
„Zabrali mojego Pana” – to zdanie kojarzy się nam zwykle z okresem paschalnym, ale we mnie rozbrzmiewa szczególnie mocno, gdy w Wielkim Tygodniu widzę zasłonięte krzyże. Te same, które w Wielki Piątek odsłaniamy podczas liturgii.
Na co dzień przeżywam i praktykuję swoją wiarę w Kościele rzymskokatolickim. Piszę to świadomie – ponieważ wierzę, że Kościół jest jeden, choć wyrażamy naszą wiarę w zróżnicowany sposób, w różnych tradycjach i wrażliwościach. Tak samo Wielki Piątek obchodzony jest inaczej w różnych wspólnotach. Jednak moja dzisiejsza refleksja rodzi się właśnie z doświadczenia Kościoła rzymskiego, bo to w jego liturgii i duchowości zakorzenia się moje codzienne życie. To tu uczestniczę w Eucharystii. Ona mnie karmi. Dlatego tym bardziej boli mnie zdanie, które od jakiegoś czasu nie daje mi spokoju: zabrali mi Jezusa.
A kto mi Go zabrał?
Kościół naucza dziś, że tylko biskupi i kapłani mogą sprawować Eucharystię. Teologicznie znajduje to pewne uzasadnienie, ale rzeczywistość sprawia, że coraz trudniej mi to przyjąć.
Dlaczego?
Bo jeśli potrzebuję nakarmić się Eucharystią – a potrzebuję tego bardzo konkretnie, głęboko, realnie – to mogę to uczynić tylko wtedy, gdy przewodniczy jej prezbiter. A dziś to właśnie prezbiterzy są grupą, która w Kościele ponosi największą odpowiedzialność za przemoc, krzywdy i nadużycia. To dla mnie ból – realny, głęboki ból – gdy Eucharystii przewodniczy ktoś, kto – delikatnie mówiąc – jest w to uwikłany. Ktoś, o kim wiem, że skrzywdził drugiego człowieka. Albo ktoś, kto nic nie zrobił, by zatrzymać przemoc kolegi czy współbrata. A w najłagodniejszym przypadku – ktoś, kto wobec krzywdy po prostu milczy.
Najtrudniejsze jest moje wrażenie, iż większości księży ta sytuacja nie przeszkadza. Wychodzą „odprawiać” – a ja jestem wobec tego bezradna. Mogę tylko przyjąć to, co się dzieje, bo nie mam innych możliwości. To oni „mają” Jezusa. To na ich słowa On przychodzi.
Nie chcę teraz walczyć o zmiany w doktrynie. Ale może warto zatrzymać się i zobaczyć, że coś tu głęboko nie gra. Że jest w tym jakiś poważny zgrzyt. Bo Eucharystia została – w praktyce – zawłaszczona przez grupę ludzi, która jako całość nie zdaje egzaminu z moralności, empatii, wrażliwości, ani z życia Ewangelią.
To, co miało być źródłem i szczytem życia Kościoła, stało się dla mnie źródłem niepokoju, napięcia – a czasem wręcz walki o to, by tej grupie nie oddać tego, co najświętsze.
To nie jest atak na księży. Mam nadzieję, że zanim zaczną się bronić – usłyszą ten ból. Ból wielu osób, które wcale nie chcą z Kościoła odchodzić. To ludzie, którzy Kościół kochają – i właśnie dlatego nie zgadzają się na to, jak bardzo instytucja i jej przedstawiciele niszczą to, co w niej najważniejsze.
Kiedy duszpasterz po kolejnym romansie wraca do prowadzenia wspólnoty, jakby nic się nie stało.
Kiedy duchowni oczekują wsparcia i pocieszenia, ale sami nie chcą przyjąć odpowiedzialności za to, jak niszczą innych. Kiedy zamiast słuchać – wygłaszają kazania, które ranią. Kiedy manipulują i używają swojej pozycji, by zaspokoić własne narcystyczne potrzeby.
Tak odbierają nam Jezusa.
Mam w sobie ogromną niezgodę na to, jak to dziś wygląda. Ta niezgoda rośnie, gdy widzę, jak wiele zwyczajnych osób w Kościele pragnie, by był on miejscem bezpiecznym. Miejscem budowania wspólnoty, a nie struktur władzy. Miejscem, gdzie ksiądz jest jednym z nas – nie kimś wyjątkowym. Miejscem, gdzie biskup nie boi się spotkać z ludźmi, zamiast wygłaszać do nich przemówienia z ambony.
Mam w sobie niezgodę, kiedy księża uczą świeckich, jak mają chronić się przed krzywdą ze strony duchownych, ale nie działają w kierunku tego, by osoby duchowne przestały krzywdzić.
Zabrali mi Jezusa – i nie wiem, czy mogę cokolwiek z tym zrobić.
To Wielki Piątek. Nie tylko wspomnienie wydarzeń sprzed dwóch tysięcy lat. To codzienność w Kościele, który kocham i który nieustannie rozdziera mi serce.
Wielki Piątek to jedyny dzień w roku, w którym nie sprawuje się Eucharystii. Może właśnie dlatego jesteśmy wtedy bliżej tych, którzy mówią: zabrali mi Jezusa. Może wtedy jesteśmy sobie naprawdę równi – nikt nie „ma” Jezusa bardziej niż ten drugi.
Wielki Piątek to nie koniec. Może właśnie w tym jest nadzieja. Ale nie będę udawać, że dziś widzę w Kościele drogę do Zmartwychwstania.
Nasza wiara nie kończy się na śmierci. Wierzymy w życie, które zwycięża. W światło, które rozprasza ciemność. W Boga, który przychodzi nawet wtedy, gdy wszystko zdaje się mówić, że jest już za późno.
Ale jak żyć tą wiarą, gdy droga do życia wiedzie przez coś, co codziennie umiera? Jak nie utracić nadziei, gdy zbyt długo patrzy się na krzyż – nie ten symboliczny, ale ten prawdziwy, utkany z doświadczeń odrzucenia, przemocy i samotności?
Zabrali mi Jezusa – to modlitwa. Modlitwa kogoś, kto nie chce odejść. Kogoś, kto stoi pod krzyżem – nie dlatego, że to wzniosłe i poruszające, ale dlatego, że to jedyne miejsce, które nie zmusza, by udawać, że wszystko jest dobrze.
Może ten dzień jest po to, byśmy pozwolili sobie na brak odpowiedzi. Byśmy przestali mówić: „będzie dobrze”, „Kościół przetrwa”, „to tylko kryzys”. Może potrzebujemy ciszy. Nie tej, która tłumi ból, ale tej, która pozwala mu wybrzmieć. Ciszy, która nie ucieka od cierpienia, ale daje przestrzeń na to, by nie zaklejać ran pobożnymi formułkami.
Ciszy, w której Bóg nie mówi – ale jest. Po prostu Jest.
Zabrali mi Jezusa. I może właśnie dlatego dziś On jest bliżej tych, którym Go zabrano. Tam, gdzie ktoś tęskni, a nie może podejść. Tam, gdzie ktoś odchodzi ze wspólnoty z sercem pękniętym na pół. Tam, gdzie nie ma już nic – a jednak zostaje pragnienie.
I może właśnie to jest nasza szansa – by odważyć się zobaczyć prawdę. Nie tylko o innych, ale i o sobie. By nazwać rzeczy po imieniu. By uznać, że rany są prawdziwe. Że straciliśmy coś bardzo ważnego. I że Kościół, który miał być domem, stał się dla wielu miejscem duchowej bezdomności.
Może dziś wystarczy, że się nie poddam. Że nie odejdę w gniewie. Że nie odwrócę się od Kościoła, ale nie pozwolę mu dalej krzywdzić.
Bo tam, gdzie zabrano Jezusa – On nie zniknął. On po prostu wyszedł poza mury. Poza utarte schematy. Może właśnie tam dziś warto Go szukać. W miejscach, gdzie nikt nie chce Go zamknąć pod kluczem. Schować pod sutanną. Wziąć sobie na wyłączność.