Zakończmy epokę PO-PiS-u. Mój głos przed I turą
Poniższy tekst jest wyrazem osobistych poglądów autora, a nie stanowiskiem redakcji Magazynu Kontakt ani wydawcy.
Post jak setki innych, które codziennie przelatują przed oczami w mediach społecznościowych. Ten mnie jednak zatrzymał. Powiedziałbym nawet: zmroził. Michał Danielewski, dziennikarz OKO.Press, podzielił się ciekawostką: „Po wygranej w wyborach Dudy lub Trzaskowskiego wkroczymy w nową erę, czas, gdy przez większość istnienia III RP nie rządził krajem nikt spoza duopolu PiS–PO. W 2023 roku bilans będzie następujący: 15 lat rządów innych vs 18 lat rządów duopolu”.
Zjawiska trwające tak długo stają się przezroczyste, oczywiste, trudne do zauważenia. Ulegają naturalizacji. Z perspektywy mojego życia już teraz te dwie partie rządzą Polską dłużej, niż rządził nią ktokolwiek inny. Prawo i Sprawiedliwość – wówczas jeszcze mające zawrzeć koalicję z Platformą Obywatelską – rozpoczęło swoje pierwsze rządy, gdy miałem czternaście lat. Od tego czasu minęło kolejnych piętnaście lat rządów dwóch partii wywodzących się z podobnych środowisk.
Rodowody prezydentów, marszałków, premierów
Wypiszmy te nazwiska, bo ich wielość, a zarazem jednorodność wiele pokazuje.
Od 2005 roku stanowisko prezydenta piastowali: Lech Kaczyński (PiS, minister w rządzie AWS), Bronisław Komorowski (PO, wcześniej UW) oraz Andrzej Duda (PiS, były członek UW).
Marszałkami Sejmu byli w tym czasie: Marek Jurek, Ludwik Dorn (obaj PiS, ten drugi później kandydujący do Sejmu z list PO), Bronisław Komorowski, Grzegorz Schetyna, Ewa Kopacz (oboje PO, oboje wcześniej UW), Radosław Sikorski (PO, wcześniej AWS, później również minister w rządzie PiS), Małgorzata Kidawa-Błońska (PO, wcześniej kandydująca z list UW), Marek Kuchciński i Elżbieta Witek (oboje PiS).
Funkcję marszałka Senatu od 2005 roku pełnili: Bogdan Borusewicz (wybrany z poparciem zarówno PiS, jak i PO, później członek PO, dawniej UW, popierający Lecha Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich), Stanisław Karczewski (PiS, dawniej AWS) i Tomasz Grodzki (PO).
Premierzy i premierki? Kazimierz Marcinkiewicz (PiS, wcześniej związany z rządem AWS, odszedł z PiS w 2007 roku, od tego czasu popierał PO), Jarosław Kaczyński (PiS), Donald Tusk (PO, dawniej UW), Ewa Kopacz, Beata Szydło (PiS, wcześniej AWS, zgłaszała też akces do PO) oraz Mateusz Morawiecki (PiS, wcześniej związany z AWS, doradca rządu PO).
Gdyby zagłębić się we wcześniejsze i późniejsze losy rozmaitych ważnych postaci obu partii, zobaczymy przepływy, jakie trudno zaobserwować między jakimikolwiek innymi dwoma ugrupowaniami. Rzucają się również w oczy wspólne – oparte na doświadczeniu politycznym zbieranym w UW i AWS – korzenie polityczne. Jacek Żalek publicznie ogłasza, że wstydzi się swojej dawnej przynależności do Platformy, choć zaledwie rok przed opuszczeniem jej szeregów rozważał, czy Bronisława Komorowskiego nie należy koronować na króla Polski. Jarosław Gowin był najpierw ministrem w rządzie PO, a później wicepremierem w rządzie PiS. Zmian barw partyjnych lub list, z których kandydowali, dokonywali także między innymi Antoni Mężydło, Joanna Kluzik-Rostkowska, Zyta Gilowska, Kazimierz Ujazdowski czy Paweł Kowal.
To wyliczanka długa (choć niepełna), ale potrzebna, bo pokazująca patologiczny charakter polskiej sceny politycznej. Została ona skolonizowana przez dwie partie wywodzące się z podobnego rdzenia (kiedyś spajanego koalicją AWS–UW), przez pewien czas planujące wspólne rządy. Przechodzenie między tymi stronnictwami przez ileś lat było równie naturalne i bezproblemowe, co zmiana koloru marynarki. Można zapytać, co dziwnego jest w tym, że dwie partie zmieniają się u władzy. Tyle tylko, że to nie żaden system dwupartyjny na wzór sporu republikanów i demokratów w Stanach Zjednoczonych. To też nie dominacja dwóch głównych, ale różniących się do siebie sił, takich jak chadecy i socjaldemokraci w Niemczech. To sytuacja, w której główny podział w polskiej polityce przebiega między partią mieszczańsko-centro-raczej-prawicową i prawicowo-ludową.
Wielu pewnie by się obruszyło na użycie w kontekście tych ugrupowań słowa „prawica”, ale to, jak je ostatecznie nazwiemy, to kwestia drugorzędna. Kluczowe jest to, że są to partie bliskie sobie w szeregu ważnych spraw, żywiące się wzajemnym konfliktem i szczerze zadowolone ze stanu, w którym nie dzielą się tortem z kimkolwiek spoza swojego grona (maksimum możliwości dla przedstawicieli innych partii to stanowiska wicemarszałków czy wicepremierów). Ważne jest również to, że oba stronnictwa zdają się obecnie nie mieć przekonującego pomysłu na przyszłość Polski, a już na pewno pomysłu na miarę XXI wieku.
Między złudzeniem a nadzieją
Czy PiS i PO różnią się od siebie? Jasne, że się różnią. W niektórych sprawach – dziś już fundamentalnie. Nie jestem skrajnym symetrystą, który uznawałby, że należy je wrzucić do jednego worka. Jeśli jednak rozumiemy symetryzm jako widzenie wad i jednej, i drugiej strony sporu oraz uznawanie diagnozy, że rządy zarówno PO, jak i PiS, były rządami raczej słabymi, a Polska zasługuje na dużo więcej niż ich konflikt, to owszem – jestem symetrystą. Widzę sprawy, w których PiS niezwykle szkodzi Polsce i jej obywatelom oraz obywatelkom. Widzę takie, w których prowadzi politykę od Platformy lepszą. Widzę takie, z których należy rozliczać PO bez cienia skrupułów. Widzę takie, za które można ją pochwalić.
Nie żyję złudzeniem, którym byłoby oczekiwanie, że partia centrowa i generalnie liberalna gospodarczo (PO) będzie prowadziła politykę lewicową. Podobnie niedorzeczne byłoby oczekiwanie, że prawdziwe państwo opiekuńcze zapewniające poszanowanie praw obywateli i obywatelek – także, a może zwłaszcza należących do mniejszości – zaprowadzi w Polsce partia wyraziście prawicowa w tożsamości i ograniczona w myśleniu o polityce socjalnej (PiS).
Żyję nadzieją, że nie jesteśmy skazani na ten wybór.
Nie będę dokonywał całościowej oceny rządów jednych i drugich. To tym bardziej trudne, że rządy te przypadały na czasy pod wieloma względami różne. Warto jednak, żebyśmy w swoich wyborach i recenzjach nie zamykali oczu na niewygodne dla zwolenników i zwolenniczek PO czy PiS fakty. Poniżej przedstawiam zaledwie ich część.
Skala różnic, skala podobieństw
Słusznie jest krytykować kompletnie nieprzygotowaną i fatalnie przeprowadzoną, skutkującą chaosem deformę edukacji przeprowadzoną przez PiS. Ale słusznie jest również pokazywać, jak wiele małych szkół zlikwidowano – często bez dobrych powodów – za rządów Platformy. Równie słusznie jest informować, że także teraz samorządy są zmuszane do likwidowania szkół z małą liczbą uczniów ze względu na przerzucone na lokalne władze podwyżki (słuszne, choć zbyt niskie!) dla nauczycieli i nauczycielek, a kuratoria wyrażają na to zgodę.
Gdy wskazuje się konsekwencje związane z likwidacją tych szkół oraz brakami w transporcie publicznym, co dało upiorny skutek wykluczenia transportowego młodych ludzi, to trzeba przypominać, że jak likwidowano PKS-y za Platformy, tak nie odtwarza się ich – mimo szumnych zapowiedzi – za PiS-u, a tysiące ludzi w Polsce wciąż są odcięte od realnego dostępu do usług – publicznych i prywatnych.
Gdy wskazuje się na bezprecedensowe upolitycznienie telewizji publicznej, to warto przypomnieć (znając proporcje i nie budując łatwych porównań – to, co dzieje się w TVP obecnie, przekracza wszelkie granice), że i wcześniej nie była ona oazą bezstronności, lecz częściej partyjnym łupem.
Nagonka na osoby LGBT+ w wykonaniu polityków PiS również nie ma precedensu – podkreślmy to. To polityka szkodliwa, groźna i oburzająca. Ale uczciwie przypomnijmy, że na wsparcie postulatów osób LGBT+, na przykład wprowadzenie związków partnerskich, nie zdecydowali się także politycy Platformy. Przekonywali za to, że nie jesteśmy gotowi na „rozwiązania z Zachodu”, niepomni, że funkcjonują one w Czechach od 2006, a na Węgrzech od 2009 roku. Także dziś niektórzy prezydenci miast wywodzący się z Platformy Obywatelskiej potrafią – wzorem Lecha Kaczyńskiego – zakazywać marszów równości w imię politycznego kunktatorstwa (choć trzeba przyznać, że to również platformiani prezydenci innych miast zaczęli w tych marszach chodzić).
Łamanie praw człowieka i obywatela, tłamszenie aktywności obywatelskiej, uciskanie osób LGBT+, szczucie na migrantów i uchodźczynie, ograniczanie prawa do zgromadzeń – to wszystko dzieje się za rządów PiS. Rzecznik Praw Obywatelskich ma pełne ręce roboty. Ale miał je także wcześniej. Po części w podobnych sprawach, po części – w innych. Bo prawa człowieka to nie tylko wolności polityczne, ale też prawa socjalne. A nie jest krajem praw człowieka państwo, w którym na szeroką skalę płaci się po 3,5 złotego za godzinę ciężkiej pracy – również w placówkach publicznych! To ukrócił dopiero PiS, a wzrost mediany zarobków z uwzględnieniem wzrostu cen przyspieszył za jego rządów kilkukrotnie w stosunku do czasów rządów PO. Część tego wzrostu (jak i innych sukcesów rządu) to wynik koniunktury gospodarczej. Część to efekt konkretnych i słusznych decyzji, jak choćby wprowadzenie minimalnej stawki godzinowej. I jasne, że chciałoby się więcej – choćby dofinansowanej i więcej mogącej Państwowej Inspekcji Pracy. Także to trzeba zauważyć.
Rewolucje i zaniechania
Ani jedna, ani druga władza nie odważyła się na wyższe opodatkowanie i realne ograniczenie samowoli wielkiego biznesu. PiS zlikwidował podatek spadkowy i trzeci próg podatku dochodowego, PO – owszem – podwyższyła podatek, ale VAT, uderzając przede wszystkim w najbiedniejszych.
W polityce społecznej pierwsze kroki ku cywilizacji (a więc realnemu wsparciu obywateli i obywatelek, a nie hołdowaniu darwinistycznej i nieprawdziwej zasadzie, że każdy jest kowalem własnego losu) poczynił rząd PO–PSL: „kosiniakowe” czy zasada „złotówka za złotówkę” to kroki zbyt mało odważne, ale warte odnotowania. Trzeba docenić też dynamiczny wzrost liczby żłobków i przedszkoli pod koniec kadencji 2011–2015. Niemniej, prawdziwą rewolucję – odmieniającą los, bez przesady, milionów Polek i Polaków, a także zmieniającą paradygmat i przesuwającą polską politykę w zupełnie inne miejsce – przeprowadził na tej niwie PiS, wprowadzając program 500+. Dziś już niemal nikt nie odważa się mówić o jego likwidacji, a wielu polityków początkowo wrogich tej idei mówi obecnie – czy z przekonania, czy z cynizmu – o jego dobroczynnych skutkach. Jednocześnie są powody, by krytykować na przykład milczenie w kwestii waloryzacji wysokości 500+ czy kształt wsparcia emerytów i emerytek (którym z pewnością należy się bardziej godna wysokość świadczeń!) akurat poprzez arbitralnie przyznawany trzynasty przelew.
W chwili kryzysu obie partie sięgają po podobne zaklęcia i rozwiązania, obarczając największymi kosztami pracowników i pracownice. PiS – korzystając z koniunktury i samemu ją nakręcając – zrobił w polityce socjalnej ogromnie dużo, ale przeważającą większość ruchów w tej sferze wykonał na początku swojej pierwszej kadencji. Potem było ich coraz mniej, a w chwili próby swą prospołeczność schował bardzo głęboko, nie zdając – tak może się okazać – dziejowego egzaminu.
Platforma wybudowała drogi, PiS zwiększa na nich bezpieczeństwo, zwłaszcza pieszych. Są takie przestrzenie działania państwa, w których i jedno, i drugie ugrupowanie ma na sumieniu przede wszystkim zaniechania. Jedna z nich to ochrona zdrowia. Druga – mieszkalnictwo.
Zupełnie inaczej sytuacja wygląda w przypadku wymiaru sprawiedliwości. Tutaj Platformie można zarzucać zaniechania, ale to rachunek PiS-u obciąża ogrom szkodliwej działalności. Całkowite podporządkowanie prokuratury politycznemu aparatowi (czym odwrócono reformę polegającą na rozdzieleniu funkcji ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego; reformę, która wymagała poprawy, ale nie odrzucenia), uderzenie w niezawisłość sądów na skalę dotąd niepojętą oraz podważanie orzeczeń Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej – to winy niesymetrycznie większe niż brak (niezbędnych) reform sądownictwa. To samo dotyczy zwasalizowania Trybunału Konstytucyjnego. Kombinować z jego składem zaczęła już Platforma, ale zupełnie czym innym jest jego całkowite przejęcie, niepublikowanie wyroków oraz kompromitacja jego autorytetu przez powołanie w poczet sędziów Stanisława Piotrowicza i Krystyny Pawłowicz.
Kolejną sferą, w której PiS wypada gorzej, jest z pewnością polityka zagraniczna. Postawienie w całości na sojusz ze Stanami Zjednoczonymi rządzonymi przez najbardziej nieprzewidywalnego prezydenta w historii tego kraju to hazard zdecydowanie zbyt brawurowy. Podobnie jak otwarty konflikt z Unią czy pogorszenie relacji z Ukrainą. Jeśli dodamy do tego wywołanie – w imię sprawy absurdalnej, te przepisy nie mogły działać poza Polską, a mogły ograniczać debatę naukową w kraju – awantury z udziałem USA i Izraela, ukazuje się całościowa miernota dyplomatyczna tej ekipy. Polska jest na arenie międzynarodowej samotna, a to z całą pewnością nie jest dla niej dobra sytuacja.
To wciąż nie wszystkie sprawy, które wymagałyby omówienia – warto byłoby wspomnieć o wojsku, kulturze, cyfryzacji, wykorzystywaniu służb specjalnych, traktowaniu pracowników i pracownic budżetówki… Niemniej gdybym miał się pokusić o podsumowanie, powiedziałbym, że demokracja w swej, niezwykle ważnej, sferze formalnej, opierającej się na szacunku dla prawa i instytucji, ma się dziś gorzej niż za rządów Platformy. Jednocześnie: milionom ludzi żyje się pod różnymi względami w Polsce lepiej. Liczne prawa obywatelskie są łamane częściej, inne jednak – rzadziej. PiS wiele napsuł, ale też sporo naprawił.
Wiele jeszcze pozostaje do naprawienia. To prawda. Ale naprawiać trzeba po obu tych ekipach – nie tylko po PiS-ie, ale także po Platformie. Nie tylko po Platformie, ale także po PiS-ie.
To nie jest walka dobra ze złem
Dlaczego jesteśmy na ten wybór skazani? Dlaczego partie, które wywodzą się z jednego pnia – i które w iluś sprawach zrobiły dokładnie takie samo nic, w pewnych kwestiach fundamentalnie się różnią, ale w wielu różnice między nimi są pragmatycznie rozdmuchiwane – zdołały nas przekonać, że spór między nimi jest sporem cywilizacyjnym? Czemu tak się dzieje, choć żadna z nich w istocie nie ma dla Polski oferty cywilizacyjnej, co widać choćby po braku programów Andrzeja Dudy i Rafała Trzaskowskiego? Czemu zwolennicy i zwolenniczki jednej i drugiej strony są przekonani, że jest to wybór między wielkim dobrem i wielkim złem, a nie między dwiema propozycjami złymi – częściowo z innych, a częściowo z tych samych powodów? I czemu tak wiele osób wierzy, że jesteśmy na ten wybór – najwygodniejszy, wbrew wszelkim zaklęciom i inwektywom, właśnie dla PO i PiS – skazani na wieki?
Nie chcę wybierać między ekipą łamiącą Konstytucję bez żenady i całkiem wprost a ekipą, która po prostu niektórych jej zapisów postanowiła nie zauważać, a niektóre wyroki Trybunału Konstytucyjnego ignorować (choć widzę różnicę między tymi sytuacjami). Nie chcę wybierać między państwem, w którym powstają faszystowsko nazwane „strefy wolne od LGBT”, a państwem, w którym ochroniarka czy sprzątacz zarabia 3,5 złotego za godzinę pracy w instytucji publicznej. Nie chcę wybierać między partią po szyję ubabraną w reprywatyzacyjnej aferze a partią ubabraną w nią po łydki, która również (oby się to zmieniło, od razu pochwalę!) nie uchwaliła ustawy kończącej ten haniebny proceder. Między ludźmi, którzy sięgają w swojej polityce po antysemityzm, a ludźmi, którzy nie dostrzegają, jak bardzo ich wypowiedzi są przesiąknięte klasizmem. Nie chcę wybierać między rządem, który koszty kryzysu finansowego przerzuca na pracowników i pracownice, a rządem, który koszty kryzysu pandemicznego przerzuca na pracowników i pracownice. Nie chcę wybierać między niezależną prokuraturą a 500+. Między brakiem godnego wsparcia dla opiekunów osób z niepełnosprawnościami a brakiem godnego wsparcia dla opiekunów osób z niepełnosprawnościami. Między brakiem PKS-ów a brakiem PKS-ów. Między partią niegotową do odchodzenia od węgla a partią niegotową do odchodzenia od węgla. Między brakiem mieszkań a brakiem mieszkań. Między niskimi płacami w budżetówce a niskimi płacami w budżetówce.
Zróbmy wyłom w duopolu
To nie znaczy, że się od tego wyboru uchylam. Rozumiem tych, którzy mówią dziś o potrzebie jedności władzy i przekonują, że w kryzysie konflikt między najważniejszymi organami władzy może być szczególnie szkodliwy. Rozumiem strach tych, którzy boją się powrotu wyzyskowego koszmaru, jakim było przed 2015 rokiem ich życie, nim w ciągu ostatnich pięciu lat odczuwalnie zmieniło się na lepsze. Rozumiem argumenty tych, którzy przekonują, że właśnie jednolitość władzy trzeba rozbić, bo nie jest dobrze, gdy wszystkim rządzi jedna partia. I tych, którzy nie chcą już żyć w kraju, którego najwyżsi urzędnicy używają wobec nich odczłowieczającej retoryki czy szczują na wszelkich innych. Rozumiem tych, którzy uważają, że PiS jest lepszy od PO. Oraz tych, którzy uważają, że PO jest lepsza od PiS.
Sam też mam swoje zdanie w tej sprawie. I jeśli w drugiej turze wyborów dojdzie do spotkania kandydatów PiS i PO, to udam się do lokalu wyborczego. Oddam ważny głos. Podobnie jak zrobiłem w 2015 roku. I w 2010.
Ale najlepiej rozumiem tych, którzy mają dość jednych i drugich. Może już naprawdę czas, by przynajmniej do drugiej tury wszedł – pierwszy raz od czterech prezydenckich kampanii! – ktoś spoza duopolu? Ktoś, kto będzie przeciwwagą dla zakusów jednych i obsesji drugich?
Już naprawdę czas, by zakończyć tę – nie bójmy się tego słowa – epokę historii politycznej III RP. A przynajmniej zrobić w niej wyłom. Przy urnie każdy dokona wyboru sam. Niezależnie od wyników głosowania będziemy wciąż mieszkać w jednym kraju. Wierzę, że możemy się w nim pomieścić. Ale jeśli wolno mi cokolwiek sugerować czytelnikom i czytelniczkom tego tekstu przed pierwszą turą, to chcę powiedzieć właśnie to: nie warto głosować na kandydatów Platformy Obywatelskiej oraz Prawa i Sprawiedliwości.
Polska zasługuje na więcej niż ich niszczący spór i złe rządy.
W tygodniu poprzedzającym wybory prezydenckie na naszej stronie ukażą się także inne artykuły i wywiady. Opublikujemy odredakcyjne recenzje rządów Andrzeja Dudy w Polsce (autorstwa Stanisława Krawczyka) i Rafała Trzaskowskiego w Warszawie (pióra Jana Mencwela). Przeprowadziliśmy także wywiady z przedstawicielem i przedstawicielką dwóch kandydatów spoza duopolu PiS–PO – Maciejem Gdulą, posłem Lewicy, wspierającym Roberta Biedronia, oraz Katarzyną Pełczyńską-Nałęcz, byłą wiceminister spraw zagranicznych, dziś zaangażowaną we wsparcie Szymona Hołowni.