„Ubodzy, was to spotkało witać Go przed bogaczami”. Dosłownie. Wczoraj, na trzy dni przed prawdziwą Wigilią, w podziemiach kościoła Wszystkich Świętych spotkaliśmy się na Wigilii z Ubogimi. Teraz siedzę w modnej knajpie, piję herbatę za dziesięć złotych i nie mogę przestać myśleć o ludziach, dla których świąteczną rzeczywistością – jak na obrazie Jacka Malczewskiego – jest lura słodzona „cukrem dzielonym na kartce”.
Myślę o trzęsących się dłoniach Grzegorza, o łzach spływających po policzkach Moniki, o uśmiechu pani Janeczki, o spojrzeniu czekającej na swojego mężczyznę Joli. O tym, że ich niezdarne gesty – nienawykłych do bycia obsługiwanymi przez kelnerów – były znacznie mniej niezdarne niż składane przeze mnie życzenia. Łamiąc się opłatkiem, próbowałem wydusić z siebie coś, w co choć trochę bym wierzył. Że nie będą samotni. Że będą szczęśliwi. Że Bóg o nich pamięta. Płomyk nadziei, który widziałem w ich oczach, był jednak bardzo wątły. Bo jak tu myśleć o szczęściu, gdy nie ma pewności, że przeżyje się nadchodzącą zimę? Gdy słowa kiczowatej żeglarskiej kolędy – „daj swoją melodią nam ukojenie, daj myślom do nieba aż wzlatać i daj jak najczęściej przyjazne spojrzenie, i daj nam dotrwać do lata” – w ustach bezdomnego Roberta wstrząsają strzępami, które pozostały z ludzkiego serca? Gdy wszyscy, jak przy stołach siedzimy, doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, że za trzy dni – w tę prawdziwą Wigilię – tylko niektórzy z nas znowu przy nich zasiądą, przełamią się opłatkiem, zaśpiewają kolędy?
Im bliżej było do końca wigilijnego spotkania, tym bardziej atmosfera przy moim stole przypominała tę z cytowanej już piosenki Jacka Kaczmarskiego: „Nie, nie jesteśmy biedni i smutni, chustka przy twarzy to katar”. „Siedzę i sam się w sobie nie mieszczę, patrząc na swoje życie” – to Grzegorz z troską i upokorzeniem wpatrujący się w Monikę czy może raczej ja, siedzący we wnętrzu wypełnionej brzmieniem świątecznych przebojów kawiarni i mający pełną świadomość tego, że „życie jest gdzie indziej”?
Nie mam złudzeń. Ich naznaczone cierpieniem twarze – Joli, Moniki, Grzegorza, pani Janeczki, pana Aleksandra, pana Mariusza, dwóch panów Henryków, pana Krzysztofa, pani Krystyny – bardziej niż moja przypominają oblicze „Pana niebiosów obnażonego”, który – pamiętajmy o tym i w Boże Narodzenie – po raz drugi obnażony zostanie na Golgocie. Chrystus ubogi, Chrystus bezdomny, Chrystus śmierdzący, Chrystus milczący w upokorzeniu lub, przeciwnie, nachalnie dopominający się o moją uwagę.
Gdy wraz z przyjaciółmi ze wspólnoty Sant’Egidio patrzyliśmy, jak nasi Goście odchodzą w mroźną warszawską noc, wszyscy chyba życzyliśmy sobie tego, by w swoim czasie Bóg zechciał zrobić dla nas więcej, niż my chcemy zrobić dla Jego Ubogich.
Innych życzeń nie mam, bo dla mnie Wigilia – ta prawdziwa – już się odbyła.