
Wiele osób na lewicy deklaruje chęć tworzenia „bezpiecznych przestrzeni” (safe spaces) w swoich kręgach. Bezpieczna przestrzeń z definicji ma być przestrzenią wolną od przemocy i przymusu, w której każdy – niezależnie od tego, jak bardzo jest nietypowy w ekspresji, wystraszony sytuacją lub nieobeznany z dominującą normą społeczną – może zabierać głos i podejmować działanie zgodnie ze swoim autonomicznym wyborem. Tworzenie takich przestrzeni ma być, z jednej strony, odpowiedzią na traumatyzującą brutalność zewnętrznego świata, a z drugiej – powinnością moralną dla lewicowych kolektywów, w historiach których nietrudno o przypadki wewnętrznego wykluczenia (na przykład kobiet z ruchu robotniczego lub osób transpłciowych czy niebiałych z ruchu feministycznego). Jeśli działasz gdzieś na polskiej mikrolewicy, prawdopodobnie uczestniczysz w takich dyskusjach na co dzień. Jak stworzyć bezpieczną przestrzeń?
Nie jest to zadanie łatwe. Życie polityczno-aktywistyczne jest dynamiczne i płynne, i zasadza się na wchodzeniu w niezliczone interakcje z innymi ludźmi – interakcje, które nie zawsze da się zaplanować. Jeśli działamy w ruchu niesformalizowanym, czyli tak zwanym nowym ruchu społecznym, pojawiają się dodatkowo pytania o organizację i odpowiedzialność: kto komu ma zapewnić bezpieczną przestrzeń i jakimi środkami? Łatwo się to rozlewa – w końcu jesteśmy lewicą, więc czujemy się odpowiedzialni jako wspólnota i stosujemy pomoc wzajemną, a skoro bezpieczeństwo to podstawa, trzeba dbać o nie zawsze i zawsze mieć się na baczności.
Bezpieczne przestrzenie nabierają kształtu w kontekście postulatów całego galimatiasu kolorowych lewicowych ruchów: młodzieży klimatycznej, „elgiebetów”, czarnostrajkowych feministek. Słowa klucze: call-out, cancellowanie, trigger-warningi, bezpieczeństwo, tożsamość, neuroróżnorodność, autonomia, terapia, NVC (ang. non-violent communication), hejt, przemoc. Żeby to wszystko uzgodnić, przydają się zarówno intersekcjonalizm i polityki tożsamości (mamy zróżnicowane, indywidualne doświadczenia, więc inteligencki zdrowy warszawiak nie może wypowiadać się za niepełnosprawną migrantkę z Ukrainy), jak i kultura terapeutyczna (musimy uszanować trudności psychiczne i atypowości, które wnosimy do ruchu, żeby nie reprodukować społecznej opresji). Statystyk nie przytoczę, wszystko to „dowody anegdotyczne” zebrane przeze mnie lub zasłyszane z niejednych ust. Tym niemniej myślę, że na mikrolewicy jest to dobrze znana rzeczywistość: często bardziej niż walką z kapitałem i opresją zajmujemy się zarządzaniem samymi sobą.
Najnowszą historię lewicowej polityki i aktywizmu rzeczywiście da się opowiedzieć konfliktami o zaniedbanie kultury bezpieczeństwa i próbami jej tworzenia. Najpierw wybijanie się na niepodległość kolejnych „subruchów” społecznych, których głos nie wybrzmiewał dostatecznie głośno w tradycyjnych, uniwersalnych lewicowych ruchach, a wręcz które doświadczały dyskryminacji ze strony swoich „towarzyszy broni”. Kluczową rolę odegrało także #MeToo, które oprócz tego, że po prostu nagłośniło powszechność i codzienność molestowania seksualnego kobiet na całym świecie, to na dodatek obnażyło hipokryzję lewicowych kolektywów, którym nie udało się uchronić swoich własnych aktywistek od potencjalnie traumatyzujących doświadczeń. W tle mamy także osiągniętą dzięki hegemonii języka angielskiego i mediom społecznościowym estetyczną dominację amerykańskich „ruchów kampusowych” i Occupy Wall Street, dla których samoorganizacja była ważnym tematem. Jeśli dodamy do tego niebagatelny kontekst kultury terapeutycznej, nowego języka samoopisu XXI wieku, który nabrał dodatkowego rozpędu po pandemii COVID-19, otrzymamy rozbudowaną listę czynników stojących za popularnością koncepcji kolektywu politycznego jako bezpiecznej przestrzeni.
Przeciwko bezpiecznym przestrzeniom
Z jednej strony, bezpieczne przestrzenie stanowią odpowiedź na rzeczywiste problemy i ruchy odśrodkowe – trudno mieć za towarzysza kogoś, wobec kogo żywimy głębokie poczucie krzywdy i niesprawiedliwości. Z drugiej – skupienie na bezpieczeństwie (żeby nie użyć słowa „obsesja”) wygenerowało całe mnóstwo nowych problemów. Namierzanie przemocy i próby jej rozliczania zdarzały się na mikrolewicy wielokrotnie (słowo klucz: call-out), najczęściej z niezadowalającym dla inicjatorów efektem. W internecie bez trudu znajdziecie komentarze piętnujące przypadki przemocy seksualnej czy manipulacji psychicznej. Jeszcze więcej informacji przyniesie pobieżny przegląd plotek na mikrolewicy – sporo takich incydentów odbyło się poza polem widzenia polskich mediów. Same interwencje rzadko przekładały się na jakiekolwiek sankcje poza towarzyskimi; oficjalne sprawy policyjne i sądowe (a tym samym – takież rozliczenia) zdarzają się w tym środowisku rzadko.
Brak kary za zbrodnię generował w wielu osobach, zwłaszcza sympatyzujących z pokrzywdzonymi, nieznośne napięcie. Często w efekcie następowały rozłamy środowiskowe osłabiające ruch (zapytajcie o to partię Razem, anarchistów albo feministyczne dziennikarki). Być może to cena, którą warto zapłacić, gdy stawką jest triumf sprawiedliwości i zadośćuczynienie pokrzywdzonym. Nie kojarzę jednak w polskim mikrolewicowym aktywizmie przypadku call-outu, który zakończył się satysfakcjonującym dla którejkolwiek ze stron rozwiązaniem, a spora ich część po prostu przyczyniła się do rozpadu potrzebnych światu działań. W dodatku niesformalizowanie organizacji oraz brak oficjalnej sankcji powodują, że ostatecznie nawet poważne oskarżenia o przemoc nie mają performatywnej mocy; w praktyce kończą w roli środowiskowej plotki. Zarazem to właśnie potępienie (lub jego brak) call-outowanej osoby często wyznaczają na mikrolewicy granice obozów – neutralność nie jest mile widziana. Aktywistyczne sieci towarzyskie stają się coraz bardziej skomplikowane i zawiłe, a sojusze polityczne – coraz trudniejsze. Nie możesz mieć pewności, czy nie podasz ręki gwałcicielowi albo czy zbyt pospiesznie nie potępisz w czambuł kogoś, kogo właściwie w ogóle nie znasz i o kim słyszysz mętną (choć budzącą grozę) opowieść.
Mikrolewica często bardziej niż walką z kapitałem i opresją, zajmujemy się zarządzaniem samymi sobą.
Starania o bezpieczeństwo są widoczne także w mniej spektakularnych sprawach, na przykład refleksji nad warunkami debaty, które lewicowe kolektywy odbywają. Czy rozmowy są prowadzone niedyskryminującym, bezpiecznym językiem? Czy potrzeby wszystkich stron debaty zostały uwzględnione? Czy zostały użyte odpowiednie słowa? Czy proksemika pomieszczenia, w którym się zgromadziliśmy, pozwala wypowiedzieć się też nieśmiałym, mniej charyzmatycznym osobom? Czy jesteśmy odpowiednio inkluzywni w swoich gestach? Jednym z często powracających wątków na mikrolewicy jest właśnie odpowiedniość sposobu mówienia o danej kwestii (słowa klucze: NVC, osoby z macicami, Murzyn, przemocowy język). W gąszczu potencjalnie problematycznych wątków i sprzecznych potrzeb ekspresji pojawia się potrzeba dyscypliny słowa, na przykład zgodnej z regułami komunikacji bez przemocy, w której dominuje język „ja” i próba empatyzowania z odczuciami naszego rozmówcy. Kilka lat temu popularność zdobyło zagadnienie trigger-warningów lub ostrzegaczy, czyli didaskaliów wygłaszanych przed właściwym komunikatem, uprzedzających odbiorców o tym, że mogą natknąć się na treści budzące ich emocjonalny dyskomfort. Na mikrolewicy jest to zresztą wciąż popularny sposób tagowania wątków w dyskusjach w mediach społecznościowych. Jego podstawową funkcją jest zapobieganie wzmacnianiu traumy, które może nastąpić w wyniku niechcianego powrotu do trudnych wspomnień.
Pramotywem wszystkich tych technik jest troska o komfort psychiczny naszych towarzyszek i towarzyszy oraz próba wyprzedzającego empatyzowania z ich trudną sytuacją. Problem w tym, że nie wszyscy przychodzą do lewicowych kolektywów z biegłą znajomością języka terapeutycznego. Czasem też po prostu zdarzy się komuś coś palnąć. Po drugiej stronie czekają osoby żądne krwi – teoretycznie w imię troski, w praktyce często zajadle lub wręcz agresywnie egzekwujące odpowiednio empatyczne postępowanie od mniej umiejętnych adwersarzy. Oczywiście niejednokrotnie skutkuje to zażartymi kłótniami i niekończącymi się połajankami. Pół biedy – a może nawet jest w tym jakaś korzyść – jeśli takie podejście pacyfikuje wrogiego sprawie trolla. Niestety, nietrudno o sytuację, w której rzekoma troska o równościowy język staje się pałką uciszającą sprzymierzeńców – ba, nosi wręcz cechy bullyingu. Dlaczego można być okej z upokarzaniem adwersarza, kiedy broni się wartości takich jak troska i współczucie? Można zbyć to pytanie jako przykład tone policingu, ale to dość ryzykowne w czasach, gdy lewicowe kolektywy mają ogromną trudność w pozyskaniu społecznej sympatii i nowych członków.
Za bezpiecznymi przestrzeniami
Narzekanie na wyżej opisane zjawiska to łatwe punkty i mielenie tej samej językowej, dziaderskiej waty, której mamy aż nadto w głównym nurcie medialnym. Czy wypracowana na mikrolewicy kultura samosądów przyniosła sprawiedliwość i odparła przemoc? Nie widać takich oznak. Czy kultura terapeutyczna tworzy przyjazną przestrzeń dla wszystkich? Niespecjalnie. Krytycy tych zjawisk (słowa klucze: terfiary, okraskiści, snołflejki, płakusianie, narcyzm, liberalizm, polityka tożsamości) chętnie i bezlitośnie punktują wady przyjętych rozwiązań, wskazując na to, że osłabiają one lewicę jako uniwersalny ruch, odciągają uwagę działaczek od bardziej fundamentalnych problemów, zjadają ich czas, a do tego przyczyniają się do krzywdy przypadkowych osób. Tutaj też nasuwa mi się skojarzenie z bullyingiem jako metodą prowadzenia dyskusji – nierzadko bowiem wyśmiewają oni samo poczucie krzywdy osób poszukujących bezpiecznych przestrzeni i z automatu dyskredytują te emocje jako przejaw roszczeniowości, egotyzmu czy braku samodzielności.
Jasne, nie zawsze krytyka ta była całkowicie nietrafiona. Niemniej, jej autorzy wygodnie ignorowali źródłowe problemy, które stały u źródła call-outów czy ostrzegaczy. Najlepiej ilustruje to dyskusja wokół domniemania niewinności w sprawach przemocy seksualnej – obrońcy status quo i/lub gwałcicieli nie zostawiali suchej nitki na internetowych samosądach i poszlakowej wartości ich doniesień, pomijając fakt, że wiele autorek call-outów próbuje w ten sposób znaleźć lekarstwo na bezradność w okrutnym systemie – a nawet odzyskać sprawczość. Odsyłanie ofiar przemocy do wymiaru sprawiedliwości jest śmianiem się im w twarz, skoro zostało jasno i jednoznacznie udowodnione, że nie spełnia on swoich funkcji i zostawia pokrzywdzonych samym sobie. Tak samo wszyscy, którzy rechoczą ze snołflejków, ignorują szerszą kulturową potrzebę: złapania psychicznej równowagi i odnalezienia zaufanej, akceptującej wspólnoty. Jest to potrzeba zdeptana w świecie napędzanym obsesją zysku, brutalnością, wojnami, epidemiami i katastrofami ekologicznymi. Krótko mówiąc, lewicowi mikroaktywiści przynajmniej próbują odpowiedzieć na problem, choć próba ta im na razie nie do końca wychodzi.
Czy to oznacza, że bezpieczna przestrzeń w aktywizmie to koncept tak czy siak skazany na niepowodzenie i że wszyscy mamy rozejść się do domów, żeby tam w samotności lizać rany? Nie. Albo inaczej: koncept jest średnio dopieczony, a praktyka trudno wykonalna – jednak potrzeba, która stoi za wołaniem o bezpieczną przestrzeń, zasługuje na zaspokojenie. Przypominam banał: przemoc jest metodą walki o dominację. Uciskani, opresjonowani, osoby należące do mniejszości, walcząc o wyzwolenie, walczyli z przemocą skierowaną przeciwko sobie. Ucisk i niesprawiedliwość mogą się wydarzać także w obrębie ruchów, które z nimi walczą.
Z dużym prawdopodobieństwem potrzeba bezpieczeństwa może być tak naprawdę potrzebą zmniejszenia ucisku i oddania sprawczości jednostkom i grupom już dostatecznie znękanym przez los (czy raczej system). Jednocześnie społeczeństwo konsekwentnie się atomizuje; mówi się o „epidemii samotności” i rozpadzie wspólnot; ruchy i walki polityczne stają się coraz bardziej silosowe i pokawałkowane; świat przyspiesza między jednym alarmującym nagłówkiem medialnym a drugim, nieustannie zagarniając naszą uwagę; państwo, zakłady pracy, media zostawiają jednostkę samej sobie. Mamy coraz mniej czasu, by znaleźć sobie towarzyszy i towarzyszki. Zaczynamy mówić językiem i działać sposobami, które mają tę zaletę, że są nam dostępne jednostkowo, zza ekranu komputera, między robotą a robotą – no i funkcjonują jako odpowiedź na bieżące problemy. A że w globalnym, anglojęzycznym obiegu dostępna jest nam amerykańska arogancja – wyrażająca się w niekwestionowanym przez media przekonaniu, że problemy USA są problemami całego świata (ergo: z USA warto eksportować kluczowe definicje problemów i tematy dyskusji politycznych) – oraz pochwały kultury terapeutycznej, to jest to właśnie repozytorium, z którego zaangażowanemu Kowalskiemu najłatwiej skorzystać, kiedy usiłuje wyrazić, jaki ma problem z byciem w świecie.
Krytycy kultury terapeutycznej, liberalnej demokracji i polityki tożsamości mogą mieć rację, że nie potrzebujemy tych wszystkich okołopsychologicznych etykietek do samookreślenia się. Że może trauma po ostrej dyskusji to poczucie, które ludzie sobie bardziej wmawiają niż diagnozują, że obsesja bezpieczeństwa to tak naprawdę skupianie się na własnym przewrażliwieniu i niedojrzałość w obcowaniu z innymi ludźmi. Ale chyba nawet najtwardsi antypsychiatrzy nie wątpią, że ludzkość (konkretni ludzie!) ma się coraz gorzej. Można się licytować, czy to nierównowaga chemii w mózgu (słowa klucze: hipoteza serotoninowa, paradygmat antypsychiatryczny, medykalizacja), czy niepewność jutra i widmo biedy – ostatecznie jedno i drugie da się sprowadzić do poczucia bezpieczeństwa. Żadna osoba nie stanie się zwierzęciem politycznym, jeśli składa się tylko z przerażenia. Takimi rękami nie zadzieje się żadna rewolucja.
Ku przemocy
Niech będzie, że mamy prawo chcieć sejfspejsów i że nie zawsze musi to być bezproduktywne. Jak jednak ma się bezpieczna przestrzeń do podstawowych celów danego ruchu (na przykład powstrzymania katastrofy klimatycznej, wyzwolenia mniejszości seksualnej, obalenia patriarchatu)? Czy te tematy w ogóle się ze sobą przecinają?
Odpowiedź na to pytanie sprowadza się do dychotomii celów wspólnotowych i perspektywy jednostki. Z jednej strony, indywidualizm, tożsamości i język „ja” mają sprawiać, że żaden punkt widzenia nie zostanie zignorowany, że zobaczymy wspólnotę w całej jej wewnętrznej różnorodności. Z drugiej – łatwo się w tym zatracić, zapomnieć, że w życiu politycznym chodzi przecież o wzniesienie się ponad mikroperspektywę do systemowych rozwiązań. Nie da się uprawiać polityki w pojedynkę, a lewica reprezentuje przecież większościowego Dawida przeciwko mniejszościowemu Goliatowi – musi więc umieć tworzyć opowieść i propozycje dla wszystkich. Myślę, że da się jednak znaleźć rozwiązanie – zastępując język „ja” perspektywą „nas”. Chodzi tu trochę o chwyt retoryczny, a trochę o zbiorową resocjalizację do życia we wspólnocie, do zmieniania świata nie przez obronę własnego stanowiska, lecz przez rozmowę z drugą osobą. W gruncie rzeczy musimy sobie na mikrolewicy przypomnieć, że chodzi nam o wspólny interes – nasze wewnętrzne spory dotyczą środków, a nie celów. Koncepcja sojusznika, nieco zmaltretowana przez pinkwashingowe ruchy korporacji czy aktywistów-pozerów, zasługuje na odświeżenie. Żaden ruch wyzwoleńczy, w tym progresywny i kulturowo alternatywny, nie wygra bez mas sympatyków.
Fantazje o przemocy w imię sprawiedliwości są coraz wyrazistsze, podczas gdy lewica pozostaje słaba i nieruchawa.
Sprawa staje się bardziej skomplikowana, gdy wychodzimy poza nasze własne kręgi i mierzymy się z naszymi przeciwnikami. Czy na pewno NVC powinno wtedy być naszym podstawowym językiem? Kolejny banał: historia polityczna jest też historią przemocy, i to przemocy wielkoskalowej. Sami fundatorzy lewicy, tacy jak Karol Marks, pisali o walce klas. O pokój w swoim domu walczą właśnie Ukraińcy (a przecież bezpieczniej byłoby złożyć broń i uciekać). Sufrażystki podkładały bomby w Wielkiej Brytanii, zwolennicy Czarnych Panter zbroili się w samoobronie przed FBI, queerowi uczestnicy zamieszek w Stonewall w USA obrzucili policję kamieniami. Podobnie zresztą było z ruchem robotniczym, który regulacji czasu pracy, podniesienia płac czy standardów bezpieczeństwa nie wywalczył z bukietem róż i uśmiechem na ustach. W Europie XX wieku część ruchów lewicowych przekształcała się nawet w organizacje terrorystyczne, których głównym celem była walka z kapitalizmem (a także kolonializmem i faszyzmem). Przemoc stanowiła jeden ze środków stosowanych przez ruch lewicowy – co więcej, niejednokrotnie skutecznie i z poparciem społecznym.
Współcześnie przemoc w polityce wciąż się wydarza i bywa udziałem ruchów afiliowanych, choćby częściowo, jako lewicowe (na przykład żółte kamizelki we Francji w 2018 roku, Ruch Oburzonych w Hiszpanii w 2011 roku). Odrębną kwestią jest to, że w Polsce, kraju konformizmem i powściągliwością płynącym, gwałtownych zamieszek politycznych dawno nie widzieliśmy – jesteśmy bardzo grzecznym społeczeństwem i nasze elity trzymamy na bardzo luźnej smyczy. Pytanie pozostaje jednak zasadne, zwłaszcza w świecie narastających napięć i wybuchających spontanicznie konfliktów: co w sytuacji, w której jako ruch zostaniemy skonfrontowani z potrzebą zastosowania przemocy, choćby w samoobronie? Czy nie grozi nam wtedy autopacyfikacja, wybicie sobie samym zębów już na starcie?
Pilność potrzeby jest oczywiście dyskusyjna – wśród czytelników Magazynu Kontakt jest na pewno spora publiczność przywiązana do pokojowych demonstracji i demokracji deliberatywnej. Sama wierzę w to, że środki walki politycznej powinny być praktyczne i dostosowywane do sytuacji. Metodyka wypracowana przez Occupy Wall Street czy stosowana teraz przez ruch klimatyczny Ostatnie Pokolenie zakłada pasywne, pokojowe formy protestu. Za wcześnie, żeby rozstrzygać o ich skuteczności, ale w polskim kontekście mogą one wystarczyć do tego, żeby wywołać poruszenie.
Tymczasem w kulturze popularnej wybrzmiewa pragnienie mocniejszej rewolty. Myślę tu o krytycznych reprezentacjach jednego procenta, negujących natrętne korporacyjno-medialne propagandy o biznesowych bohaterach, którzy budzą się o piątej rano, by innowacyjnić gospodarki. Serial „Biały Lotos”, w którym geje mordują bogaczkę na jachcie, filmy: „W trójkącie”, w którym klasa próżniacza tonie pod naporem własnej arogancji, czy „The Menu”, w którym proletariacka ekipa kucharzy gotuje eleganckim bogaczom wieczór jak z horroru… „Bękarty wojny” czy „Django” Quentina Tarantino opowiadają o ofiarach rasizmu, które odpłacają swoim oprawcom z nawiązką; „Obiecująca młoda kobieta” – o kobiecie mszczącą swoją tragicznie zmarłą przyjaciółkę. Na polskim gruncie „Kos”, udający biografię Tadeusza Kościuszki, raczy nas krwawymi scenami walki pomiędzy szlachcicem a jego bękarcim, chłopskim bratem. We wszystkich tych obrazach jako widzowie mamy czerpać przyjemność z rozpoznania społecznej niesprawiedliwości i z rozwiązania jej przemocą.
Obserwacja zbiorowych oddolnych reakcji, wyrażanych między innymi w memosferze, zdaje się potwierdzać ludową żądzę krwi. Przypominam sobie żywiołowe reakcje na doniesienia z lata 2023 roku, gdy w drodze na dno oceanu eksplodował tandetny okręt Titan z grupką aroganckich ultrabogaczy na pokładzie. W grudniu 2024 roku, kiedy w zamachu na ulicy zginął znienawidzony CEO firmy sprzedającej prywatne ubezpieczenia medyczne i ujęto jego domniemanego sprawcę, Luigiego Mangione, internet zdaje się buchać nastrojem wręcz rewolucyjnym. A jednak lewicowy mainstream polityczny nie nadąża za takim radykalizmem i trudno powiedzieć, czy akurat za to jest karany przez swój potencjalny elektorat. Gdybym pisała doktorat z psychoanalizy, rozpisałabym się teraz o sublimacji – fantazje o przemocy w imię sprawiedliwości społecznej są coraz bardziej wyraziste, podczas gdy lewica pozostaje słaba i nieruchawa. W wielu krajach spektrum sprawczej polityki parlamentarnej i słyszalnej debaty publicznej zamyka się między eleganckimi neoliberałami w stylu Emmanuela Macrona i Donalda Tuska a szalonymi kryptofaszystami w stylu Donalda Trumpa i Giorgii Meloni. Jedni i drudzy są sprawcami przemocy i niebezpieczeństw – a jednak ludowa odpowiedź na ich wybory jest na dłuższą metę nieskuteczna i niemrawa. Pomijając pojedyncze wyjątki w krajach o silnych tradycjach społecznej mobilizacji, jako ludzkość biernie patrzymy, jak prawicowe elity rujnują nam świat.
Lokowanie poczucia bezpieczeństwa
Kto jest więc odpowiedzialny za zapewnianie nam bezpiecznej przestrzeni? Skąd pomysł, że pierwszym adresatem tego pytania będzie akurat mikrolewicowy kolektyw? Jak znaleźć siłę na prowadzenie walki wewnętrznej, kiedy – nawet mając pragnienie i potrzebę – nie jesteśmy w stanie przeprowadzić walki zewnętrznej?
Kultura terapeutyczna uczy nas kierowania uwagi na siebie. W przypadku osób, które zmagają się z cierpieniem psychicznym, ma to głęboki sens – samorefleksja pozwala zrozumieć istotę problemu i rozłożyć go na rozwiązywalne zagadnienia. „Laboratoryjność” rozmowy w gabinecie psychoterapeutycznym stwarza, no właśnie, bezpieczną przestrzeń dla takiej eksploracji. Jest też odpowiedzią adekwatnie udzieloną, przychodzimy bowiem z indywidualnym problemem i odpowiadamy na niego poprzez indywidualne działanie (jest to oczywiście brutalne uproszczenie, które nie oddaje sprawiedliwości bardziej świadomym społecznie nurtom klinicznym).
W przypadku kolektywnego działania politycznego bezpieczna przestrzeń może być trudna do zapewnienia. Zindywidualizowane życie wewnętrzne jednostki słabo przekłada się na skuteczne reguły życia zbiorowości. Każda aktywistka ma swój własny próg bólu i swoją własną biografię trudności i zranień. W kolektywach dynamika wspólnego działania i dyskusji jest złożona, bo wieloosobowa oraz zależna od zewnętrznego kontekstu (na przykład problemów, które kolektyw chce rozwiązywać). Nie da się w niej wytworzyć intymności psychoterapeutycznego laboratorium duszy. Jeśli natomiast chodzi o próbę udzielenia odpowiedzi na przemoc jako kulturowy czy społeczny problem, to mikrokolektywy mają zbyt ograniczone zasoby. Mogą się włączyć w walkę, zaproponować rozwiązanie i starać się wprowadzać je w życie, ale nie mogą dokonać ostatecznego rozstrzygnięcia i zadośćuczynić sprawiedliwości. Tu potrzebna byłaby większa moc wynikająca z formalnych umocowań lub z posłuchu społecznego. Polska mikrolewica nie ma w tych sferach żadnej sprawczości.
W rezultacie żądanie bezpiecznej przestrzeni na mikrolewicy jest swoistą dyslokacją oczekiwań. Nie oznacza to, że członkinie i członkowie kolektywów aktywistycznych są zwolnieni z samorefleksji i uważności na własne uwikłanie w niesprawiedliwość czy okrucieństwo. Nie oznacza to także, że poprzez swoje działania nie są w stanie dokonać żadnej istotnej zmiany. Problem polega na tym, że jej faktyczny zakres różni się od nadziei, które często lokuje się w bezpiecznych przestrzeniach. Sami jako aktywistki i działacze jesteśmy podatni na błędy, możemy ranić bliskie nam osoby lub nie mieć zasobów, by trwać w wyczerpującym wewnętrznym konflikcie. Nasze oczekiwania od towarzyszy walki powinny być dostosowane do ich możliwości oraz zostawiać margines na różnicę poglądów i wrażliwości. Nieformalny kolektyw nie ma żadnej społecznej władzy skutecznego ukarania przemocowca czy ostatecznego rozstrzygnięcia prawdziwości oskarżenia wobec niego. Być może przed pytaniem o to, jak rozliczyć przemoc we własnym środowisku, należy dogadać się co do tego, jak ją w obrębie kolektywu rozumiemy (call-outy doprowadzały do rozłamów często właśnie z powodu różnic na tym tle) i jak możemy zapewnić osobie pokrzywdzonej wsparcie? Ostatecznie częścią odpowiedzi i tak może być towarzyska czy organizacyjna banicja sprawcy przemocy – ale tym razem uwiarygodniona przez refleksję i uzgodnienia, które tę banicję poprzedzą. Zamiast wolności od przemocy, stworzymy wolność do bezpieczeństwa, przez rozmowę, wzajemne zaufanie i aktywne wsparcie. Wtedy nasze słowa będą miały pokrycie w rzeczywistości, zamiast wybrzmiewać jak zaklęcia.