Haszim
Pascha przyszła do niego we wtorek w huku bomb. Rozpoczął się artyleryjski ostrzał. Nie wiedział, co robić. Przybiegły do niego przerażone dzieci – córka i syn. W przedpokoju zobaczył żonę i jej pełną determinacji twarz. Spakowali się w piętnaście minut, same najpotrzebniejsze rzeczy. Haszim pomyślał, że uciekną pod miasto, do rodziny żony, gdzie będzie bezpieczniej. Z trudem udało im się wydostać spod ostrzału i dotrzeć do teściów. Ale szybko zorientowali się, że wojna dosięgnie ich także tam.
Ruszyli więc w dalszą drogę – w stronę tureckiej granicy. Nie byli sami – w tym samym kierunku sunęli inni Syryjczycy i Syryjki, z dziećmi lub samotnie, z plecakami, torbami, tym, co zostało z ich dobytku. Zabrakło im pieniędzy. Nie było wyjścia – Haszim zostawił rodzinę i podążył dalej. Do Turcji. Na nabrzeże. Do Grecji. Do Niemiec. Po bezpieczeństwo. „Potem ściągnę do siebie bliskich” – myślał. Nie wiedząc, czy cokolwiek wyjdzie z tego planu.
To był jego Wielki Czwartek. Czas grozy i wyczekiwania przed wielkim skokiem, przed dramatem. Niepewności. Modlitwy. Gdyby był w stanie płakać, pewnie płakałby krwią – samotnie mierząc się z Bogiem. Wiedział, co go czeka. Wiedział, że już dawno nie jego wola się dzieje. Chciał ufać, że Ktoś ma na to wszystko jakikolwiek plan.
Gdy wreszcie przemytnicy przyszli do mieszkania, w którym wraz z grupą innych uchodźców czekał na sygnał, była noc. Rozpoczynał się jego Wielki Piątek. Przemytnicy klęli, rozkazywali, niektórych uciekinierów bili w trakcie drogi na nabrzeże. Żądali więcej pieniędzy, choć wcześniej pobrali już ustalone opłaty. Opornych zostawiali. Haszim wysłał żonie wiadomość, że rusza. Że na horyzoncie majaczy grecki ląd. Że niedługo się zobaczą. Nie wiedział, czy to prawda.
Przemytnicy zapakowali ich do pontonu – zdecydowanie zbyt małego, by pomieścić wszystkich. Obiecywali, że popłyną dużą łodzią, ale Haszim wiedział, że kłamią. Był gotowy na każde ryzyko – z miłości. Morze było niespokojne, woda niekiedy przekraczała krawędź burty i wdzierała się na pokład. Dzieci płakały. Dorośli się modlili. Grecka ziemia wydawała się jednocześnie na wyciągnięcie ręki i nieskończenie daleka. Wiedział, że tam gdzieś być może czeka na niego Zmartwychwstanie, ale wcześniej musi przetrwać tę pontonową Mękę, a później przeżyć pustkę Wielkiej Soboty, którą zafunduje mu Europa, zanim pozwoli ściągnąć do siebie bliskich. Wiedział, że Niedziela może okazać się majakiem bez znaczenia, bo tylu przed nim nie przetrwało Piątku. Nie doświadczyli Zmartwychwstania na ziemi, w które wierzyli. Bóg ich opuścił. Haszim jeszcze nie był bez szans.
Maciek
Maćkowi Wielkiego Czwartku nie wyznacza kalendarz liturgiczny, tylko zimowe prognozy pogody. Jeśli temperatura będzie dodatnia, znaczy, że jeszcze nie nadszedł. Gdy zaczną się mrozy – wtedy dopiero pojawi się lęk. Czasem obojętność i poczucie beznadziei ten lęk przykryją. Zacznie szukać ciepłego miejsca na najbliższą noc, przygotowywać się do najtrudniejszego czasu w roku. Czy na tej klatce pozwolą mu przetrwać? Czy wyrzucą go z nocnego autobusu na mróz? Czy ktoś wyciągnie do niego rękę z ciepłą herbatą? A może będzie sam, opuszczony, odrzucony, zwyzywany, pokopany, poczęstowany octem pogardy podanym na gąbce wbitej na trzcinę – wystarczająco długiej, by nie musieć się choćby zbliżyć do „śmierdziela”.
A gdy przyjdzie noc, gdy wyrzucą go z klatki, gdy jedynym wyjściem wyda mu się spanie na mrozie, rozpocznie się jego Wielki Piątek. Tak, są noclegownie – przepełnione. Zresztą to nie tak, że Maciek nie chce do nich iść. Nie umie. Z tak wielu powodów, o których nie chce mu się już opowiadać, bo i tak nikogo to nie interesuje.
Położy się na kartonach i pomodli. Bez wielkiej wiary. Bez przesadnej nadziei na pobudkę. Nie czując znikąd miłości. Zacznie się Męka. Najpierw przestanie czuć palce u rąk i stóp. Zacznie się trząść, napną się jego mięśnie, zesztywnieje kark. Nogi będą boleć. Pomyśli, że trzeba nimi pomachać, by się nieco ogrzać, ale to zadziała tylko przez moment. W końcu, po godzinie, przestanie się ruszać, bo każdy gest będzie go kosztował cierpienie. Będzie unieruchomiony. Poczuje, że bezwiednie oddaje mocz. Zobaczy zbliżającą się postać, matkę z ciepłą herbatą. Przez chwilę poczuje przypływ sił. Pewnie nie zrozumie, że to tylko omamy spowodowane wychłodzeniem. A jednak w końcu poczuje ciepło. Wręcz palący ogień, będzie mu zbyt gorąco. Rozepnie więc kurtkę i odsłoni bluzę. Znajdą go rano. Albo za kilka dni.
Tak zamarza człowiek. Tak każdego roku wygląda Wielki Piątek około stu osób na polskich ulicach, w parkach, piwnicach, pustostanach, na działkach. Los osób pozbawionych nadziei na nowe życie.
Kinga
Kinga przeżywa Wielki Czwartek codziennie. Nigdy nie wie, kiedy przyjdzie czas Męki, bo ten przychodzi cyklicznie. Nie wie, czy Zmartwychwstanie czeka ją jeszcze za tego życia.
Miało być inaczej. Piotr był wspaniały: uczynny, pracowity, opiekuńczy. Komplementował ją i przynosił jej kwiaty. Przekonywał, że nie musi pracować, że utrzymają się z jego pensji. Uwierzyła, gdy mówił, że jej nigdy nie zostawi, że będzie się nią opiekował, że mają tylko siebie i muszą polegać tylko na sobie, że nie potrzebują nikogo innego.
Już wiele razy się tego zaparł. Już wiele razy to odwołał.
Pierwszy cios ją zaskoczył. Uznała tłumaczenie, że to tylko incydent, że puściły mu nerwy, gdy uderzył ją otwartą dłonią w twarz. Przeprosił. Wybaczyła, bo trzeba wybaczać. Wiedziała, że ma stresującą pracę, rozumiała więc, że czasem wypije trochę po powrocie do domu. Zresztą – potem już nie musiał pić, by bić.
Po policzkowaniu przyszły kolejne razy. Bicie pięścią w twarz – jak słudzy arcykapłanów. Plucie. Biczowanie – wpierw ręką, potem kablem od żelazka, wieszakiem, rurą od odkurzacza. W ruch szło to, co było pod ręką. Cierniem koronowanie – ciągnięcie za włosy po ziemi. Szyderstwa – nie mniej bolesne od ciosów. Że nic nie znaczy. Że nic nie potrafi. Że bez niego jest nikim. Odarcie z szat – upokarzanie, zmuszanie do spełniania jego zachcianek, małżeńskie gwałty. Osamotnienie – odcięcie od rodziny i przyjaciół. W końcu Krzyż, gdy wepchnął ją w szklane drzwi z taką siłą, że pokaleczyła sobie ręce i niemal się wykrwawiła.
Wielki Piątek się kończył, ale Niedziela nie przychodziła nigdy. Wielki Czwartek mieszał się nieustannie z Wielką Sobotą – oczekiwanie z samotnością i grobem.
Kamil
Kamil przeżywa część Triduum każdego dnia. Przed szkołą, gdy poci się na myśl o pójściu do niej, gdy drżą mu ręce, gdy nie może spać ze stresu i strachu – trwa Wielki Czwartek. Gdy jest w szkole – przeżywa Wielki Piątek. Po powrocie do domu zaczyna się Wielka Sobota. Następnego dnia – od początku.
Bo przecież Kamil wie, że każde przyjście do szkoły oznacza kolejne wyzwiska, zaczepki, żarty. Że znów zostanie nazwany „pedałem” i „homosiem”. Że koledzy znów zabiorą mu plecak i wyrzucą jego zawartość w błoto. Albo ukradną mu buty i będzie boso wracał do domu. Nauczyciele i inni uczniowie odwrócą wzrok, wyprą się go. Jedna koleżanka (jak Weronika ocierająca Chrystusowi twarz) i jeden kolega (jak Szymon z Cyreny) będą go trochę wspierać. I sami cierpieć z powodu wyklęcia. Tylko dzięki nim idzie dalej po swojej krzyżowej drodze.
W domu, pozbawiony wsparcia i akceptacji rodziców, będzie przeżywał samotność albo dalszy ciąg Męki. Bo jeśli tylko otworzy Internet, zobaczy, że film z dzisiejszego nękania już znalazł się na Facebooku. Jeśli przeczyta wiadomości, zobaczy te same sterty wyzwisk i gróźb. Czy ta o „przecweleniu” jest realna? Czy to zrobią? Czy znów „tylko” spuszczą mu głowę w toalecie, a później będą sobie pokazywać filmiki to dokumentujące?
Kamil zastanawia się czasem, czy z tym nie skończyć. Zaczął ciąć sobie ręce, rozmyślać o śmierci, zaglądać na strony związane z samobójstwami. Może nie ma sensu żyć, gdy tak wygląda życie? Może nie ma po co czekać na wybawienie, na Zmartwychwstanie tu i teraz, skoro może nigdy nie nadejść?
Wielki Piątek jest dziś
Haszim, Maciek, Kinga i Kamil nie są konkretnymi ludźmi, których twarze mam przed oczami. Ale przecież istnieją – nawet jeśli szczegóły ich historii są nieco inne. Miliony ludzi właśnie teraz przeżywają swą Mękę. Niektórzy raz w życiu, inni regularnie, jeszcze inni codziennie lub nieustannie. To nie tylko uchodźcy i uchodźczynie, osoby w kryzysie bezdomności, ofiary przemocy domowej i rówieśniczej. To także ubodzy całego świata, niewolnicy, ofiary handlu ludźmi, osoby zmuszane do prostytucji czy pracy w nieludzkich warunkach, dzieci osierocone, bite, wykorzystywane seksualnie, siłą wcielane do wojska lub ulicznych gangów, umierający w samotności na nieuleczalne choroby, porzuceni starcy, członkowie rdzennych plemion wysiedlanych z ziem ich przodków.
Niektórzy przeżywają Mękę daleko od nas, inni tuż obok. Triduum Paschalne trwa na całym świecie i tuż za ścianą. Chrystus przeżywa je codziennie – w solidarności z każdym cierpiącym człowiekiem. Każda z tych osób Wielki Czwartek i Wielki Piątek może przeżywać inaczej. Każda z nich może potrzebować czego innego, by doznać wyzwolenia, by jeszcze na tej ziemi powiedzieć, że udało jej się odzyskać życie i je ocalić. Zacząć na nowo. Już w doczesności zrozumieć chociaż część tego, co to znaczy zmartwychwstać. Co znaczy umierać, cierpieć i bać się – wiedzą aż za dobrze. Ale w przypadku każdej z nich do ratunku potrzeba zaangażowania drugiego człowieka.
Wielki Czwartek jest dziś. Wielki Piątek jest dziś. Czy nastąpi po nich Niedziela Zmartwychwstania? To zależy także od nas.