Zabrali mi kraj. O emigrantach z Wenezueli
Publikujemy pierwszy rozdział e-booka autorstwa Wojciecha Ganczarka.
Już nie tylko sklepowe półki: także mieszkania zaczynają świecić pustkami. Blisko cztery miliony Wenezuelczyków właśnie uciekło z kraju.
Czy powinnam
— To była duża, ciemnawa sala. Podzielono ją na niewielkie komórki dziurawymi zasłonami — opowiada Nelsyn. — Chorzy, dorośli i dzieci, leżeli na brudnych materacach, bez pościeli. Niektórym aplikowano jakieś lekarstwa, inni patrzyli w pustkę. Wielu z nich — w samotności. W ich oczach malował się ból.
Nelsyn ma 30 lat i czarne, ciasno poskręcane loki, które raz po raz odgarnia z jasnej twarzy. Ściślej: odgarniała je cztery lata temu w Caracas, gdy późnymi popołudniami kończyła prace administracyjne w Najwyższym Trybunale Sprawiedliwości. Kilkadziesiąt minut, które pozostawały do zmroku, wykorzystywaliśmy na rozmowy. Bo po zmroku, wiadomo: natychmiast do domu, kryj się, kto może.
— Mojżesz co chwilę wpadał w konwulsje — dodaje.
W tamtym czasie Mojżesz, syn znajomej Nelsyn, zachorował na AIDS i — dzięki kontaktom i błaganiom — trafił do Szpitala Uniwersyteckiego w Caracas. To tam chodziła go odwiedzać. Dziś mieszka w Urugwaju, półtorej godziny od stolicy, Montevideo. Zanim wyjechała, nabawiła się problemów z plecami.
— Wówczas okazało się, że moje ubezpieczenie wystarczało zaledwie na kilka godzin opieki w szpitalu prywatnym — wspomina. — Jasne, mogłeś iść do publicznego, ale tam nie mieli rękawiczek, strzykawek, bandaży, niczego. A w aptekach jakikolwiek lek kosztował cię trzy czwarte miesięcznej pensji.
Był rok 2017, w sklepach brakowało ryżu, mąki i papieru toaletowego, a Miguelowi* — młodemu studentowi architektury z Barquisimeto — nie starczało na kserówki.
— Któregoś dnia podeszła do mnie matka i powiedziała, żebym lepiej znalazł sobie pracę — mówi.
Jeszcze niedawno nie należeli do rodzin, którym by czegokolwiek brakowało. Matka Miguela, oprócz zajęć WF-u w okolicznej szkole, prowadziła cztery lokale handlowe: kafejkę internetową, sklep odzieżowy, warsztat rowerowy i restaurację. W kolejnych latach kryzysu zamykała je jeden po drugim.
— Pamiętam, jak rozdrabnialiśmy mięso kurczaka na coraz mniejsze porcje, żeby wystarczyło na dłużej — opowiada Miguel. — A potem jadło się już tylko ryż i smażone banany.
Siedzimy w kawiarni na rogu rynku w Santa Cruz de la Sierra na wschodzie Boliwii. Miguel odpowiada niemrawo, sennie. Pracuje na nocnej zmianie w magazynie kosmetyków i chociaż śpi osiem godzin w ciągu dnia, jeszcze się nie przyzwyczaił do nowego trybu życia. Ziewa, gdy opowiada, jak to wspólnie z mamą i babcią stali dwie doby w kolejce do spożywczego po butelkę oleju. Zmieniali się co kilka godzin.
— A dlaczego Boliwia? — pytam, bo Boliwia to dość mało popularny kierunek emigracji.
— Czytałem w internecie, że tu jest łatwiej — rzuca krótko.
— W jakim sensie łatwiej? — dopytuję.
— No, że jedzenie — Miguel zaczyna, zaraz urywa i precyzuje, że to o tym przede wszystkim myśli Wenezuelczyk, gdy wyjeżdża z kraju — że jedzenie jest najtańsze w Boliwii.
Kryzys w Wenezueli zaczyna nabierać rytmu krótko po śmierci Hugo Chaveza w 2013 roku. Trzy lata później cena baryłki ropy spada w okolicę 20 dolarów — to ogromna zmiana w porównaniu do ponad 140 dolarów w rekordowym roku 2008 — i naftowy gigant chwieje się na glinianych nogach. Lwią część produktów pierwszej potrzeby Wenezuela sprowadza z zagranicy i opłaca właśnie zyskami z ropy. Sprzedaż surowca to praktycznie jedyne źródło dewiz: według danych Banku Centralnego na rok 2012 — ostatnich, jakie opublikowano — ropa naftowa odpowiada za 96,1% wpływów z eksportu. W konsekwencji, gdy cena surowca spada, w sklepach zaczyna brakować wszystkiego: mydła, ryżu, mleka czy kawy.
Kawa nie pojawia się tu przypadkiem: jeszcze przed stuleciem Wenezuela żyła z jej sprzedaży. Wszystko zmieniło się po odwiertach w dnie jeziora Maracaibo w latach 20. XX wieku. Już w 1935 roku kraj wspina się na sam szczyt rankingu eksporterów czarnego złota, a 15 lat później rolnictwo — niedawny filar gospodarki narodowej — kurczy się do mizernych 10% PKB.
Lokalna waluta utrzymywana przez dziesięciolecia na stałym, wysokim kursie wobec dolara, nie pomaga w rozwoju produkcji krajowej: kupno wyrobów zagranicznych jest po prostu dużo tańsze. Jakby tego było mało, w latach kryzysu lat 80. i ponownie w 2003 roku — już za czasów Chaveza — rząd w Caracas wprowadza zróżnicowane kursy wymiany walut. W obu przypadkach importerzy dostają dolary po najniższym kursie na zakup żywności, przez co uprawa ryżu czy hodowla kurczaków w Wenezueli staje się jeszcze mniej opłacalna: producent krajowy nie jest w stanie konkurować z subsydiowaną żywnością z zagranicy. Gdy do tego dochodzą odgórnie narzucone ceny — często niższe od realnych kosztów produkcji — coraz większe rzesze producentów zmieniają branżę na handel zagraniczny, a konkretnie na import. Rzeczywiście: dziś na wenezuelskiej wsi zobaczymy więcej nieużytków niż pól i pastwisk. Niski poziom produkcji krajowej w połączeniu ze ścisłą zależnością eksportu od ropy naftowej od lat były bombą z opóźnionym zapłonem. Ta bomba właśnie wybuchła.
Dziś nie chodzi już tylko o braki na sklepowych półkach. W dużych miastach coraz częściej nie ma wody i prądu, szpitale nie dysponują elementarnymi lekami, a na ulicach dzieje się, co chce: mówimy o państwie w stanie rozkładu. Według szacunków Organizacji Narodów Zjednoczonych odsetek ubóstwa w Wenezueli wyniósł w 2018 roku 87% — to poziom nienotowany dotąd w historii kraju ani niespotykany w innych krajach regionu. Alarmujące wskaźniki notuje się także w przypadku przestępczości: Wenezuelskie Obserwatorium ds. Przemocy podaje, że w 2017 roku w Wenezueli każdego dnia dochodziło do 75 morderstw.
— Przy rabunku sprawa jest prosta — wyjaśnia Yohana — podjeżdżają, mówią: daj mi wszystko, co masz, i do widzenia.
Tamtym razem było inaczej: czterech mężczyzn na motorach śledziło samochód, którym jechała.
— Chodziło o porwanie — zapewnia. — Cudem udało nam się uciec: taksówkarz przyspieszył, skręcił w boczną uliczkę i zdołał zgubić napastników.
Ojciec Yohany miał mniej szczęścia: przyszło mu zobaczyć na własne oczy jak w drodze na wspólny obiad zamordowano jego przyjaciela.
— Po tych dwóch wydarzeniach zapytałam sama siebie: czy warto się tak narażać, zostając w kraju?
Dziś Yohana, trzydziestoletnia drobna brunetka, mieszka w Limie, stolicy Peru. W Caracas projektowała i szyła stroje kąpielowe. Z czasem import tkanin stawał się coraz trudniejszy, spadła sprzedaż i firma stanęła na krawędzi upadku: wariant emigracji zyskiwał coraz szersze uzasadnienie. Yohana postanowiła wyjechać w podróż, ale po kraju.
— Przez cztery miesiące odwiedzałam miejsca, w których nigdy wcześniej nie byłam — wspomina — karaibskie plaże, andyjską Meridę czy masyw Roraimy. I cały czas zastanawiałam się, czy rzeczywiście powinnam, czy potrafiłabym opuścić Wenezuelę.
Po powrocie Yohana spróbowała jeszcze otworzyć nowy sklep w centrum miasta, ale nieustające zamieszki i protesty w okolicy zmusiły ją do wycofania się z inwestycji.
— Decyzja została podjęta — mówi.
Poprosiła znajomych za granicą, by kupili jej bilet z Kolumbii do Peru. Połączenia bezpośrednie z Wenezueli były niemal dwa razy droższe, a samo opłacenie biletu lotniczego w kraju to ciąg niekończących się komplikacji związanych z brakiem dostępu do swobodnej wymiany walut. Yohana na granicę pojechała autobusem.
— Spojrzałam po raz ostatni na wenezuelskie Andy i tak to się skończyło.
* Imiona niektórych bohaterów zostały zmienione.