„Zawód”. Opowieść o pracy w Polsce. To o nas
Rozdział VII
Ratownictwo medyczne
Jak człowiek widzi dużo śmierci, to czasem przynosi ją do domu. Każda praca wraca nocą. Do ratowników medycznych nocą przychodzi umieranie.
Tomek Maleńczyk mówi, że ostatnio śni mu się wypadek: samochód potrąca dwuletnie dziecko. Urywa mu głowę, główka toczy się po betonie. Tomek jest bezradny. Sny są bardzo realistyczne. Tomek pyta sam siebie, czy to normalne. I odpowiada, że raczej nie. Ale nie budzi się w środku nocy z krzykiem zlany zimnym potem. Wie, że
jeśliby tak było, to oznaczałoby, że ma PTSD – zespół stresu pourazowego. Wtedy już tylko psychiatra i proszki.
– Jasne, że się o tym wszystkim myśli. Ale ratownik musi umieć zapominać – mówi. Musi wytworzyć w sobie drugi system odpornościowy – taki w głowie.
Na ratownika nie może iść każdy. To specyficzny zawód, w którym trzeba mieć dużą odporność już na wstępie. Wiele osób wypada na studiach. Myśleli, że dadzą radę, ale okazuje się, że filmy i życie to dwie różne rzeczy. Co innego oglądać krew na ekranie, a co innego oglądać ją na własnych rękach i butach. Sporo chłopaków w tym zawodzie idzie w dragi, w alkohol. Niektórzy wieszają się na klamce. Najtrudniejsi są tacy, którzy grają kozaków. Mówią, że to ich nie rusza, że są jak roboty, że to, z czym mają do czynienia, to tylko ciało, a oni muszą wykonać robotę. Tacy najszybciej lądują na dnie kieliszka.
Tomek się śmieje. Pyta, po czym na imprezie poznać ratownika medycznego. Po tym, że ci o tym powie. Teraz już trochę zluzował. W zawodzie od jedenastu lat. Już się nie chwali. Może dlatego, że kilka razy ktoś wyjechał do niego z tekstem, że ratownicy nie zrobili wszystkiego, by pomóc jego babci. Albo że ktoś ciągle pamięta łowców skór z Łodzi. Chociaż w sprawie skazanych zostało dwóch sanitariuszy i dwóch lekarzy, sprawa przykleiła się do ratowników medycznych. Czasem pacjenci w karetkach żartują „o, pewnie podajecie mi pavulon”. Tomek mówi, że wcześniej, jak był młodszy, to owszem, zdarzało mu się chwalić. Ale każdy młodziak to przechodzi. Jest się czym szczycić – ratujesz ludzi. Robisz najważniejszą rzecz na świecie.
Czasem, podczas jakiegoś spotkania, ktoś dowie się o profesji Tomka i ośmielony trzema piwkami zapyta, co widział najgorszego. Tomek, parafrazując tekst z książki Joego Connelly’ego „Bringing Out the Dead”, mówi, że najgorsza jest pizza z fasolką po bretońsku, nic gorszego w życiu już nie zobaczy.
Ale jedna rzecz to odporność na widok krwi i ciała. Można oglądać filmy gore i zachować kompletny spokój. Można też widzieć zniszczone ludzkie ciała na własne oczy i być spokojnym.
– Zupełnie czymś innym jest obciążenie psychiczne. Co innego widzieć krew, a co innego być przy kimś w momencie, kiedy załamuje mu się życie. Kiedy jego dziecko zostało potrącone, kiedy jego dziecko przestaje oddychać, kiedy jego dziecko umiera – mówi.
Znacznie gorszy od widoku rozpadającego się ciała jest widok człowieka rozpadającego się w środku. W jego wnętrzu wszystko runęło, rozleciało się. Nikt takiej osoby nie uratuje. Choć w artykule 14. punkt 8 ustawy o Państwowym Ratownictwie Medycznym jest zapisany obowiązek wsparcia psychicznego przez ratowników osób w stanie nagłego zagrożenia zdrowotnego, to realnie jest na to bardzo mało czasu. Tomek trzyma ludzi za rękę, jeśli proszą. To im pomaga.
Na ratownictwo medyczne poszedł trochę z braku laku. Miał iść na medycynę. Składał też papiery na biologię, weterynarię, geologię. Był wyż demograficzny, na każdym kierunku spora konkurencja. Wszędzie pudło. W perspektywie – wojo. To nie był czas, kiedy armia kojarzyła się z profesjonalizmem. Dla wielu chłopaków koszary nie
były pierwszym wyborem w dorosłym życiu. Studia na ratownictwie były wybawieniem.
Na drugim roku poszedł na wolontariat do szpitala MSWiA na Wołoską w Warszawie. Później zaczął jeździć na erce jako sanitariusz. Był 2005 rok i dostał pierwszą pensję – 5 złotych za godzinę na rękę. Mówi, że jak każdy szanujący się student w tamtym czasie musiał pracować w dwóch miejscach, żeby się utrzymać. Na szczęście braciak miał kawiarnię, mógł poratować etatem. Tomek w 2006 roku pomagał w prowadzeniu lokalu za 3 tysiące złotych na rękę miesięcznie oraz pomagał w ratowaniu ludzkiego życia za 5 złotych za godzinę.
Od razu po skończeniu licencjatu dostał od oddziałowej propozycję pracy. To był ciężki czas na rynku pracy, wszystkie osoby, które kończyły z Tomkiem studia, zastanawiały się, co z nimi będzie. Bezrobocie w kraju wynosiło 16 procent. Nie weszły jeszcze w życie przepisy ustawy o Państwowym Ratownictwie Medycznym, które regulowały zasady pracy ratowników. Studia były więc trochę nie wiadomo po co. Chociaż Tomek miał możliwość dalszej pracy u brata w kawiarni, wybrał SOR. Jak mówi, to droga Judyma. Pierwsza pensja z etatu na Wołoskiej – 1280 złotych brutto. System nie wycenia ludzkiego życia zbyt wysoko.
[…]
W tym roku z kolegami i koleżankami po fachu założyli związek zawodowy.
– Zostałem związkowcem, bo miałem dosyć. Pracuję od 2005 roku na dwa etaty. Od tego emerytury dwa razy tyle nie dostanę. Liczą się przepracowane lata, a nie liczba przepracowanych godzin – mówi.
W 2014 roku Tomek zerknął na listę minimalnych stawek pracowników w stacji pogotowia: magazynier – 2000 złotych, operator myjni samochodowej – 2000 złotych, ślusarz – 2000 złotych, pielęgniarka – 2200 złotych, ratownik medyczny – 1700 złotych. Niżej była tylko salowa – 1600 złotych.
Mówi, że wkurza go to, w jaki sposób są traktowani ratownicy w mediach. Na 3,1 miliona wyjazdów w mediach słyszy się rocznie o kilku, kilkunastu przypadkach nagannych. Tak jak sprawa z dyspozytorem, który stwierdził, że „każdy kiedyś umrze”. Ale nie wszystkie sytuacje są tak oczywiste. W lutym 2013 roku był przypadek małej Dominiki ze Skierniewic, której matka wzywała karetkę do gorączkującego dziecka. Dyspozytor przekierował do lekarza, nie wysłał ambulansu. Dziecko zmarło. Tomek mówi, że wtedy mnóstwo gówna przykleiło się do ratowników. Później okazało się, że sąd naganą ukarał lekarza, a nie dyspozytora. Lekarza, który jako drugi odebrał telefon od matki Dominiki, i on zlekceważył powagę sytuacji. Wcześniej przez wiele tygodni dziecko było leczone w niewłaściwy sposób. Wszystko poszło jednak na ratowników. Ludzie narzekają, że trzeba długo czekać na karetki. Ale według ustaleń Najwyższej Izby Kontroli mniej więcej 90 procent dojazdów nie przekracza maksymalnego czasu założonego w ustawie. Tomek mówi, że policja i straż pożarna mają znacznie lepszy PR, mają swoich rzeczników. A ratownicy nie.
Czasami wchodzi na portal OpenEurope.pl.
– Patrzę: Norwegia. Jest podany telefon, angielski znam, dzwonię. Dzień dobry, dzień dobry, chciałbym u was pracować. A co pan robi? Studiuję pielęgniarstwo, jestem ratownikiem medycznym. Wspaniale, panie Tomaszu, mamy dla pana propozycję: zapisuje się pan na kurs języka norweskiego, my panu pokryjemy koszty. Jak pan skończy kurs i zda certyfikatem, to my panu możemy zapewnić pracę. 22 tysiące złotych miesięcznie. Interesuje pana? Nie będziemy pana oszukiwać, być może będzie pan pracować w rejonach polarnych, czyli jest tam przez pół roku ciemno, ale niech pan się nie martwi. Zapewniamy panu dwa razy do roku bilety dla dwóch osób na dwutygodniowy urlop w dowolnym miejscu w Europie.
– Dlaczego nie wyjadę? Bo jestem patriotą. Chcę tu siedzieć, mając na koncie tytuł mistrza Polski w ratownictwie medycznym, będąc sędzią na międzynarodowych zawodach z ratownictwa, mając certyfikowane kursy międzynarodowe, jeżdżąc po świecie w sprawach zawodowych, mając kanał na YouTubie z 12 tysiącami subskrybentów, znając język. Mógłbym to zrobić, mógłbym wyjechać. Tylko kocham mój kraj. Wiesz, patriotyzm to nie jest chodzenie 11 listopada w koszulce takiej, a nie innej i wyrywanie drzewek. Czy „pamiętanie”. Ja na 1 sierpnia „pamiętać” chodziłem z babcią jako kilkuletni dzieciak. Patriotyzm to jest praca z ludźmi, dla ludzi i budowanie coś z
tymi ludźmi – mówi.
Po strajkach, które miały miejsce późną wiosną i latem 2017 roku, ratownicy wywalczyli podwyżkę – 400 złotych brutto od lipca, netto wyjdzie jakieś 250 na rękę. Kolejne 400 złotych brutto mają dostać w 2018 roku. Ratownicy żądali 1600 złotych. Tomek mówi, że w środowisku czuje się, że rząd nie może dać większych podwyżek, bo system by się po prostu załamał. Jakby dali więcej pieniędzy, to ratownicy zrezygnowaliby z dodatkowych etatów.
– Tylko dlatego, że pracujemy na dwóch etatach naraz, to jeszcze to wszystko jakoś działa – mówi. – Dlaczego ratownicy jeszcze pracują? Bo nam się jeszcze chce.
***
Kamil Fejfer, „Zawód”, wydawnictwo Czerwone i Czarne, 2017.