Tekst oryginalnie napisany w języku ukraińskim.
Tłumaczenie: Antonina Ciużeńska.
***
Kiedy wyjeżdżałam z kraju, było zimno i strasznie. Początek wiosny w tamtym roku wcale nie był okresem „rozkwitu życia i nadziei”, jak nazywają ten czas dzieła literackie. Wręcz przeciwnie – był to czas strachu o życie, niepokoju o bliskich i przyjaciół oraz poczucia całkowitej beznadziei.
Aby w krytycznych momentach nie poddać się panice, spróbowałam metody, którą kiedyś zaobserwowałam w filmie, już nie pamiętam, w którym. Jego główny bohater próbował postrzegać świat, koncentrując się na jakimś szczególe, na przykład na kolorze. To naprawdę działa – pamiętam każdy zapach, który był charakterystyczny dla poszczególnych etapów tej podróży.
Na początku powietrze pachniało starością, wilgocią i starymi książkami. To było powietrze szkolnego schronu, w którym spędziliśmy kilka dni. Szkoła znajdowała się w dzielnicy, która była oddalona kilka wąskich uliczek od domu mojej prababci. Nawet z zewnątrz nie wyglądała zbyt atrakcyjnie – po prostu duży budynek z ciemnej cegły, z do połowy zniszczonymi schodami i surowymi prostokątami okien. Nigdy nie interesowało mnie, co było w środku. Dlatego dobrze pamiętam, jak zazwyczaj bez emocji spoglądałam na nieco wyblakłą tabliczkę na drzwiach z napisem: „Szkoła zawsze otwarta”. A także – z jaką wdzięcznością spojrzałam na nią ponownie, kiedy nad miastem rozległa się syrena alarmowa.
Kiedy w przerwach między alarmami chodziliśmy nakarmić psy (bo nie dało się ich zabierać ze sobą), za każdym razem zastanawialiśmy się, co dalej. Gdzie się ukrywać? W piwnicy? A może znowu do schronu, i tak prawie co pół godziny biegać tam i z powrotem? A co ze mną i moim wózkiem inwalidzkim? Odpowiedź przyszła sama – no prawie. Nasi znajomi, którzy mieszkali w Charkowie i stracili mieszkanie w wyniku ostrzału, właśnie dojeżdżali do Dniepra. Pytali, czy mogą u nas przenocować. Następnego dnia dostałam mail od Polaka, który zaproponował, że możemy wyjechać za granicę, gdzie moja rodzina będzie bezpieczna.
Dni podróży pachniały zimnem. Nigdy nie myślałam, że zimno ma zapach. Nie świeży czy przyjemnie ożywczy – zimno pachnie jak coś, od czego spłyca się oddech, co wywołuje uczucie nieuchronnego przeziębienia. Sześć dni drogi, zmęczenia, strachu i rozpaczy – tak najdokładniej można opisać to, co działo się podczas tej podróży. Blokady mostów, przez które trzeba było szukać objazdów, tracąc czas, godziny „korków” i „zatorów”, zmęczone oczy i stopy, które marzły od niskich temperatur. Jechaliśmy w nieznane, uciekając prosto ze schronu, biorąc ze sobą tylko to, co było wtedy pod ręką, starając się nie myśleć o tym, co zostawiliśmy.
Kilka razy zatrzymywaliśmy się na noc u nieznajomych, ale życzliwych ludzi. Wieczór w Kropywnyckim pachniał cynamonem i gorącą szarlotką, którą niespodziewanie przygotowała dla nas gospodyni. W Czerniowcach mieszkanie było przesiąknięte zapachami delikatnych, rumianych naleśników i mocnej kawy. W Dublanach czekaliśmy sześć godzin, aż zostaniemy wpisani do rejestru kolumny z eskortą, potem – aż zbiorą się inni, którzy również zamierzali przekroczyć granicę. Tam, w zapachach starych książek i czasopism, które stały na półkach, piętrzących się aż po sufit, oraz drewna morenowego, z którego zrobione były meble, zbierali się ludzie, rzeczy i myśli.
Kolumna, eskortowana przez policję i pogotowie, jechała bez przerwy aż do granicy. Za oknem przesuwały się sylwetki drzew, samochodów i ludzi, którzy stali w kolejkach ciągnących się kilometrami. Wyczerpani i zdenerwowani, stali tu kilka dni i mniej więcej tyle samo im jeszcze pozostało.
Powietrze hospicjum, w którym nocowaliśmy już po przekroczeniu granicy, pachniało spirytusem i środkiem dezynfekującym z nutą wanilii. Delikatnie, ale dokuczliwie, jak myśli o tym, gdzie teraz będziemy mieszkać, jak długo to wszystko potrwa… i co dalej. Wszystko tutaj było obce – jedzenie, nawyki, język. To ostatnie było najbardziej odczuwalne. Mimo podobieństwa, ukraiński rozumiano słabo, więc musieliśmy posługiwać się angielskim, który też nie wszyscy znają.
Mówią, że nie ma nic bardziej trwałego niż to, co tymczasowe. W pełni zrozumiałam to powiedzenie, gdy wynajęliśmy mieszkanie „na krótko”, a okazało się, że do tej pory w nim mieszkamy. Nie urządzaliśmy go, bo „wkrótce się wyprowadzimy” – albo zawsze znajdował się inny argument – ale stało się czymś w rodzaju granicy, po przekroczeniu której czas przestał wyraźnie dzielić się na dni, a godziny przestały się dłużyć.
Kiedy powietrze domu kultury, w którym odbywały się prowadzone przez wolontariuszy zajęcia z języka polskiego, pachniało świeżą farbą, dowiedzieliśmy się, że w naszym porzuconym mieszkaniu z powodu wybuchu z okien wyleciały szyby. Pokoje, które niedawno wyremontowaliśmy i urządziliśmy, są zapylone, pokryte odłamkami szkła i drewna. Wtedy pojawiło się nieprzyjemne uczucie, jakby wszystko zaczęło wyślizgiwać się z rąk.
Słodki zapach majowych, wczesnych lilii przyniósł nam wieści o śmierci naszego krewnego na linii frontu. Tego, który był najbardziej szczery, najbardziej odważny i chyba najbardziej szlachetny spośród nas. Tego, który walczył za nasz kraj od 2014 roku. Tego, który wielokrotnie był ranny, ale wciąż wracał na pole walki. Tego, który był przykładem… Zginął w czasie, kiedy ginęło najwięcej naszych obrońców.
Kiedyś mój przyjaciel powiedział mi, że wojna ma dziwny zapach. To mieszanka prochu i wilgotnej ziemi, krwi i sterylnych bandaży, to chleb z konserwami i, chyba, odrobina wielkanocnych babek – które można znaleźć w paczkach z pomocą humanitarną. Ale ja nie byłam na linii frontu ani na tyłach, ani w ogóle na polu bitwy. Nie mogłam zostać medyczką, aby zapoznać się z wojną przez zapach leków, spirytusu i gumowych rękawiczek. Nie mogłam nawet jeździć po posterunkach z moim wujkiem, który od samego początku wojny działa jako wolontariusz.
Minęły dwa lata, a nawet więcej. Mój brat czasami mówi przez sen po polsku, śpiewa szkolne piosenki, ale w domu teraz mówi po ukraińsku. A ja coraz częściej łapię się na myśli, że wszystko kojarzę z rodzinnym domem. Rzeki pachną mi Dnieprem, a zapach morza – to dokładnie nasze Morze Azowskie; tulipany pachną działką, a brzozy i kasztany – ogrodem wokół szkoły. I tak, od dwóch lat nie znoszę zapachu lilii.
Katowice.
Liczba dni do powrotu do domu: nie do ustalenia.
***
Wszystkie „Pamiętniki uchodźcze” dostępne także w wersji e-booka i audiobooka tutaj!
Papierowe wydanie będzie dostępne od stycznia w formie cegiełki na działania Grupy Granica.