fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Zamknięci w swojej głowie

Potrzeba nam czegoś więcej, niż tylko modnej normalizacji dbania o zdrowie psychiczne. Co z tego, że wszyscy będziemy razem otwarcie ze sobą rozmawiać na temat naszych zaburzeń i kryzysów psychicznych, skoro dalej będziemy prowadzić te rozmowy w warunkach, które je wywołują?
Zamknięci w swojej głowie
ilustr.: Artur Blusiewicz

„Żyjemy w cieniu pandemii samobójstw” – alarmują kolejne ekspertki i lekarki, zwłaszcza psychiatrzy. Depresja, która już jakiś czas temu stała się najczęstszą chorobą psychiczną, ma się znakomicie, w przeciwieństwie do nas. Zgodnie z danymi Ministerstwa Zdrowia roczna zachorowalność na depresję waha się od 6 do 12 procent wśród osób „w sile wieku”, choć wśród osób w wieku 65+ sięga nawet 15 procent. Coraz częściej dotyka też dzieci i młodzież: depresja i spowodowane nią samobójstwa są drugą najczęściej występującą przyczyną zgonów w grupie osób w wieku 15–29 lat. Według raportu Najwyższej Izby Kontroli z 2020 roku około 9 procent dzieci i młodzieży poniżej osiemnastego roku życia (blisko 630 tysięcy osób) wymaga pomocy systemu lecznictwa psychiatrycznego i psychologicznego. Jak podaje Portal Statystyczny, tylko w 2021 roku 1496 dzieci i nastolatków poniżej osiemnastego roku życia podjęło próbę samobójczą, aż 127 z tych prób zakończyło się śmiercią. Zgodnie z danymi Komendy Głównej Policji jest to wzrost w stosunku do 2020 roku odpowiednio o 77 procent zachowań samobójczych oraz o 19 procent śmierci samobójczych. Przynajmniej część z tych osób cierpiała na różnego rodzaju zaburzenia i choroby psychiczne, w tym właśnie depresję. Przyjmuje się, że 30–50 procent ludzi chociaż raz w życiu cierpiało na zaburzenia depresyjne. Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) prognozuje, że do 2030 roku depresja stanie się pierwszą chorobą cywilizacyjną, wyprzedzając cukrzycę i otyłość.

Pytania zyskują lub tracą na znaczeniu w określonym kontekście: tym, jakiego zagadnienia dotyczą, w jakich okolicznościach się pojawiają i jak pilnie domagają się odpowiedzi. Między innymi dlatego pytanie o możliwe źródła i przyczyny „epidemii” depresji, opisane wyżej przez „chłodne” dane, są dla mnie obecnie bardzo istotne. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy trzy osoby spośród moich znajomych próbowały popełnić samobójstwo. Dwie z nich już nie przeczytają tego artykułu. Skąd się bierze depresja? Dlaczego tyle znanych mi osób zmagało lub wciąż zmaga się z zaburzeniami psychicznymi? Czy problem jest wyłącznie z każdą osobą z osobna, czy może ma charakter strukturalny? Jakie są społeczne i polityczne konsekwencje takiego stanu rzeczy? Sądzę, że te i inne pytania już od dawna powinny być rozpatrywane jako jedne z najważniejszych, szczególnie w państwie, którego rząd torturuje kobiety z hasłem pro-life na ustach i grzmi co chwila o „cywilizacji śmierci”.

Pięćdziesiąt twarzy depresji, wszystkie takie nijakie

„Depresja” – brzmi znajomo. Jednak samo pojęcie depresji jest nieostre. Rozpoznawanie, diagnozowanie i leczenie zaburzeń psychicznych to bardzo trudne zadania z wielu względów. Jednym z nich jest specyfika przedmiotu leczenia, czyli samych zaburzeń psychicznych. Zaburzenia depresyjne mają wiele postaci i form, a granice między nimi nie zawsze dają się wyznaczyć precyzyjnie. U niektórych osób mogą również współistnieć dwie lub więcej grup czynników przyczynowych. W związku z nieostrością kryteriów mamy więc do czynienia z problemem specyficznym dla wszystkich kwestii związanych z działaniem ludzkiego umysłu: części symptomów nie można „zobaczyć gołym okiem”, inaczej niż chociażby w przypadku złamanej ręki.

W wielu ujęciach części objawów depresyjnych nadaje się szczególne znaczenie kliniczne, odróżniając je jako „somatyczne”. Epizod depresyjny może wiązać się również z tak rozumianym „zespołem somatycznym”, do którego stwierdzenia konieczne jest występowanie przynajmniej czterech z objawów takich jak: wyraźny spadek libido, wyraźny spadek łaknienia, utrata masy ciała (o 5 procent lub więcej w ciągu miesiąca), nastrój bardziej obniżony rano, wcześniejsze (o dwie godziny lub więcej) poranne budzenie się, obiektywne wskaźniki wyraźnego zahamowania lub pobudzenia, brak reakcji emocjonalnych wobec wydarzeń i aktywności, które zwykle wyzwalają takie reakcje, i wyraźna utrata zainteresowania lub zadowolenia z aktywności, które zwykle sprawiały przyjemność.

Depresyjni sceptycy, którzy zaczną czytać ten tekst, w pewnym momencie może wzruszą ramionami. „Depresja…” – żachną się, a potem powtórzą formuły o tym, że „odrobina smutku jeszcze nikomu nigdy nie zaszkodziła, więc nie ma z czego robić wielkiego halo”. Jednak depresja nie jest smutkiem – co wynika między innymi z kryteriów klasyfikacji chorób ICD-10, zgodnie z którymi epizod depresyjny (F32) trwa co najmniej dwa tygodnie, a zaburzenia depresyjne nawracające to przebyty wcześniej co najmniej „jeden łagodny, umiarkowany lub ciężki epizod depresyjny”, który był oddzielony od obecnego epizodu co najmniej dwoma miesiącami wolnymi od jakichkolwiek istotnych przejawów zaburzeń nastroju. W „Prywatyzacji stresu” podobnie pisze też o tym Mark Fisher, brytyjski filozof kultury: „Smutek pojmuje siebie jako kontyngentny (przypadkowy) i temporalny stan rzeczy, podczas gdy depresja przedstawia się jako konieczna i nieodwołalna”. Mówiąc inaczej: smutek przychodzi i mija, depresja – rozumiana jako nawracające zaburzenia afektywne − jest z kolei zawsze obecna.

Kurs na intersubiektywność?

Trudno jest mi pisać ten tekst z wielu powodów, a jednym z nich jest to, co Mark Fisher określił jako „szyderczy, «wewnętrzny» głos, który oskarża o pobłażanie sobie”. Są przecież na tym świecie rzeczy, których nie brakuje nam wszystkim, tak jak pieniędzy Bezosowi: to ból i cierpienie (oraz parę innych). Skoro tyle osób jest w znacznie gorszej sytuacji niż nasza, to dlaczego mamy zabierać innym uwagę, na którą zasługują – i to dużo bardziej niż my sami? Po co mówić czy pisać o swojej depresji? Dlaczego? Co to zmieni?

To zależy. Z jednej strony – być może nic. Zarazem jednak tylko otwarte mierzenie się z depresją może nam pozwolić na uchwycenie związków, jakie łączą ze sobą przeżywane na poziomie jednostki i jej życia psychicznego zaburzenie z szerszymi kontekstami: społecznym, ekonomicznym i politycznym. „Moje własne doświadczenia psychicznego cierpienia przywołuję nie dlatego, że uważam, iż jest w nich coś wyjątkowego lub unikalnego, lecz na poparcie tezy, że wiele form depresji można najlepiej zrozumieć – i najlepiej zwalczać – ujmując je w ramy, które są bezosobowe i polityczne, a nie indywidualne i «psychologiczne»” – pisze w eseju „Do niczego” Fisher, i w podobnym kierunku chciałbym podążyć.

Nie ulega wątpliwości, że depresja (i każda choroba psychiczna) koncentruje się i przejawia na poziomie jednostki. Sądzę jednak, że – skoro istnieje społeczeństwo, a nie tylko jednostki – choroby można rozpatrywać też na innych poziomach. Jak pisze włoska filozofka i aktywistka Silvia Federici, „podstawowe założenie dóbr wspólnych brzmi, że dobra wspólne to my. Kiedy inni ludzie chorują, to my również chorujemy”. Pod tym względem depresja podobna jest do wielu innych chorób: nawet jeżeli na poziomie fizjologicznym zaburzenie dotyka konkretnej osoby – a nie jest na przykład chorobą zakaźną – to wszyscy pozostajemy ze sobą w relacjach. Choroba jednej osoby w rodzinie zmienia życie wszystkich pozostałych jej członków, mniej lub bardziej. Niesie to ze sobą konsekwencje, które czasami ciężko dostrzec na pierwszy rzut oka.

Między modelami

Przydatna w badaniu depresji wydaje się perspektywa biopolityczna, zgodnie z którą rozważa się człowieka i jego życie jako przedmiot zainteresowania polityki i mechanizmów społecznych. W ramach biopolityki depresję można rozpatrywać pod kątem trzech perspektyw: schorzenia (disease), choroby (illness) oraz doświadczenia bycia chorym (sickness). Pierwsze ujęcie bazuje na kategorii homeostazy (wewnętrznej samoregulacji organizmu) oraz dąży do maksymalnej możliwej obiektywizacji opisywanego zjawiska, ujmując je w kategoriach nauk przyrodniczych, uznawanych przez zachodnie społeczeństwa za niepodważalne. Ujęcie drugie koncentruje się z kolei na kategorii „normy zdrowia”, która zawsze jest konstruowana społecznie. Pytanie brzmi: w jaki sposób? W ramach tego ujęcia chorobę rozumie się jako odstępstwo od zdefiniowanej uprzednio normy zdrowotnej, projektowanej w oparciu o określone kryteria. W ramach trzeciego ujęcia skupia się na samym doświadczeniu bycia chorym (sickness): tym, jak swój stan przeżywa doświadczająca go osoba.

Sposoby, na które wymieniona przeze mnie biopolityczna siatka pojęciowa jest używana w kontekście depresji, można z grubsza na potrzeby tekstu podzielić na modele: medykalizujący i ekospołeczny. Model medykalizujący, częściej spotykany, zakłada, że przyczyną depresji jest zaburzenie chemicznej równowagi układu nerwowego. W celu zadbania o zdrowie psychiczne pacjentki należy więc przywrócić jej utraconą równowagę, przede wszystkim przy pomocy farmakoterapii, co najczęściej oznacza konieczność zażywania leków z grupy SSRI. Substancje z tej grupy działają, uniemożliwiając transport serotoniny do komórki nerwowej, w związku z czym wzrasta poziom jej stężenia w mózgu. Pozwala to na ustabilizowanie zaburzonej równowagi chemicznej w układzie nerwowym, a tym samym na zmianę samopoczucia osoby przyjmującej lek.

Medykalizujący model nie wyjaśnia jednak dostatecznie, skąd bierze się coraz więcej osób chorujących na depresję. Wiemy, co takiego dzieje się w układzie biochemicznym każdej z nich, jednak poznanie przyczyny pozostaje poza naszym zasięgiem. To kwestia wyboru, ponieważ w naszych rozważaniach prowadzonych w tym aspekcie korzystamy przede wszystkim z kategorii schorzenia. Dzięki temu pojęciu model medykalizujący bardzo dobrze radzi sobie w odniesieniu do jednostek, gorzej − na poziomie społecznym. W ramach tego ujęcia na pytanie, jakie są źródła epidemii depresji, często próbuje się odpowiadać, sugerując, że „popularność” depresji w ostatnich latach wynika z coraz lepszych narzędzi diagnostycznych oraz szerszej jej definicji.

Byłoby to całkiem dobre wyjaśnienie, gdyby nie fakt, że dysponujemy lepszymi kryteriami diagnostycznymi w odniesieniu do wielu innych chorób, a jednak nie mamy do czynienia z epidemią każdej z nich. Co więcej, taki rodzaj argumentacji przemilcza fakt, że kryteria diagnostyczne, według których jest oceniana jednostka pod kątem bycia osobą chorującą na depresję, są tworzone i konstruowane społecznie. Dobrym przykładem tego jest chociażby żałoba – czas i sposób jej przeżywania. Zdaniem amerykańskiego Centre for Disease Control żałoba jest uznawana za „normalną”, kiedy trwa nie dłużej niż rok. Głębokie przeżywanie straty po bliskiej osobie, które ciągnie się dłużej, może być więc uznane za odstępstwo od tak zaprojektowanej normy zdrowia, a co się z tym wiąże – może być podstawą do przepisania nam leków.

Ekospołeczne okno na depresję

W odróżnieniu od podejścia medykalizującego model ekospołeczny stara się rozważać chorobę holistycznie – jako zespół wzajemnie powiązanych ze sobą zjawisk, które zachodzą w konkretnych okolicznościach i środowisku. W ramach podejścia ekospołecznego większy nacisk niż na pojęcie schorzenia (disease) kładzie się na chorobę, rozumianą jako illness, oraz doświadczenie bycia chorym (sickness). Umiejętne użycie pierwszej z tych kategorii rzuca nam nowe światło na normę zdrowotną, pokazując jej społeczne i kulturowe zakorzenienie, natomiast wykorzystanie drugiej pozwala na zobrazowanie tego, jak w rzeczywistości każdej i każdego z nas mogą się te korzenie ujawniać.

W najnowszym numerze „Praktyki Teoretycznej” socjolog i filozof Krzysztof Świrek pisze, że „indywidualne stany psychiczne są tak naprawdę uwarunkowane przez społeczne warunki życia”. To właśnie stanowi rdzeń myślenia ekospołecznego w kontekście depresji, myślenia, z którym sam sympatyzuję. Nawet gdybym chciał, to trudno byłoby mi − bez popadania w hipokryzję − unieważniać psychologiczno-fizyczny, indywidualny wymiar depresji. Jednak czynnikami, które mają potężny – a często przemilczany – wpływ na nasze życie oraz samopoczucie, są nie czynniki indywidualne, lecz te zewnętrzne, takie jak praca, środowisko (rodzinne lub towarzyskie), miejsce zamieszkania, płeć, klasa czy kapitał, którym dysponujemy. Wiele z nich łączy się ze sobą i przeplata, kształtując w ogromnej mierze to, czy nasze życie uważamy za coś wartościowego.

Żyjemy w zdezorganizowanej rzeczywistości pracy za wypłatę pod stołem, rosnących czynszów, coraz bardziej iluzorycznych szans na osiągnięcie jakiegokolwiek poczucia życiowej stabilności, a nad nami wisi widmo nadciągającej katastrofy klimatycznej. Wypracowywanego przez pracę nas wszystkich bogactwa jest coraz więcej, jednak jego wzrost nie pociąga za sobą rosnących płac. Presja, z jaką mierzymy się na co dzień, jest ogromna; tymczasem cały przekaz kulturowy obarcza nią każdego z nas, z osobna. Może więc poza wytłumaczeniem, że powodem epidemii depresji są nasze rozregulowane mózgi, istnieje też inne − wskazujące, że coś jest fundamentalnie nie tak ze światem, w którym żyjemy?

Tak dzieje się zdaniem Piotra Ikonowicza, byłego posła i działacza lokatorskiego, który mówi wprost: „Depresja jest chorobą społeczną”. Przeniesienie odpowiedzialności ze społeczeństwa na jednostkę następuje nie tylko na poziomie wyboru ścieżki życiowej, ale również na poziomie psychicznym. Terapeuta David Smail łączy to z magicznym woluntaryzmem – ideologią, według której „dzięki fachowej pomocy terapeuty lub doradcy możesz sam zmienić świat, za który w ostatecznym rozrachunku ty jesteś odpowiedzialny; tak aby nie sprawiał ci on więcej przykrości”. Wspomniane poczucie indywidualnej odpowiedzialności można nazwać za Fisherem „prywatyzacją stresu”. Według niego to między innymi ten proces ma ogromny, a przemilczany wpływ na nasze codzienne życie – pośrednio powodując depresję. Jest też jednym z elementów łączących ze sobą indywidualnie doświadczane zaburzenie psychiczne, jakim jest depresja, z politycznym oraz społecznym kontekstem, w którym przychodzi nam żyć.

Jak zwraca uwagę literaturoznawca Paweł Jasnowski w eseju „Wybitnie po amerykańsku” na łamach „Małego Formatu”, „przeciętny Amerykanin pochłania dziś 34 gigabajty danych dziennie (odpowiednik stu tysięcy słów w tradycyjnych mediach)”. Nasze środowisko w ciągu ostatnich kilku dekad zmieniło się z możliwej do zrozumienia rozmowy na jeden temat w ciągły zalew informacji, który jest „białym szumem”. Pisze o tym również włoski filozof i badacz Franco Berardi, według którego „nie jesteśmy w stanie świadomie przetwarzać ogromnej i ciągle rosnącej ilości informacji, które trafiają do komputerów, telefonów komórkowych, ekranów telewizyjnych i naszych głów”. Jednak to, że nie jesteśmy w stanie świadomie ich wszystkich przetworzyć, wcale nie oznacza, że nie próbujemy, skoro to właśnie wydaje się niezbędne – aby „śledzić, poznawać, oceniać, asymilować i przetwarzać wszystkie te dane (jeśli chcemy być skuteczni, konkurencyjni i zwycięzcy w rywalizacji na rynku)”.

Zdaniem traumatologa, dr Glenna R. Schiraldiego, „dzisiejsza etyka pracy sugeruje, że człowiek traci na wartości, kiedy śpi, przebywa na urlopie lub niczego nie wytwarza”. Zwraca na to uwagę jedna z najzdolniejszych obecnie raperek na scenie, Little Simz. Kiedy w swoim utworze „Broken”, poświęconym problemowi zdrowia psychicznego wśród mniejszości opowiada poruszającą historię, w pewnym momencie padają słowa: „health issues that you try to suppress/ But all your health issues are derived from stress” ([te] problemy zdrowotne, które próbujesz stłumić/ ale wszystkie one są spowodowane stresem). Bycie podpiętym do globalnej sieci przepływu informacji (rozumianej nie tylko jako internet) generuje stały przepływ lęku; jako ludzie nie możemy ogarnąć wszystkiego, co się dzieje, a równocześnie nie możemy się po prostu „wyłączyć”. Cyfrowy detoks jest dla wielu luksusem. W tej sytuacji trudno o utrzymywanie jasnych granic: całkiem żyzny grunt pod zaburzenia.

Upolitycznić depresję

Skupianie się na czysto medycznym aspekcie depresji ma ukrytą konsekwencję, którą jest jej odpolitycznienie i sprowadzenie do wyłącznie technicznego problemu: jak „naprawić chemię” w naszej głowie? Tymczasem takie pytanie wydaje się po prostu źle postawione, zwłaszcza w rzeczywistości późnego kapitalizmu, gdy bycie pacjentem oznacza w tym samym momencie bycie również konsumentem konkretnych towarów (jak choćby leków z grupy SSRI – selektywne inhibitory zwrotnego wychwytu serotoniny) oraz usług (sesji psychoterapii oraz wizyt u lekarki psychiatry).

W życiu wielokrotnie występujemy w więcej niż tylko jednej roli społecznej. Jesteśmy zarówno czyimś dzieckiem, jak i czyimś znajomym. Zdarza się, że między tymi rolami zaczyna zachodzić konflikt. Tak dzieje się w przypadku chorowania na zaburzenia psychiczne w dzisiejszym świecie. Z jednej strony mogę być – a czasami niestety jestem – traktowany jako pacjent. Jako społeczeństwo dążymy do tego, aby pacjent (ktokolwiek nim jest) wyzdrowiał jak najszybciej. Z drugiej strony jednak każda osoba zajmująca się biznesem wie, że dobry klient to taki, który korzysta jak najwięcej z naszych usług i który wraca po nie jak najczęściej. W zaburzeniach psychicznych, nawet w przypadku ciągłego korzystania z farmako- i psychoterapii przez parę lat, stan chemicznej nierównowagi w mózgu nie musi minąć. Nawet w okresach, kiedy czujemy się dobrze, nawrót depresji i konieczność przeżycia kolejnego epizodu depresyjnego czai się z tyłu głowy jako stale obecna możliwość. Czy zdarzy się to na wakacjach, kiedy będziemy mieć czas na to, żeby dojść w spokoju do równowagi? A może akurat będziemy w trakcie sesji egzaminacyjnej na studiach albo pracy nad ważnym projektem, z wiszącymi na karku deadlinami? Wtedy znalezienie się nagle w epicentrum nawrotu depresji może sprawić, że nie tylko będziemy musieli mieć czas i środki, żeby wrócić, ale też zmierzyć się z tym, że zarówno jednego, jak i drugiego zacznie nam bardzo brakować, ponieważ zostaniemy uznani za osoby niezdolne do pracowania w dotychczasowy sposób. Czy konflikt, który musi powstać przy zderzeniu się ze sobą figur pacjentki i konsumenta, możemy jakoś rozwiązać? Powtórzmy: w zjawisku choroby można wyróżnić trzy płaszczyzny, z których szczególnie dwie − choroba (illness) oraz doświadczenie braku zdrowia (sickness) – zdecydowanie wymagają większego namysłu niż dotychczas. Tylko w ten sposób będziemy mogli dojść do społecznych i kulturowych korzeni samej epidemii depresji (illness), a także do różnic w tym, jak doświadczają jej konkretni ludzie – na przykład w zależności od płci, klasy społecznej czy warunków materialnych, w których żyją (sickness).

Węzeł gordyjski, czyli królestwo za rozwiązania

Sposobów, na które konceptualizujemy depresję przy użyciu pojęć, jest oczywiście zdecydowanie więcej niż tych naszkicowanych przeze mnie na potrzeby tekstu. Są one też zdecydowanie bardziej zniuansowane, niż da się to ująć w ramach artykułu w gazecie. Rzeczywistość nie zamyka się zazwyczaj w „albo-albo”, bo świat ma więcej odcieni niż tylko czarny i biały. Teoretyczne nakładki możemy zdejmować, wymieniać lub łączyć ze sobą – wszystko jest dozwolone. Sądzę jednak, że nawet pobieżne skorzystanie z nich pokazuje, że źródła depresji wydają się znaczenie szersze niż tylko zaburzenia w chemii mózgu konkretnej osoby. Musimy traktować ją jako problem społeczny: nie tylko dlatego, że liczba osób cierpiących na depresję stanowi zagrożenie dla wydolności całego systemu ochrony zdrowia, ale jest także zagrożeniem dla nas samych i naszych bliskich: ludzi, którzy tworzą konkretną wspólnotę; którzy mają prawo do przeżywania swojego życia w zdrowiu – fizycznym i psychicznym.

Dość dbania o naszą „infrastrukturę psychiczną” w świecie, który robi wszystko, żeby ją zdestabilizować. Przyjmowanie leków, korzystanie z pomocy specjalistek i specjalistów od zdrowia psychicznego, chodzenie na terapię oraz robienie całej masy innych rzeczy, które mają nam pomóc dbać o swoją psychikę, nie tylko nie jest niczym złym, ale powinno być dostępne dla każdego – niezależnie od rasy, płci, klasy czy wieku. Ochrony zdrowia nie da się zredukować do kategorii „rynku usług zdrowotnych”, skoro to nasze zdrowie jest warunkiem możliwości istnienia samej instytucji rynku.

Potrzeba nam czegoś więcej, niż tylko modnej normalizacji dbania o zdrowie psychiczne, o której pułapkach pisała już na łamach Kontaktu Gabriela Lisowska. Bo co z tego, że wszyscy będziemy otwarcie ze sobą rozmawiać na temat naszych zaburzeń i kryzysów psychicznych, skoro dalej będziemy prowadzić te rozmowy w warunkach, które je wywołują?

Pandemia COVID czy agresja Rosji na Ukrainę wyraźnie powinny nam uświadomić, że nie tylko różne towary nie są sobie równe, ale przede wszystkim – że nie wszystko powinno być towarem. Nie bez racji Krzysztof Świrek w „Chorobie braku granic” stwierdza, że stany utożsamiane z „chorobowymi” są „formą psychicznego opracowania trudów życia”. Być może więc nadeszła pora na to, żebyśmy te trudy zaczęli przepracowywać razem, w politycznej i społecznej – a nie tylko psychicznej − rzeczywistości? Inaczej w dalszym ciągu będziemy skazani na indywidualne przepracowywanie tego, co wspólne – każdy i każda z nas osobno, zamknięci w swoich głowach.

***

Korzystałem między innymi z:

  • Franco Berardi, „Precarious Rhapsody”
  • Barbara Erhenreich, „Za grosze. Pracować i (nie) przeżyć”
  • Mark Fisher, „Good for Nothing”
  • Mark Fisher, „Prywatyzacja stresu”, tłum. Łukasz Żurek, Praktyka Teoretyczna
  • Dan Hind, „The Return of the Public”
  • Paweł Jasnowski, „Wybitnie po amerykańsku”, Mały Format
  • David Smail, „Power, Interest and Psychology”
  • Krzysztof Świrek, „Choroba braku granic”, Praktyka Teoretyczna

 

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×