne w skutkach. Kobiety w ciężkim stanie trafiały po nich do szpitala, ale te, które mogły wytrzymać ból i krwotoki, lekarzy się obawiały. W 1952 roku biskupi pisali do wiernych: „Ukochani w Chrystusie Panu, Rodziny nasze stanęły wobec nowego niebezpieczeństwa! Jeszcze nie zdołaliśmy obliczyć strat zadanych nam przez wojenne wyniszczenia […], a oto są niezbędne nowe ostrzeżenia przed wrogiem grożącym naszej rodzinie i chrześcijańskim obyczajom. Tym razem jest to wróg czający się w czterech ścianach naszych domów, skradający się cicho jak złodziej do ognisk rodzącego się życia”. Potępiali więc zabijanie nienarodzonych nie tylko z perspektywy Kościoła, lecz także, a może przede wszystkim, z perspektywy odradzającego się narodu.
Władze wybrały jednak inną drogę. Przychylając się do głosów organizacji kobiecych i czerpiąc inspiracje z Moskwy, w 1956 roku znacząco zliberalizowano prawo. W rezultacie sztuczne poronienie stało się główną metodą kontroli urodzeń w PRL. Kościół tymczasem nie zyskiwał na znaczeniu, szczególnie wśród nowych pokoleń. Z badań przeprowadzonych w latach 1961–1962 przez młodego socjologa Zygmunta Baumana wynikało, że tylko około połowy młodzieży stanowili wierzący.
Ten kierunek zmian kontrastował z nastrojami po drugiej stronie żelaznej kurtyny, gdzie panował radykalny konserwatyzm. Za oceanem Joseph McCarthy ścigał komunistów i homoseksualistów. W większości krajów Europy Zachodniej aborcja, a czasami też antykoncepcja, była zakazana, a w sprawach obyczajowych ton nadawał Kościół katolicki. Watykanem rządził kolejny konserwatysta Pius XII. W 1951 roku na spotkaniu z włoskimi położnymi stwierdził w duchu umiarkowanie zachowawczej interpretacji encykliki Casti connubii, że pary mogą stosować czasową wstrzemięźliwość jako formę kontroli urodzeń, ale zastrzegł, że dotyczy to wyłącznie szczególnych przypadków, takich jak choroba czy bardzo ciężkie warunki materialne. Nie do pomyślenia jest używanie tej metody, żeby po prostu nie mieć (więcej) dzieci, bez szczególnego powodu. Wiernym naprawdę trudno było się wyłamać, gdyż wpływy Kościoła sięgały daleko. Na przykład w Holandii, postrzeganej dziś jako szczególnie liberalna, kobieta, która chciała dowiedzieć się od lekarza, kiedy nie współżyć, żeby nie zajść w ciążę, musiała pokazać zgodę proboszcza.
Na tym katolickim tle lat 50. wydana na koniec tej dekady rozprawa etyczna Miłość i odpowiedzialność Karola Wojtyły, teologa i filozofa, świeżo na Wawelu konsekrowanego na biskupa, wydaje się dość postępowa. Oddziela seks od biologii i reprodukcji: „Współżycie małżeńskie wypływa i winno wypływać z wzajemnej miłości oblubieńczej. Jest ono potrzebne miłości, a nie tylko prokreacji. Małżeństwo jest instytucją miłości, a nie tylko płodności” – pisał przyszły papież. Nie może być mowy o pierwszeństwie prokreacji nad miłością. Teolog dopuszczał czasową wstrzemięźliwość pod warunkiem gotowości zostania rodzicem – obecnie jest to katolicka wykładnia w tej kwestii. Zastrzegał jednak: „Unikanie rodzicielstwa w skali konkretnego faktu współżycia nie może być równoznaczne z unikaniem czy wręcz przekreślaniem rodzicielstwa w skali całego małżeństwa”. Doceniał też ascetyczny wymiar wstrzemięźliwości, podkreślał jej wyjątkową trudność w małżeństwie. Sztucznej antykoncepcji nie proponował.
W kwestii planowania rodziny niektórzy zachodnioeuropejscy reformatorzy szli jednak znacznie dalej. Po śmierci Piusa XII w 1958 roku władzę w Watykanie objął postępowiec Jan XXIII. To właśnie on zwołał Sobór Watykański II, mający na celu wypracowanie ram odnowy Kościoła i otwarcia na problemy współczesności. Jednym z naczelnych lęków tego czasu była grożąca Ziemi eksplozja ludnościowa. Prognozowano – niestety, jak widzimy dziś, słusznie – że jeśli przyrost populacji nie zwolni, czeka nas przeludnienie, degradacja środowiska, a co za tym idzie głód i wojny. Żeby wyjść naprzeciw tym bolączkom, nowy papież, za namową postępowego belgijskiego biskupa Léona-Josepha Suenensa, powołał komisję mającą na celu zmierzenie się z kryzysem populacyjnym, współczesnością rodziny, a także rozważenie, czy nie dałoby się połączyć chrześcijaństwa i kontroli urodzeń.
Inspiracja nieprzypadkowo przyszła właśnie z Belgii. Tamtejsi teolodzy spod znaku personalizmu chrześcijańskiego, czyli myślenia stawiającego osobę w centrum, podobnie jak polski przedstawiciel tego nurtu filozoficznego Karol Wojtyła, poszukiwali nowego, katolickiego rozumienia małżeństwa. Louis Janssens, profesor Katolickiego Uniwersytetu Lowańskiego, starał się przeformułować jego tomistyczną definicję tak, aby obejmowała nie tylko wydanie na świat potomstwa, lecz także więź, miłość, wzajemną pomoc, słowem: wymiar metafizyczny. Otwierało to drogę do teologicznej akceptacji niereprodukcyjnego seksu małżeńskiego, a co za tym idzie – antykoncepcji. Janssens interpretował encyklikę Casti connubii inaczej niż konserwatyści. Uważał, że dopuszcza ona czasową wstrzemięźliwość, a skoro ta jest dozwolona, to powinno się akceptować również inne środki, aby małżonkowie mogli wyjść poza biologiczny wymiar związku. W ujęciu personalistycznym „stosunki seksualne są nie tylko »przyjemnością« […], ale czymś więcej. Są »wyrazem« własnej osobowości, są »wyrazem« miłości, a więc najbardziej osobistego kontaktu między ludźmi”. Z tego punktu widzenia same w sobie zostają uświęcone. Nie chodzi już tylko o ich rezultat (czyli potomstwo), lecz także o „szacunek dla osób: to, co wyrażać ma miłość ludzką, to, co stanowi formę najbardziej bezinteresownego, najbardziej intymnego wzajemnego oddania, nie jest »błahe«, nie może być »byle jakie«”.Czyli personalizm w etyce seksualnej jest alternatywą i dla hedonizmu, i dla biologizmu. Podsumowując: „Można powiedzieć tylko, że człowiek współczesny niewątpliwie szukający dzisiaj jakiejś etyki, która byłaby dla niego przekonywująca i bliska, szuka w tym właśnie kierunku”.
Anna Morawska, publicystka „Więzi”, która prezentowała te rozważania polskim czytelnikom, podkreślała, że katolicyzm rozmija się z przekonaniami ludzi współczesnych, w tym wielu wierzących. Kobiety i mężczyźni z reguły chcą mieć dzieci, ale coraz częściej podejmują decyzję o tym świadomie: „regulacja urodzin, w potocznym odczuciu, przestaje być rzeczą dopuszczalną w wyjątkowych okolicznościach, a staje się obowiązkiem”, co stoi w oczywistej sprzeczności z nauką Kościoła. Ale: „Na tle założenia, że człowiek nie tylko może, ale powinien regulować świadomie i odpowiedzialnie »ślepą siłę« biologiczną i że rodzicielstwo nie jest moralnie nieodłączne od aktu seksualnego argumentacja przeciwko »technikom« chemicznym czy mechanicznym traci dużą część swej siły przekonywania. W jakimś sensie jesteśmy przecież już »przeciw naturze«, myślą ludzie, z chwilą gdy poczuwamy się do prawa regulacji urodzin i odłączamy rodzicielstwo od aktu seksualnego”.
Rozumują więc, że nie ma znaczenia, jak regulujemy poczęcia: „»Natura« […] została i tak oszukana. Zakładając regulację, wypowiedzieliśmy jej posłuszeństwo”. Co ważne, mieliśmy ku temu powody. Owszem, są tacy, którzy kierują się wygodą, ale większość czyni to „w imię względów humanistycznych, jak odpowiedzialność za już żyjące dzieci, jak wzajemna odpowiedzialność małżonków za swe zdrowie, rozwój i harmonię współżycia”. Morawska – przybliżając teorie personalistyczne – wyciąga z nich wnioski dość zaskakujące z dzisiejszej perspektywy: „Techniki lepsze moralnie to nie te, które są bardziej zgodne z rytmem natury – niezależnym od nas i zresztą nie zawsze nawet bezbłędnie przewidywalnym – ale te raczej, które są zgodne z humanistycznymi, personalistycznymi wymaganiami, jakie zaczyna się dziś stawiać stosunkowi seksualnemu. Czyli te, które najmniej rutynizują, najmniej psują ów stosunek, które nie zatruwają go lękiem i które dostępne są wszystkim ludziom, a nie tylko tym małżeństwom, których warunki zdrowotne, bytowe i kulturalne są bez zarzutu”.
Takie reformatorskie myślenie zdominowało nie tylko obrady komisji Suenensa powołanej przez Jana XXIII, lecz także Soboru Watykańskiego II. W najważniejszym soborowym dokumencie Gaudium et spes (Radość i nadzieja) z 1965 roku czytamy: „Małżeństwo i miłość małżeńska z natury swej skierowane są ku płodzeniu i wychowywaniu potomstwa”. Autorzy przytaczają odpowiednie fragmenty z Biblii. Zaraz jednak dodają, że rozmnażać się trzeba z głową. Mąż i żona „są współpracownikami miłości Boga”. Muszą więc „zgodną radą i wspólnym wysiłkiem”, kierując się własnym sumieniem, podjąć decyzję, która będzie uwzględniać ich własne dobro, „dobro dzieci czy to już urodzonych, czy przewidywanych”, sytuację materialną i duchową, „licząc się z dobrem wspólnoty rodzinnej, społeczeństwa i samego Kościoła”.
Nieco dalej uczestnicy soboru stwierdzają w duchu personalizmu, że chodzi o coś więcej niż prokreację: „Małżeństwo jednak nie jest ustanowione wyłącznie dla rodzenia potomstwa; sama bowiem natura nierozerwalnego związku między dwoma osobami oraz dobro potomstwa wymagają, aby także wzajemna miłość małżonków odpowiednio się wyrażała, aby się rozwijała i dojrzewała. Dlatego małżeństwo trwa jako połączenie i wspólnota całego życia i zachowuje wartość swoją oraz nierozerwalność nawet wtedy, gdy brakuje tak często pożądanego potomstwa”.
Jak po latach pisał Andrzej Wielowieyski, doszło wtedy do „zrównania celów małżeństwa – dawania życia i wzajemnego wspierania się”. Od tej nowej definicji, w której nie sposób nie dostrzec wpływów personalistów – czy to polskich, czy to belgijskich – już tylko krok do uznania antykoncepcji za dopuszczalną przez Kościół. W tym kierunku szły też prace komisji Suenensa.
Jeszcze przed zakończeniem soboru, w czerwcu 1963 roku, zmarł jednak Jan XXIII. Zastąpił go znacznie bardziej zachowawczy Paweł VI. Dodał do komisji nowych członków (w tym konserwatystów, między innymi Wojtyłę, który ani razu nie uczestniczył w jej obradach), ale i tak większość z nich opowiedziała się za dopuszczeniem wszelkiej antykoncepcji. Papież zdecydował się – wbrew soborowej otwartości i demokracji – na zignorowanie tych rekomendacji i w 1968 roku wydał encyklikę Humanae vitae, przyjmującą czasową małżeńską wstrzemięźliwość jako jedyną formę kontroli urodzeń. Doradzali mu amerykański przeciwnik rewolucji seksualnej, jezuita John Ford, oraz pewien krakowski kardynał, który potem sam został papieżem.
Dokument wywołał protesty katolików na całym świecie, nie tylko w Belgii. Wypowiedział się przeciwko niemu kanadyjski episkopat, zawrzało w RFN. Postępowcy zaktywizowali się. Zachodnioeuropejscy biskupi radzili, jak obejść encyklikę. Podkreślano, że zrywa ona z duchem soboru, jest dla Kościoła krokiem wstecz, a zachodnioniemiecki slogan brzmiał: „Tak dla pigułki, nie dla seksu według Pawła”.
Nieco fermentu pojawiło się i u nas. Propaganda sprawę wykorzystała, zestawiając postępowe prawo PRL z watykańskim wstecznictwem. „Prawo i Życie” przedrukowało nawet żart rysunkowy z zachodnioniemieckiej gazety. Galileusz pociesza pigułkę antykoncepcyjną: „Nie martw się, przed 350 laty w mojej sprawie Watykan także się pomylił”. W publikacjach katolickich słychać zaś było echa debat z drugiej strony żelaznej kurtyny. Nie dotyczyło to jednak Krakowa. Karol Wojtyła, mimo że jako jeden z pierwszych w Polsce dowodził, że w małżeństwie nie chodzi tylko o dzieci, w komentarzu do Humanae vitae przygotowanym wraz z grupą krakowskich teologów moralistów zamieścił jedynie skromną relację ze sporów, w której zarzuty krytyków zostały sprowadzone do „pseudoargumentów” wyrażanych przez zwolenników hedonizmu. Wojtyła rozumiał personalizm, przynajmniej w sprawach antykoncepcji, inaczej niż Belgowie.
Odmiennie sprawy miały się w Warszawie – reformatorski ton nadawało pismo „Więź”. Jeszcze za życia Jana XXIII ukazał się numer poświęcony etyce seksualnej, stanowiący wielogłos w sprawie przygotowany przez nowo powołanego redaktora działu społecznego Andrzeja Wielowieyskiego – wieloletniego szefa warszawskiego Klubu Inteligencji Katolickiej, jednego z najwybitniejszych intelektualistów reprezentujących to środowisko, a po transformacji polityka Unii Demokratycznej i Unii Wolności, posła i europarlamentarzysty. Znajdujemy tam wywiad ze świeckim seksuologiem podpisanym sugestywnymi inicjałami L. S., artykuł Mikołaja Kozakiewicza z Towarzystwa Świadomego Macierzyństwa, cytaty ze Starego i Nowego Testamentu, Kamasutry, a także bardzo popularnego wtedy Życia seksualnego dzikich Bronisława Malinowskiego. Oprócz tego dyskutowali czołowi intelektualiści katoliccy, nie tylko z Warszawy – głos zabrała nawet „wypożyczona” z Krakowa Wanda Półtawska, która później zdecydowanie wpłynęła na ukształtowanie konserwatywnej polityki seksualnej Watykanu pod rządami Jana Pawła II. Tutaj jednak wypowiadała się w nieco innym duchu, dostrzegając zawiłości życia małżeńskiego.
Debata krążyła wokół kwestii poruszanych przez personalistów. Ich poglądy przybliżała czytelnikom Anna Morawska w zagajeniu do dyskusji cytowanym powyżej. Mimo że autorka zaznaczyła, że nie są to jej postulaty, a jedynie najważniejsze pytania etyczne formułowane przez katolików, „wywodzące się z miłości bliźniego i z poważnego traktowania aktu seksualnego”, dodała od siebie, że wielu wierzących zmaga się samotnie z dylematami dotyczącymi planowania rodziny. Autorzy pouczeń katolickich, jej zdaniem, zwykle ucinają wszelkie dyskusje na ten temat, zarzucając zwolennikom kontroli urodzeń złe intencje.
Morawska sugerowała namysł nad tymi zagadnieniem: „Być może więc właśnie pogłębiając swą refleksję etyczną oraz refleksję na temat »natury« i »prawa naturalnego« pedagogika katolicka pomogłaby człowiekowi współczesnemu bardziej, niż to obecnie czyni, wychodząc najczęściej z pozycji walki z oportunizmem, i zakładając, że argument o wierności »naturze« ma oczywisty dla każdego walor moralny”. Zaraz potem Morawska rozprawia się z argumentami zdrowotno-higieniczno-moralnymi przeciw antykoncepcji. Niezdrowe znaczy niemoralne, ale czy zawsze? – pyta publicystka. Alkohol szkodzi, a Kościół nieszczególnie go potępia. A czy antykoncepcja rzeczywiście tak bardzo szkodzi? „Jest wreszcie rzeczą po ludzku zrozumiałą, że na tle ciężkich okoliczności zdrowotnych, bytowych czy psychologicznych (a już szczególnie na tle problemu krajów słabo rozwiniętych) argument o tym, że »zdrowiej« jest stosować techniki temperatur, nie zawsze przekonuje”.
Morawska broni też częściowo stanowiska Kościoła: całkowite oderwanie seksu od prokreacji może mieć katastrofalne skutki, pozbawić go czaru i spowodować, że stanie się sportem. Mimo tych wszystkich zastrzeżeń rozważania kończy jasnym stwierdzeniem. Pytania o kontrolę urodzeń to kluczowe problemy współczesnego człowieka. Ich rozwiązania trzeba szukać w duchu personalizmu: „Istnieją i będą istniały konflikty między normą prawa kościelnego, dotyczącą dopuszczalności technik antykoncepcyjnych, a innymi normami takimi, jak np. odpowiedzialność za żyjące już dzieci, za zdrowie żony, za los małżeństwa w ogóle. I trzeba przyjąć, że w takich wypadkach konflikty te rozstrzygane być muszą według najlepszej wiedzy i woli człowieka, w obliczu Boga”. A więc tak jak zasugerowali potem uczestnicy soboru, zgodnie z sumieniem.
Stanowiska Morawskiej absolutnie nie można bagatelizować. To jedna z ważniejszych postaci inteligencji katolickiej tego czasu. Publikowała w „Więzi” i w „Znaku”, komentowała doniesienia z soboru. Po śmierci wybór jej pism przygotował Tadeusz Mazowiecki.
Również inne osoby zaproszone do dyskusji w większości przychylają się do poglądów personalistycznych. Wielowieyski podjął sprawę przeludnienia i dostrzegł w Kościele umiarkowany populacjonizm. Rozważał w tym kontekście zagadnienie antykoncepcji: „regulowanie urodzeń w małżeństwie staje się dla coraz większej liczby ludzi koniecznością społeczną i czymś samo przez się zrozumiałym. Samo małżeństwo przestało być jak dawniej regulatorem urodzeń. Jego zawarcie jest dziś dużo łatwiejsze, a liczne dzieci są w dzisiejszej »nuklearnej« (tj. małej, tylko dwupokoleniowej) rodzinie ciężarem; psychologicznie biorąc, znacznie większym niż w ubiegłej epoce, kiedy czasem były elementem [!] zamożności. Stąd też ciężar zagadnienia regulacji przyrostu naturalnego przesunął się ze sprawy zawierania małżeństw za sprawę zakresu i metod regulacji urodzin w małżeństwie”.
Redaktor krytykuje Kościół, wskazuje, że pozostaje on głuchy na problemy wiernych: „zdarzają się w czasopismach katolickich i wypowiedziach niektórych księży wystąpienia kwestionujące zasadę regulacji urodzeń lub nie uwzględniające dostatecznie ani ciężkich problemów rodziny, ani społecznych kosztów wzrostu ludności”.
W debacie bierze udział również Mikołaj Kozakiewicz, który chyba jako jedyny narzeka na upadek moralny: mimo że generalnie nie zgadza się z podejściem katolickim, zdumiewa go postawa współczesnej młodzieży wobec seksu. Wierzący i niewierzący nie widzą łączności między moralnością a seksem: „Wielu młodych katolików, zwracających się do mnie o radę, na pytanie, jakie słyszeli pouczenia w konfesjonale na temat swego postępowania seksualnego, wyznało, że w ogóle nie spowiadali się z tych czynów. Przy czym nie postępowali tak po to, aby ukryć coś przed spowiednikiem, tylko dlatego, że ich zdaniem »te sprawy« nie nadają się do spowiadania, nie są objęte obowiązkiem wyznania grzechów”. Wniosek stąd, że nic się nie zmieniło od czasów, gdy na to samo narzekał proboszcz z okolic Jędrzejowa.
Z tych dyskusji wyrasta polska krytyczna odpowiedź na Humanae vitae. „Więź” publikuje artykuły ukazujące jej nieżyciowość i odejście od personalizmu na rzecz biologizmu. Najważniejszym głosem krytycznym jest jednak praca Andrzeja Wielowieyskiego Przed nami małżeństwo, wydana w 1972 roku nakładem krakowskiego Znaku, adresowana do narzeczonych i wykorzystywana w latach 70. w czasie nauk przedmałżeńskich. Bezpośrednio wywodzi się ona z debat prowadzonych w latach 60. i w pierwszym wydaniu dość otwarcie krytykuje się w niej zakaz antykoncepcji. Przed nami małżeństwo to publikacja być może bardziej rewolucyjna niż napisana w tym samym czasie Sztuka kochania Wisłockiej, a czytana z perspektywy feministycznej pod wieloma względami bardziej postępowa. Dla wielu katolików dorastających w latach 70. i 80. to biblia katolickiego życia seksualnego.
Autor wyłożył w tej książce nowoczesne kościelne podejście do seksu. Natchniony duchem reformy, krytykował wcześniejszych autorów chrześcijańskich za patriarchalizm, antyseksualizm oraz niedocenianie znaczenia miłości dla rozwoju jednostki i społeczeństwa. „W naszych rodzinach przekazywana była wprawdzie kultura religijna i moralna, ale o świętości i kulturze duchowej w małżeństwie nie wiedzieliśmy prawie nic, a o kulturze miłości – bardzo niewiele. Kościół nie znał niemal świętych, którzy byliby małżonkami. W najlepszym wypadku kanonizowano wdowy”.
Wielowieyski wzywa etyków, wierzących i niewierzących, do wspólnej walki z reliktami patriarchatu, w chrześcijaństwie i nie tylko. Płynnie przechodzi od krytyki Freuda, podkreślając „męską naturę” jego definicji libido i wskazując na „męski” charakter ówczesnej rodzimej seksuologii (to znaczy prac Kozakiewicza i Imielińskiego), bazującej na tym rozumieniu, oraz rewolucji seksualnej. „Pornografia i agresywny seksualizm są niewątpliwie męskiej proweniencji. Jest to swoisty rewanż mężczyzn za emancypację społeczną kobiet”. W tych stwierdzeniach bardzo blisko Wielowieyskiemu do kilka lat młodszego północnoamerykańskiego antyseksualnego feminizmu (zob. rozdz. Czy pornografia to edukacja?). Zarzuca też seksuologom, że chociaż zwalczają „prymitywny męski erotyzm”, to w swoich pracach zbyt często instruują chłopców, „podając im sposoby ładnego i skutecznego »podrywania«”.
W wielu sprawach jednak z seksuologami się zgadza. Przyznaje rację Kozakiewiczowi, kiedy ten pisze, że „harmonia seksualna jest warunkiem szczęścia małżeńskiego, ale nie jest ani warunkiem jedynym, ani głównym”. Czynniki utrudniające osiągnięcie tego stanu to brak dojrzałości, zmęczenie, troski, pośpiech, jakże powszechne w PRL problemy mieszkaniowe, a także – jedyny na jego liście element stricte seksualny – monotonia. Wielowieyski podkreślał też znaczenie szczerości. Szedł tutaj dalej niż na przykład Wisłocka, która proponowała ciągły flirt, kobiecą dyplomację i zniechęcała kobiety, by wprost mówiły o swoich potrzebach. Jednocześnie zaś doceniał kwestię budowania napięcia, pisał, że trzeba umieć uwodzić własnego męża, zalecać się do własnej żony.
Cała ta krytyka kultury patriarchalnej, czasami wręcz feministyczna, i otwartość w mówieniu o płciowości zapewne nie przyszły Wielowieyskiemu łatwo, bo wywodził się ze środowiska niezwykle konserwatywnego. Tak wspominał odebraną przez siebie edukację: „Kiedy przed prawie 20 laty zaręczyłem się z moją przyszłą żoną, mój stryj i opiekun dał mi dwie podstawowe wskazówki: 1. mąż kieruje małżeńskim życiem seksualnym i odpowiada za nie i 2. mąż wychowuje żonę. Niestety nie sprecyzował bliżej, co przez to rozumiał, a ja przez respekt, a także lekkomyślność, nie spytałem go o to”. Stuprocentowa realizacja metod uświadamiania według Piusa XI – wyłożyć sprawę jak najogólniej, żeby nie rozbudzić. Mimo takiego wychowania Wielowieyski pisał: „nie będzie niczym zdrożnym, jeśli więc inicjatywę w ogóle, a także w życiu seksualnym, mieć będzie kobieta”. Najlepszym komentarzem do tej wypowiedzi – pokazującym postępowość Wielowieyskiego i głębię jego krytyki kultury patriarchalnej – jest stanowisko Michaliny Wisłockiej, która mniej więcej w tym samym czasie pisała, że kobieta nigdy nie powinna inicjować współżycia, gdyż to może zabić związek.
Wielowieyski w wielu kwestiach z Wisłocką się jednak zgadza. Podobnie jak ona rozumie dojrzewanie – jako proces zróżnicowany ze względu na płeć i w rezultacie konfliktogenny – oraz łączy kobiecość z macierzyństwem. Ale jest przeciwnikiem technicznych poradników małżeńsko-seksualnych (z wyjątkiem Kamasutry). Nadmierne trzymanie się poradników nazywa „upupianiem małżeństwa”. Każda para powinna „działać w tym zakresie samodzielnie”, wypracować „własny styl życia i współżycia”. „Zamiast o technikach powinno się częściej mówić o inwencji miłosnej, która będzie najcenniejsza, jeśli będzie wspólnym dziełem obojga ludzi. Jednym z podstawowych walorów współżycia seksualnego dla rozwoju małżeństwa i miłości jest zasada przyjemniejszego i doskonalszego wyrazu miłości, tak aby sam akt miłosny był tworzony wciąż na nowo. Ale nie na zasadzie zaliczeń sportowych”. Bardzo podobnie pisał w tym czasie Lew-Starowicz, który uważał, że od technik seksualnych ważniejsza jest kultura seksualna. Tylko to – zdaniem obu autorów – pozwoli na wypracowanie harmonii seksualnej i szczęścia w małżeństwie na lata. To zaś wcale nie jest łatwe. Wymaga, dowodzi Wielowieyski, „zarówno gorącego uczucia i namiętnej pasji, jak i powściągliwości i opanowania, a także często pełnej wstrzemięźliwości. Bo w tym cały jest ambaras, aby dwoje chciało naraz – jak mówi pewien figlarny poeta. Poza tym nie zawsze chcą tego samego i w różny sposób seksualnie reagują” („figlarny poeta” to oczywiście Boy). Ale jeśli się uda, to: „Później – normalni, życiowo aktywni ludzie mogą współżyć z sobą nawet do późnej starości, czerpiąc z tego współżycia zadowolenie i radość oraz mocne wsparcie dla swej wspólnoty”.
Ale paru technicznych rad jednak udziela. Szczególnie w sprawie zwalczania wspominanego pośpiechu, który jest „szczególnie przykry dla kobiet”. Na seks trzeba, jego zdaniem, przeznaczyć 20–30 minut.
W końcu Wielowieyski podejmuje sprawę dla wielu osób wierzących zasadniczą. Oprócz pośpiechu i zmęczenia współżycie utrudnia „strach przed niechcianą ciążą”. Autor maluje obraz idealnego katolickiego małżeństwa, czy wręcz katolickiego stylu życia opartego na różnych formach ascezy – przerwach we współżyciu (podstawową formą kontroli płodności są metody kalendarzykowa, objawowa i termiczna, wymagające okresów wstrzemięźliwości), antykonsumpcjonizmie, powstrzymywaniu się od przyjmowania substancji psychoaktywnych (nazywanych przez niego środkami oszałamiającymi – alkoholu, narkotyków, części leków, na przykład uspokajających). Tylko ta samodyscyplina zapewnia całościowy rozwój zarówno cielesny (seksualny), jak i duchowy, słowem: rozkwit pełni człowieczeństwa. W związku z tym do osób, które chcą uniknąć ciąży, kieruje następującą radę: „Zdrowy rozsądek wskazuje, że trzeba dobrze znać cykl fizjologiczny kobiety i właściwe oraz skuteczne metody regulacji. Mąż i żona muszą wspólnie, uwzględniając wzajemnie potrzeby, zharmonizować je z wymogami rytmu fizjologicznego kobiety”.
Jednak zaraz dalej Wielowieyski pochyla się nad odstępstwami. Jednym z nich jest antykoncepcja hormonalna i mechaniczna. Deklaruje „umiarkowaną linię”: „nie wydaje się słuszne – ze względów zasadniczych – traktowanie odchyleń od normy, zwłaszcza przejściowych czy doraźnych, jako tego rodzaju przewinienia, które wyłącza z Kościoła i odcina od sakramentów”. Wskazuje na trudności (dla Kościoła i dla wiernych), które niesie nadmierny rygoryzm: „Powoduje to bowiem bardzo ciężkie przeżycia u ludzi uczciwych i dobrej woli, a chyba bardzo często nie odnosi rezultatu, bo część ludzi – porzuciwszy stanowisko katolickie – często z tego powodu odchodzi od Kościoła, a część – stosując nawet tę metodę – robi to nie na zasadzie głębokiego zrozumienia i przekonania (a tylko wtedy metoda ma pełny sens), ale na zasadzie posłuszeństwa, co ma swoją wartość moralną, lecz musi wywoływać również i ujemne skutki w postaci nerwic i zahamowań”. Wobec powyższego: „Problem regulacji urodzeń powinien być jednak rozwiązany przede wszystkim poprzez uczenie ludzi porównywania i wyboru wartości, a nie poprzez nakazy i zakazy”. Zwraca też uwagę, że są gorsze rzeczy niż antykoncepcja, której szkodliwość wciąż się podkreśla, „a niebezpieczeństwa podobnych lub gorszych praktyk, godzących w naturę i duchowy rozwój człowieka – albo nie dostrzegamy, albo ganimy je tylko ogólnikowo. A przecież środki oszałamiające, alkohol, a czasem nawet nadmierne stosowanie środków chemicznych różnego rodzaju bywają fizycznie i psychicznie dużo szkodliwsze. Nieopanowanie żądzy władzy, gniewu, pragnienia konsumpcji itd. bywają duchowo dużo groźniejsze, a mimo to na ogół nie były dotąd w kierowaniu katolickich sumień tak surowo potępiane, jak prezerwatywy, globulki i pigułki”. W małżeństwie można popełnić cięższe grzechy – są nimi zdrada, przemoc, alkoholizm.
Jednocześnie środki hormonalne z natury nie są złe. Wiele zależy od ich użycia. Mogą służyć dobru, na przykład regulacji cyklu kobiety, by ułatwić zajście w ciążę. W pierwszym wydaniu Wielowieyski stwierdza otwarcie: „Niektóre argumenty używane przeciw antykoncepcji także nie zawsze mają pokrycie w rzeczywistości życia. Twierdzi się np., że stosowanie środków antykoncepcyjnych sprzyja rozwiązłości przedmałżeńskiej, powoduje brak szacunku zwłaszcza partnera do partnerki, którą traktuje jak przedmiot, że sprzyja egoizmowi w małżeństwie, powoduje przerost seksualizmu i oznacza rezygnację z postępu moralnego, zatem prowadzi do rozbijania małżeństw”. I dalej: „Ale nie mamy dostatecznych podstaw, żeby je rozszerzyć na wszystkie pary małżeńskie stosujące antykoncepcję, a nawet na większość z nich; nawet w tym przypadku, gdy uważamy, że moralnie znajdują się one w sytuacji gorszej od małżeństw, które się antykoncepcji sprzeciwiają. A poza tym wszystkie te zarzuty można postawić również parom, które stosują się do naturalnego rytmu płodności, ale uprawiają stosunki przed- i pozamałżeńskie, traktują się wzajemnie jak przedmioty wyżycia itd.”.
Zdaniem autora koncentrowanie się na antykoncepcji nic dobrego Kościołowi ani jego wiernym nie przynosi. Ci, dla których katolickie ideały są zbyt trudne, po prostu odchodzą, a – jak twierdzi – właśnie oni Kościoła najbardziej potrzebują. Przewrotnie przytacza wezwanie Pawła VI z encykliki Humanae vitae, aby duszpasterze chronili wiernych przed „zniechęceniem z powodu własnej słabości”.
W pierwszym wydaniu znajdziemy też odniesienia do debat wokół Humanae vitae, ukazujące cały wachlarz postaw wobec planowania rodziny w ówczesnym Kościele w Polsce i na świecie. Wielowieyski wyjaśnia, że encyklika: „wywołuje liczne krytyki, a dla wielu katolików jest powodem głębokiej rozterki i konfliktów”. Problem mają z nią głównie trzy grupy: ci, którym wstrzemięźliwość przychodzi z trudem (na przykład z powodu chorób), ci, którzy nie rozumieją sensu katolickich zasad (traktują je wyłącznie jako zbiór zakazów i nakazów), ci, którzy je odrzucają. Jego zdaniem najciekawsza jest druga grupa. Pisze o niej tak: „ludzie dobrej woli wysuwają również szereg poważnych zarzutów pod adresem tradycyjnego stanowiska katolickiego. Twierdzą, że zbyt wąsko rozumiejąc pojęcie »natury człowieka«, kładzie się nadmierny nacisk na biologiczną celowość, a nie uwzględnia się dostatecznie innych potrzeb osobowych, że rygorystyczne wymogi wstrzemięźliwości tłumią spontaniczność uczuć, są przyczyną nerwic i ciężkich przeżyć wielu par małżeńskich, a nawet powodują w związku z tym osłabienie miłości i siły związku małżeńskiego”. W pierwszym wydaniu Wielowieyski pisze: „Zastrzeżenia te wysuwają nie tylko małżeństwa, ale także wielu katolickich lekarzy, psychologów oraz teologów i moralistów. Większość powołanej przez Ojca św. komisji ekspertów stanęła na stanowisku pewnej modyfikacji zasad obowiązujących w tym zakresie”.
Pierwsze wydanie książki Wielowieyskiego Przed nami małżeństwo wywołało burzę w środowiskach katolickich. Oto redaktor „Więzi” stoi w jawnej opozycji do nowego papieża. Sprawę podjęto w Krakowie na spotkaniu duszpasterzy akademickich. W rezultacie Wojtyła, wtedy już kardynał, napisał do Wielowieyskiego. W liście zwrócił mu uwagę na pewne treści niezgodne z encykliką Humanae vitae i poprosił o korektę w nowym wydaniu. Wielowieyski odparł, że rzecz dotyczy „zasadniczej sprawy metod formacyjnych i ich skuteczności”, a więc nieskuteczności zakazów. Każdy powinien sam próbować dojść do katolickiej postawy w seksie, a jeśli się nie uda, to nie będzie to koniec świata, ponieważ i tak można wieść żywot katolicki. Sztywne normy nie prowadzą natomiast do pogłębienia religijności. Ludzie stosują się do nich co najwyżej ze strachu, nie z przekonania, a to źle dla nich i źle dla Kościoła.
Wielowieyski poprosił Wojtyłę o spotkanie. Myślał, że będą kontynuować wcześniejsze rozmowy. Okazało się, że nie tym razem. „W dwa lata potem spotkałem się z nim na Bystrem w Zakopanem. Pojechaliśmy tam razem z ks. Andrzejem Szostakiem z KUL-u, żeby się trochę poćwiczyć w slalomie”. W końcu wydawało się, że się uda, i nie chodziło oczywiście o poprawę techniki na stoku. Zaczęli rozmawiać o antykoncepcji. „I właśnie w tym momencie – wspomina autor – zza krzaków pojawiła się pani dr Wanda Półtawska z kanapkami”. Nigdy nie udało się wrócić do tej rozmowy. „Myślę, że była bardzo czujna” – komentuje Wielowieyski pojawienie się lekarki. Zgadza się też z tymi, którzy twierdzą, że to właśnie ona razem z benedyktynem Karolem Meissnerem przekonała Wojtyłę do ostrego kursu przeciw antykoncepcji. Im też przypisuje pojęcie cywilizacji śmierci i przyrównywanie antykoncepcji do zagłady. „Nieszczęściem Jana Pawła II i Kościoła jego pontyfikatu było, że Papież uległ w pewnym stopniu »fundamentalizmowi«, przyjął i przejął się pewną istotną prawdą, a potem wbrew roztropności i przykazaniu miłości postanowił narzucić tę prawdę ludziom, chociaż oni nie zawsze chcieli, a czasem nie mogli jej przyjąć”.
Wielowieyski starał się, jak mógł, być dobrym, czyli posłusznym, katolikiem, walczył o utrzymanie przyjaźni z Wojtyłą, która koniec końców przetrwała aż do połowy lat 90., kiedy już jako poseł przygotował projekt ustawy znacznie liberalizującej prawo antyaborcyjne, twierdząc, że trzeba tłumaczyć, nie zabraniać. Ugiął się więc pod presją. Jej wynikiem było drugie wydanie Przed nami małżeństwo. Mimo że tu również mówi się o tym, że są gorsze rzeczy niż pigułki i globulki, nie ma już ani słowa o papieskiej komisji i konfliktach wokół niej. Ci, którzy mają zastrzeżenia do encykliki, po prostu nie pojmują jej sensu: „Tego rodzaju opory wynikają zwykle z niedostatecznego rozumienia i być może niedostatecznego upowszechnienia – głębszej, humanistycznej motywacji, która powinna leżeć u postaw zdrowego regulowania urodzeń i małżeńskiego współżycia i w którym samoopanowanie ma właśnie harmonizować potrzeby fizyczne i psychiczne naszej wspólnoty”. Fragmenty dotyczące tego, że brakuje dowodów na szkodliwość antykoncepcji dla związku, zostały złagodzone, a stwierdzenie, że nie jest ona zła sama z siebie, usunięto.
Ta ostatnia kwestia zasługuje na szczególną uwagę, ponieważ nawet w encyklice dopuszcza się stosowanie hormonów w leczeniu. Być może usunięcie właśnie tego zdania z książki Wielowieyskiego jest szczególnie symptomatyczne. Pokazuje, że już wtedy późniejszy papież się radykalizował. Jeśli myślimy o skutkach zażycia pigułki w kategoriach zagłady, nie sposób zezwolić na jej stosowanie. Takie ujęcie tego zagadnienia ma jednak i inny wymiar – można je bowiem potraktować jako symboliczne przejście od perspektywy personalistyczno-duchowej do medyczno-biologicznej. W czasach pierwszego wydania liczyła się etyka i postawa wewnętrzna, potem – jak zobaczymy za chwilę – coraz częściej mówiono o samych środkach jako złych czy szkodliwych, coraz rzadziej posługiwano się językiem duchowości, a coraz częściej medycyny (choć nie dotyczy to bezpośrednio kolejnych wydań poradnika Wielowieyskiego). Antykoncepcję traktowano nie tylko jako grzech czy przejaw słabości, lecz także jako praktykę niezdrową. To samo dotyczyło aborcji. Nie chodziło już tylko o grzech czy – jak pisali biskupi w latach 50. – o dobro narodu. Chodziło też o zdrowie. Wanda Półtawska w artykule z tego samego roku co drugie wydanie książki Wielowieyskiego omawia skutki sztucznego poronienia z perspektywy genetyki, embriologii, endokrynologii i psychiatrii. Polski katolicyzm stopniowo odchodził więc od postępowego personalizmu reprezentowanego przez Wielowieyskiego i innych myślicieli z kręgu „Więzi” na rzecz biologii i medycyny, często ukrytych pod hasłem „natury” czy „prawa naturalnego” i wspierających konserwatywne postawy. Sytuacja paradoksalna: rozwój duchowy sprzyjał progresywności seksualnej i płciowej, nauka – sama w sobie symbolizująca postęp – została zaprzężona do pracy na rzecz rewolucji konserwatywnej.
***
A. Kościańska, „Zobaczyć łosia” , Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2017, s. 286-304.