fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Załóż kolczyki i wyjdź z domu

Właściciel wynajmowanego mieszkania powiesił się. W ostatnim liście do syna napisał, żeby ten nie wyganiał z niego Ukraińców.
Załóż kolczyki i wyjdź z domu
fot. Alicja Szulc

– Drogie panie, „uciąć drzemkę” nie oznacza, że coś przecinamy. Podobnie, gdy mówimy, że „okna wychodzą”, to nie mamy na myśli, że dokądś idą – mówi Krzysztof Masłowski. Przy nim gitara, przed nim stół, na stole herbata zimowa, a dookoła stołu kobiety z Ukrainy. – A teraz wyobraźmy sobie, że jesteśmy w banku, a wasi mężowie pracują w Niemczech i zarabiają tam duże pieniądze. Podchodzisz do okienka i mówisz: „Czekam na przekaz z Niemiec. Czy pieniądze doszły?”. Która spróbuje? Nie, nie mówimy „czi doszły”, tylko „czy”. Jak cofniesz język, będzie „cz”.

W galerii sztuki Stara Łaźnia w Suwałkach trwają właśnie zajęcia języka polskiego dla uchodźczyń z Ukrainy. Ich oficjalna nazwa to Klub Konwersacyjny, choć czasem konwersacje są zastępowane przez śpiew.

fot. Alicja Szulc

– Po pierwszym spotkaniu myślałem, że nic z tego nie będzie. Panie były tak zablokowane, że nie chciały mówić. Zacząłem więc szukać polskich wersji ukraińskich piosenek, bo muzyka pomaga w obniżaniu stresu. Nowy język, ale znana melodia. Kiedyś przez godzinę śpiewaliśmy Okudżawę i Wysockiego, tyle że jak dochodziliśmy do słowa „Moskwa”, to zamienialiśmy na „Kijów”… Czasem mówię: „Olu, ty zaśpiewaj zwrotkę po polsku, a ja zwrotkę po ukraińsku”. Panie zaczęły się otwierać z każdym spotkaniem, ja wsiąkłem, zacząłem te osoby lubić coraz bardziej – dzieli się wrażeniami Krzysztof Masłowski, nietypowy nauczyciel tych nietypowych lekcji. W Suwałkach o nim się mówi. Uchodźczynie z Ukrainy, chcąc opisać te zajęcia, opowiadają: „to nie jest zwyczajny nauczyciel”, „tam śpiewa się piosenki i pije cappuccino”. Swoją drogą, warto zaznaczyć, że za herbatę zimową czy za wspomniane cappuccino, serwowane przez znajdującą się w Starej Łaźni kawiarnię, uczestniczki nie muszą płacić. Jest to finansowane z projektu „Nowe Relacje”, którego Klub Konwersacyjny jest częścią.

Wszystko zaczęło się na zabytkowym dworcu w Suwałkach. Po wybuchu wojny zaczęli tam przyjeżdżać pierwsi uchodźcy z Ukrainy. Mieszkańcy Suwałk zorganizowali więc tam punkt pomocy. W jednym pomieszczeniu dworca stworzyliśmy kącik dla dzieci, gdzie harcerki były animatorkami. W innym ustawiliśmy ławę z kawą, herbatą, kanapkami. W kolejnym stały pudła z ubraniami czy zabawkami. Nic nie było wydzielane. Jak ktoś potrzebował pasty do zębów – przychodził i po prostu brał. Potem zaczęło przyjeżdżać coraz mniej Ukraińców, więc i moja aktywność zaczęła przygasać – opowiada Masłowski. Przez 30 lat był nauczycielem w wiejskiej szkole. Najpierw informatyki, później języka rosyjskiego, w końcu angielskiego. – Jak przeszedłem na emeryturę, pomyślałem sobie: „mam tyle czasu, że mogę poświęcić kilka godzin w tygodniu na uczenie języka polskiego”. Z tą propozycją zgłosiłem się do Związku Ukraińców w Suwałkach. Okazało się, że w ramach projektu „Nowe Relacje” uchodźcy mają już takie tradycyjne lekcje polskiego. Postanowiłem więc nie uczyć gramatyki, tylko zrobić speaking club. Podczas zajęć nie poprawiam każdego błędu, bo nie o to chodzi. Chcę, żeby na spacerze z psem któraś pani mogła porozmawiać z inną panią z psem. Zresztą, mam dobry przykład. Moja żona poszła kiedyś z córką do lekarza, z jakiegoś kraju afrykańskiego. Okazało się, że nasze dziecko ma owsiki. Lekarz, chcąc uspokoić żonę, powiedział tak: „U was wszystkie mają robak!”. Czy jest to komunikacyjnie zrozumiałe? Jest. I o to chodzi.

Najważniejszy jest kot

Związek Ukraińców w Suwałkach jest najbardziej ukraińskim miejscem w całym tym mieście, liczącym około 70 tysięcy mieszkańców. Jeśli przyjeżdża tu ktoś nowy – ktoś, kto ucieka przed wojną – prędzej czy później sąsiedzi, przechodnie, urzędnicy skierują go tu – do siedziby organizacji. Ukraińców jest w Suwałkach gdzieś około 1800. Nazywają siebie diasporą, czasem suwalską rodziną. Niektórzy mówią na siebie też tak: podwójni uchodźcy. To ci, którzy drugi raz musieli uciekać z domów. Najpierw w 2014 roku, kiedy Rosja wkroczyła na wschód Ukrainy, a następnie rok temu – kiedy zaatakowany został cały kraj.

– Moja koleżanka dzień przed wybuchem wojny zrobiła huczne otwarcie swojego sklepu. „Wszyscy gadają, że będzie wojna, a ja mam dziesięć tysięcy euro w towarze” – powiedziała mi. „Lena, jaka wojna, co ty wygadujesz? Mamy dwudziesty pierwszy wiek”. I na dowód tego wybrałam sobie nowe szerokie dżinsy i miękki sweter w czerwono-białe pasy. Tyle że nie miałam pieniędzy, więc poprosiłam, by mi odłożyła do następnego dnia. Żadna z nas już do pracy nie poszła… Zadzwoniłam do matki, która mieszka w małym miasteczku: „Wojna się zaczęła”. „Nie, nic nie słychać”. „Matulo, Charków się pali”. Zadzwoniłam do starszej córki studiującej w Łodzi na politechnice. Nie mogła się uspokoić: „Mama, wyjeżdżajcie! Mama, wyjeżdżajcie! Mama!!!” A
mnie prześladowała wtedy jedna myśl: „W sklepie leży mój nowy sweterek, a Lena ma dziesięć tysięcy euro w towarze” – mówi Natalia Rak, jedna z pierwszych uchodźczyń, które dotarły do Suwałk rok temu. Ona, jej syn i ich kotka. – Podróż przez całą Ukrainę do granicy z Polską zajęła nam cztery doby. Mąż pożegnał się z nami i zawrócił, bo mężczyźni nie mogą opuścić terenu państwa. Dodał jeszcze: „Cóż, zawsze marzyłaś o samochodowej wycieczce ze wschodu na zachód. Oto i ona”.

fot. Alicja Szulc

Kiedy znaleźliśmy się po stronie polskiej, zaopiekowali się nami polscy wolontariusze. Ktoś zapytał: „Może chcecie jeść?”, „Może chcecie pić?”, „Skąd jesteście?”. Ja szlochałam, kotka biegała po namiocie. Czekaliśmy na kierowcę, który zawiezie nas do Suwałk. Wiedziałam, że chcę przyjechać właśnie tu. W Ukrainie byłam wielką biznes lady, miałam swoją kawiarnię, własnoręcznie robiłam pierniki. I właśnie z tymi piernikami zostałam w dwa tysiące szesnastym roku zaproszona do Suwałk na Jarmark Kamedulski. Przez trzy dni spacerowałam wtedy po mieście i nie mogłam uwierzyć w to, co widzę. „Aha, to każde miasto w Ukrainie mogłoby tak wyglądać, gdyby miało dobrego gospodarza i gdyby pieniądze nie były rozkradane, tylko inwestowane w sport, w kulturę, w dzieci” – myślałam. Byłam pod wrażeniem stanu dróg, chodników. Na ścieżce rowerowej prawie nie rozjechał mnie rowerzysta, bo to przecież droga wyłącznie dla rowerów… Córka ostatnio się ze mnie śmiała: „A pamiętasz, mamo, że jak wróciłaś wtedy z Suwałk, to powiedziałaś: »W takim miasteczku mogłabym żyć«” – opowiada Rak. – Z granicy przywiózł nas pan Robert, Polak. Musiał być bardzo zmęczony, bo przez całą noc pił napoje energetyczne. Ja też, kiedy dotarliśmy na miejsce, byłam zapłakana i ledwo przytomna. Stałam pod blokiem, gdzie mieliśmy mieszkać, gdy podeszła do mnie jakaś kobieta z dzieckiem: „Pani z Ukrainy?”. Po chwili wróciła i wręczyła mi paczkę. Była w niej zupa ogórkowa – jedliśmy ją z synem przez trzy dni. Ale to jeszcze nie wszystko. Weszliśmy do środka. W mieszkaniu lodówka była po brzegi wypełniona jedzeniem, a na stole stały środki czystości i higieny. To był szok.

*

Pomimo szoku Natalia Rak następnego dnia zaprowadziła syna do polskiej szkoły, a sama stawiła się jako wolontariuszka w siedzibie Związku Ukraińców w Suwałkach. Żeby nie oszaleć, żeby zająć czymś myśli. Każdego dnia do miasta przyjeżdżało wtedy z Ukrainy po 200 osób. Byli to znajomi znajomych, osoby, które znały działalność organizacji z mediów społecznościowych. Widzieli, że jest tu ukraińskie środowisko i wsparcie. Zostawali. Najstarsi suwalscy uchodźcy mają po 80 lat, najmłodsi – tu się urodzili.

Do biura organizacji cały czas ktoś wpada i o co coś pyta.

– Są może szampony?

– Niestety nie, zostały tylko maski do włosów, ale bez nich da się żyć… Co innego bez szamponu.

– Co? Szampana?

– Gdybyśmy mieli szampana, to i szampon nie byłby potrzebny.

I tak co jakiś czas. Ktoś zagląda na chwilę, ktoś przychodzi regularnie, ktoś pewnym krokiem, inny nieśmiało. To właśnie tutaj Ukraińcy dowiadują się też o tym, że w ramach „Nowych Relacji” mogą w Suwałkach – oprócz lekcji polskiego – uczestniczyć w warsztatach rękodzieła, tańca, śpiewu, ale też w zajęciach z fizjoterapeutą i psychologiem. W aktywnościach, które, mówiąc potocznie, mają wyciągnąć ich z domów. By choć na chwilę oderwali się od nieustannego śledzenia wiadomości z frontu.

*

– Na początku bardzo trudno było zachęcić kogokolwiek do uczestnictwa. Pytali: „po co mam iść na lekcje polskiego? Wojna zaraz się skończy i za miesiąc będziemy w domu”. Mówiłam: „a co ci szkodzi?”. Siedzą pozamykani w domach, a w Ukrainie walczy syn, mąż, zięć. W końcu nie mogą już wytrzymać w tych czterech ścianach. Namówiłam kiedyś jedną panią, żeby poszła na zajęcia Klubu Konwersacyjnego. Oglądam ostatnio zdjęcia z tych spotkań i co widzę? Ta pani założyła kolczyki, usta pomalowała. Znak, że wraca do życia – ciągnie Natalia Rak. Sama uczestniczy w lekcjach języka polskiego. – Staramy się uczyć języka, nie przeszkadzać Polakom, w końcu jesteśmy uchodźcami. Choć niedawno zdarzyła się nietypowa sytuacja. Właściciel mieszkania, wynajmowanego przez jedną z kobiet, powiesił się. W pożegnalnym liście do syna napisał, by ten nie wyrzucał Ukraińców, by pozwolił im mieszkać. I tak się stało. Córka zapytała mnie niedawno: „Mamo, nie mamy już domu, prawda?”. Ja na to: „Córko, tam dom twój, gdzie kotka twoja. Teraz twoim domem są Suwałki”.

Ile żyć ma Ukrainka?

O integracji z Polakami trudno jest dziś mówić w Suwałkach. Osoby z doświadczeniem uchodźczym najpewniej czują się w swoim gronie. Nie muszą sobie tłumaczyć, dlaczego w noc sylwestrową zasłaniali okna, zatykali uszy i czekali, aż wystrzały się skończą. Dlaczego każdego wieczoru nawiedzają ich koszmary. Czemu podskakują, gdy ktoś trzaśnie głośno drzwiami. I mają podobne obawy. „A może Polacy wcale nie chcą, byśmy tu byli?”, „Może nie powinniśmy na ulicy rozmawiać po royjsku, bo pomyślą, że jesteśmy Rosjanami?”. Miejscem, gdzie wielu z nich odnajduje swoiste otulenie, jest cerkiew prawosławna. Kapłan jest Polakiem, więc kazania są w niej po polsku. Spowiedź da się załatwić po rosyjsku. Ale język modlitwy jest taki sam jak w domu – staro-cerkiewno-słowiański.

fot. Alicja Szulc

– Jak na skrzydłach stamtąd wychodzę – wzdycha Elena Derzhypilska. Przyjechała do Suwałk zcórką i roczną wnuczką. – W domu zajmowałyśmy się rękodziełem, szyłyśmy lalki.Mieszkałyśmy w Drużkiwce na wschodzie kraju. Zostawiłyśmy tam nasze maszyny do szycia i uciekłyśmy. Córka od razu poszła na lekcje polskiego i znalazła pracę, a ja prawie przez rok siedziałam w domu z małą. Ratowała mnie Biedronka. Wejdę do sklepu, popatrzę na towar, na ceny. Potem idę do innego sklepu jak na wycieczkę – opowiada o ostatnich miesiącach w Suwałkach. – Niedawno wnuczka poszła do żłobka, a ja mogłam wyjść do ludzi. Zaczęłam chodzić na warsztaty. Na język polski, na gimnastykę, na tańce. Jutro będę haftować, wieczorem mam zajęcia u pana
Krzysztofa. Powiedziałabym, że dzięki tym zajęciom zyskałam drugie życie, bo to nie prawda. Czuję, jakbym dwudzieste drugie życie zyskała. Jakbym zobaczyła światełko w tunelu. Oczywiście regularnie zapadam się w ciemność, ale potem znowu doświadczam radości. Idę teraz przez Suwałki i spotykam znajomych, mam z kim się przywitać. Najcenniejsze dla mnie są znajomości z kobietami w podobnym wieku – pięćdziesiąt plus. Wpadamy na siebie i od razu trajkoczemy: „na jakich zajęciach byłaś?”, „a gdzie”, „a kiedy?”. Przyjechałyśmy z jedną torbą. Córka wzięła z domu tylko rzeczy dla małej, a ja zdążyłam zrobić kanapki na drogę. Dotarłyśmy do Suwałk, dostałyśmy mieszkanie. Zdjęłam kurtkę, usiadłam na kanapie i uświadomiłam sobie, że nie mam żadnego ubrania, nawet bielizny. Mogłam spać tylko w tym, w czym byłam. Ale od rana zaczęło się puk-puk. Puk-puk – sąsiedzi dali coś do jedzenia. Puk-puk – przynieśli obiad. Puk-puk – łóżeczko dla dziecka. Puk-puk – sąsiad ze śrubokrętem, by łóżeczko skręcić. Puk-puk, puk-puk – przynoszą i przynoszą.

– Nadal, jak sąsiad widzi, że wychodzę z domu, to zaczepia mnie, mówiąc: „jak zdrowie?”. Jak pyta o małą, mówię: „w żłobek”. A sąsiadka z naprzeciwka zawsze mnie zagaduje: „macie co jeść?”. Niedawno zadzwoniła do mnie znajoma Polka i zapytała, czy nie mogłabym jej pomóc przy mamie, bo ta upadła i złamała rękę, a chce, by miała przy sobie kogoś zaufanego. Chodzę więc do niej. Sprzątam, lepię pierogi, gotuję barszcz ukraiński. Czasami dzwonię do męża: „słuchaj, a może jak to wszytko się skończy, to ty przyjedziesz tutaj? I tak przecież musimy życie od zera zaczynać”. Ale on nie chce. Pojadę więc ja do niego, razem odbudowywać Ukrainę. Może jutro, może za rok. Na razie poprosiłam, by mi wysłał z domu paczkę z maszyną do szycia.

Boję się wracać o zmroku

Liudmiła Szewczenko czuje się szczególnie zagubiona, bo przyjechała tu z mężem niecałe trzy miesiące temu. Przywiozła ze sobą ikony:

Kiedyś wracaliśmy z apteki, gdy zaczęło się bombardowanie. Ukryliśmy się w jakieś klatce schodowej i przez półtorej godziny siedzieliśmy w kucki za metalowymi drzwiami i się modliliśmy. Szyby leciały z okien, wszystko się osypywało. Od tego czasu również mój mąż modli się regularnie – mówi, gdy spotykamy się po zajęciach języka polskiego w siedzibie Związku Ukraińców w Suwałkach. Ma za sobą miesiące chowania się w łazience, schronie, piwnicy. – Idąc spać, nie zdejmowaliśmy ubrania. Obok łóżka stawialiśmy buty i walizkę z lekarstwami, ładowarką, chlebem, dokumentami. Mieszkaliśmy w okolicy Wuhłedaru, najstraszniejszego miejsca na mapie Ukrainy, miejsca najstraszliwszych walk. Długo zwlekaliśmy z wyjazdem. Ja mam sześćdziesiąt jeden lat, mąż – sześćdziesiąt trzy. Wiedzieliśmy, że już nigdy nie zdołamy zarobić na własne mieszkanie, czy dom. Nie będziemy już mieć własnej działki. Na wyjazd zdecydowaliśmy się dopiero wtedy, kiedy bomba uderzyła w dom naszych bliskich znajomych. Zginęli, zostało troje malutkich dzieci. Nasza miejscowość znalazła się na terenach okupowanych, więc musieliśmy uciekać przez Rosję – innej drogi nie było. Przekroczyliśmy granicę łotewską zziębnięci. Tam od wolontariuszy dostaliśmy skarpety, rękawiczki i czapki. Tam nas też nakarmiono. Potem przejechaliśmy Litwę, dotarliśmy do Polski, a pierwszym miastem w Polsce były Suwałki. Kiedy zapytaliśmy o uchodźców z Ukrainy, skierowano nas tutaj, do Związku Ukraińców. Dowiedziałam się, jak działa komunikacja miejska w Suwałkach, gdzie jest szpital i co robić, jak boli ząb. Któregoś dnia zgasło nam światło w mieszkaniu. Poszłam do sąsiadki. Zapisała nam na kartce numery telefonu wszystkich służb, żebyśmy mieli pod ręką. Płakała, patrząc na nas. My też płakaliśmy – mówi. W Ukrainie Liudmiła pracowała w laboratorium chemicznym, jej mąż był elektrykiem. – Zaczęliśmy najpierw razem chodzić na lekcje polskiego, ale on szybko znalazł pracę w fabryce mebli, więc teraz przychodzę tu sama. Wszyscy opowiadają mi o wspaniałych zajęciach śpiewu, które odbywają się w poniedziałki wieczorami, ale ja mieszkam na obrzeżach Suwałk i boję się wracać o zmroku sama do domu. Dziewczyny mnie uspokajają: „Niedługo będzie lato, będzie jasno”. Mam nadzieję, że wtedy zacznę jeździć. Bardzo tego chcę… Na razie nie czuję się jednak pewnie. Wiem, że jestem tu bezpieczna, ale nie mogę spać nocami, śnią mi się helikoptery latające nade mną… Głowa mi pęka… Może potrzebuję lekarstw, może wizyty u psychologa… My wszyscy potrzebujemy…

*

– Tu u nas, na miejscy jest psycholożka. Idź do niej, siedzi przy biurku – wtrąca jedna z kobiet, która słyszy naszą rozmowę.

– Naprawdę?

– Tak, tak.

(chwila ciszy)

– Pójdę się umówić.

 

Realizatorem programu „Nowe Relacje” jest Towarzystwo Inicjatyw Twórczych „ę”. Program finansowany jest przez Help Age International ze środków Fundacji Conrada N. Hiltona. Partnerem programu jest Polskie Forum Migracyjne.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×