We wtorek media obiegł niecodzienny obrazek kontrastujący z plenarnymi salami szczytu COP26 – oto Simon Kofe, minister Tuvalu, malutkiego państwa położonego kilka tysięcy kilometrów na północny wschód od Australii, wygłasza przemówienie w pełnym garniturze, stojąc po kolana w wodzie. Chce wykorzystać fakt, że kamery międzynarodowych mediów zwrócone są akurat na Glasgow i przypomnieć o tym, że o ile dla globalnej Północy zmiany klimatyczne to na razie przede wszystkim zamykanie kopalń, przesiadki w elektryczne samochody i picie przez papierowe słomki, o tyle wyspiarskie nacje rozrzucone po Pacyfiku walczą o przetrwanie.
Tuvalu pochłania ocean. Choć kreślone jeszcze niedawno najczarniejsze scenariusze o rychłym zatopieniu archipelagu okazały się przesadzone, ocean pochłania umysły jedenastotysięcznej populacji wyspy, przekonanej, że nawet jeśli nie oni, to przynajmniej ich dzieci będą musiały stamtąd uciekać. Ocean kieruje narracją władz na arenie międzynarodowej, ocean oddziałuje na priorytety w polityce zagranicznej. Ocean pochłonął także miejsce, w którym stał na swoim nagraniu Simon Kofe – jeszcze niedawno był to fragment wybrzeża.
Wody wokół archipelagu podnoszą się szybciej niż wynosi średnia światowa – o 3,9 milimetra na rok. Wzrost ten wydaje się niemalże niezauważalny, bo nawet jeśli utrzymałby się na stałe, najwyższy punkt kraju, położony na wysokości 4,6 metra, zatonąłby za tysiąc lat. Tuvaluańczycy nie boją się, że ich ojczyzna stanie się współczesną wersją mitycznej Atlantydy. Ocean – a raczej to, w jaki sposób zmieniają go globalne zmiany klimatu – odbiera im jednak źródła pożywienia. Już teraz zdecydowana większość ziemi nie nadaje się do uprawy pulaku, palm kokosowych, pandanów, bananów i chlebowca. Dalsze podnoszenie się poziomu wód spowoduje postępujące zasolenie gleb i jeszcze mocniej ograniczy możliwości rolnictwa. Tuvalu zagrażają również coraz częstsze susze, które wyniszczają plony i utrudniają dostęp do wody pitnej. W drugiej połowie 2011 roku długotrwały brak deszczu doprowadził do utraty sporej części plonów i zmusił rząd do wprowadzenia stanu wyjątkowego. Archipelagowi przyszli wówczas z pomocą dalecy sąsiedzi: Japonia, Korea Południowa i przede wszystkim Nowa Zelandia.
Podnosząca się temperatura oceanów wpływa także na faunę Tuvalu. Kuchnia kraju opiera się, obok wspomnianych upraw, na rybach. Z tymi wiążą się jednak dwa główne źródła ryzyka. Dalsze zasolenie gleb może okazać się sygnałem do zintensyfikowania połowów, jako że dieta będzie w większej mierze opierać się na rybach, co narazi już i tak zagrożoną populację zwierząt morskich. Po drugie, szybko blaknąca rafa koralowa wokół archipelagu wypuszcza algi, będące podstawowym źródłem pokarmu fauny i często zawierające w sobie ciguatoksyny. Te trujące substancje są odporne na obróbkę cieplną, ich zjedzenie wywołuje bóle brzucha czy biegunkę, a w skrajnych przypadkach halucynacje, paraliż, a nawet śmierć.
Inicjatywy takie jak sztuczne powiększanie gruntów użytkowych przeprowadzone w 2015 roku z pomocą Nowej Zelandii, budowa opasek brzegowych sfinansowana przez Program Narodów Zjednoczonych ds. Rozwoju, czy propozycja Chin, by wybudować od zera dodatkową wyspę, robią więc wrażenie plastrów przyklejanych na guza mózgu. Ta ostatnia oferta nie została zresztą przyjęta, bo Tuvalu miałoby ogromny problem ze spłatą sięgającego czterysta milionów dolarów kredytu, a w dodatku od dawna utrzymuje ciepłe kontakty z Tajwanem. Miejscowi dygnitarze wyszli z ambitnym planem, by całkowicie przenieść jedną z wysp na stołeczne Fongafale, podnosząc tym samym wysokość lądu o dziesięć metrów, ale sprawa po raz kolejny rozbiła się o pieniądze, bo projekt wymagałby wyłożenia trzystu milionów dolarów.
Tymczasem Tuvalu to jeden z najsłabiej rozwiniętych krajów świata: zagubiony pośród oceanu, pozbawiony surowców naturalnych, opierający się w dużej mierze na pomocy zagranicznej i imporcie. Produkt krajowy brutto w 2020 roku wyniósł zaledwie 48 milionów dolarów (4,3 tysiąca dolarów per capita), z czego ponad 10 procent to pieniądze z przypadku. Tuvalu miało bowiem to szczęście, że przy ustalaniu kodów państw przez Międzynarodową Organizację Normalizacyjną otrzymało skrót TV, który następnie przerodził się w krajową domenę internetową najwyższego poziomu – .tv. A że TV kojarzy się powszechnie z telewizją, wyspiarski naród od lat 90. czerpał spore zyski z wynajmowania praw do rozporządzania domeną amerykańskiej korporacji Verisign – za sprawą umowy, która wygasła w tym roku, Tuvalu rokrocznie inkasowało około pięć milionów dolarów. Za ten zastrzyk funduszy kraj ufundował między innymi swoje członkostwo w Organizacji Narodów Zjednoczonych, gdzie od 2000 roku zwraca uwagę na potencjalnie katastrofalne skutki zmian klimatu.
Fakt, że kraj powoli przegrywa bitwę z oceanem, nie jest bowiem żadną nowością. Misja dyplomatyczna Tuvalu od dwóch dekad wykorzystuje swój niezbyt donośny głos na arenie międzynarodowej, by wspierać takie inicjatywy jak Protokół z Kioto i ostro krytykować państwa, które nie biorą nadchodzącej katastrofy klimatycznej wystarczająco poważnie. W 2019 roku minister środowiska Soseala Tinilau oświadczył na przykład, że Australia i Stany Zjednoczone zdają się nienawidzić jego ojczyzny – oczywiście w odniesieniu do wyrażanego przez rząd Scotta Morrisona i gabinet Donalda Trumpa poparcia dla przemysłu węglowego.
Prawda jest oczywiście taka, że globalni giganci nie żywią do tego kraju nienawiści – ani niczego innego. Dla graczy z tej politycznej ligi Tuvalu równie dobrze mogłoby znajdować się na Księżycu. Gdyby Pacyfik w tym momencie pochłonął cały archipelag, pewnie skończyłoby się na wystosowaniu kondolencyjnego wpisu na oficjalnych kontach na Twitterze, o którym zapomniano by nazajutrz. Wyspy zamieszkiwane przez łącznie nieco ponad dziesięć tysięcy osób nie są i nie będą oczkiem w głowie światowych mocarstw.
O Tuvalu słyszy się więc głównie przy okazji takich wydarzeń jak COP26, a społeczność międzynarodowa ogranicza się raczej do doraźnego wsparcia. Organizacja Narodów Zjednoczonych i pobliskie wyspiarskie narody, jak Australia i Nowa Zelandia, udzielają pomocy finansowej, która umożliwia importowanie coraz większych ilości żywności. W kwestii szerzej zakrojonych działań, dających archipelagowi szansę na przetrwanie, milczą jednak jak grób. Na arenie międzynarodowej kraj jest zdany na siebie – czasem z pomocą przyjdzie inne równie mikroskopijne państewko, jak Vanatau czy Kiribati – co w praktyce oznacza, że dopóki zmiany klimatu nie zaczną porządnie dopiekać mocarstwom, jego głos będzie w dużej mierze ignorowany. Może się jednak okazać, że moment ten nadejdzie zbyt późno, by uratować Tuvaluańczyków przed naporem oceanu. I chociaż głowa państwa, premier Enele Sopoaga, zarzeka się, że zrobi wszystko, by jego naród nie musiał opuszczać swojej ojczyzny, to w kwestiach globalnej polityki klimatycznej jego głos brzmi znacznie mniej donośnie niż medialne chwyty jego ministrów.
Niewykluczone, że cała ludność Tuvalu prędzej czy później stanie się populacją uchodźców klimatycznych. Rzecz w tym, że w międzynarodowej legislacji nadal takiego pojęcia nie ma, nie istnieje więc żadna konkretna podstawa prawna, która zmuszałaby inne kraje do zapewnienia Tuvaluańczykom ochrony. Muszą liczyć na dobrą wolę innych.
W tej kwestii Tuvalu ma akurat trochę szczęścia. Jeszcze w 2001 roku tamtejszy rząd zaapelował do Australii i Nowej Zelandii o umożliwienie migracji trzem tysiącom osób. I o ile australijscy dygnitarze zapowiedzieli, że nie mają zamiaru przyjmować w swoich granicach obywateli archipelagu, o tyle ówczesna nowozelandzka premier Helen Clark wykazała znacznie więcej zrozumienia. Obecnie Nowa Zelandia oferuje szansę migracji 75 osobom rocznie, ale tamtejszy rząd zapowiedział, że w przypadku sytuacji kryzysowej jest w stanie przyjąć znacznie więcej Tuvaluańczyków. Nie zanosi się więc przynajmniej na to, by mieszkańcy archipelagu mieli utonąć czy pomrzeć z głodu przy akompaniamencie milczenia ze strony społeczności międzynarodowej. Tym bardziej teraz, kiedy za sprawą zdjęcia Simona Kofe w podciągniętych, mokrych nogawkach garnituru, o kraju zrobiło się głośno. Trudno sobie jednak wyobrazić, by nie był to tylko rozgłos chwilowy. O ile bowiem Kofe na potrzeby nagrania na COP26 zamoczył się na parę minut, to w mniej dosłownym sensie Tuvalu stoi po kolana w wodzie od kilkudziesięciu lat.
Źródła:
Tuvalu minister stands in sea to film COP26 speech to show climate change
’One day we’ll disappear’: Tuvalu’s sinking islands – reportaż The Guardian z Tuvalu
Stanowisko UNHCR wobec kwestii uchodźców klimatycznych
Waiting for the tide to turn: Kiribati’s fight for survival – reportaż The Guardian z Kiribati