Przestrzeń publiczna i świadomość społeczna w dużej mierze składają się wyobrażeń. Politycy i polityczki mamią nas wizjami. Kultura tworzy wzorce, według których się poruszamy, a kapitalizm nieustannie składa obietnice nie do spełnienia. Wszystko razem się miesza i kotłuje.
Zanurzeni w tym wszystkim często nie widzimy, że śpimy. Bombardowanie stolicy sąsiedniego kraju potrafi – przynajmniej na chwilę – nam to uświadomić. Trzeba chwytać te chwile, nie dlatego, że są pożyteczne – żaden wyższy cel nie jest wart dzisiejszych cierpień ukraińskiego społeczeństwa – ale dlatego, że mogą nam pomóc zobaczyć nieco więcej rzeczywistości i wyzbyć się części naiwności na przyszłość. Części, bo nie ma wątpliwości, że znów zaśniemy. Znów pozwolimy, by rządził nami majak. To nieuchronne przy sile wpływających na nas czynników.
Ale oby był to majak ciut bliższy jawie.
Geopolityczny sen o Putinie
Władze rosyjskie się cywilizują. Nie mają wyjścia, muszą zmierzać do współpracy z Zachodem. Do pewnych rzeczy już się nie posuną. Putin jest zły, ale rozsądny, zna – nomen omen – granice. To tylko takie straszenie, zaraz się cofnie. Gospodarcza wymiana między Zachodem a Rosją – mimo systemu oligarchicznego – będzie zbliżała te światy do siebie.
Trudno logicznie wyjaśnić, skąd się brała wiara w rzekomą prawdziwość tych zdań. Od wielu lat nie mogła się przecież opierać na doświadczeniu czy obserwacji. Rosja staje się w ostatnich latach jeszcze bardziej autokratycznym, despotycznie zarządzanym i tyranizującym ludzi przeciwnych władzy krajem niż wcześniej. W 2006 roku w zamachu zginęła Anna Politkowska, dziennikarka krytyczna wobec administracji Putina i wojny w Czeczenii, otruty został także Aleksandr Litwinienko – za to samo. W 2008 roku Rosja zaatakowała Gruzję. W 2014 roku Rosja dokonała nielegalnej aneksji Krymu i wkroczyła – nieoficjalnie, ale bądźmy poważni – do wschodniej Ukrainy. W 2015 roku zamordowany został Boris Niemcow, obrońca praw człowieka i opozycjonista. W 2018 roku podjęto próbę otrucia Siergieja Skripala (rosyjskiego agenta służb, który przeszedł na stronę brytyjską) i jego córki. W 2020 roku odbyły się sfałszowane wybory prezydenckie w Białorusi, po których przy wsparciu Moskwy władzę utrzymał Aleksandr Łukaszenka stosujący brutalne represje, tortury i zabójstwa polityczne na własnym społeczeństwie. W tym samym roku próbowano otruć także Aleksieja Nawalnego, lidera rosyjskiej opozycji, który w 2021 roku został uwięziony w kolonii karnej pod dętymi zarzutami.
To tylko najbardziej „spektakularne” przykłady świadczące o tym, że jakichkolwiek złudzeń co do Putina należało się wyzbyć lata temu.
A jednak zachodnie elity były w ocenie jego polityki podzielone. Niektórzy politycy i polityczki jawnie z nim współpracowali, wspierali go i korzystali z jego wsparcia. Niektórzy dziś otrząsnęli się ze snu, innym przychodzi to – zapewne w wyniku relacji długów i zobowiązań – wyjątkowo opornie.
A jednak zachodnie państwa uznawały Rosję za kraj do prowadzenia biznesu jak każdy inny.
A jednak Niemcy układali się z Rosją w sprawach energetycznych ponad głowami państw bałtyckich, Polski, Ukrainy.
A jednak w międzyczasie odbyły się Igrzyska Olimpijskie w Soczi w 2014 roku (oglądałem) i mistrzostwa świata w piłce nożnej w Rosji w 2018 roku (również oglądałem). Nikt nie odmawiał udziału.
Byli tacy, co ostrzegali. Ale Zachód jako całość przespał ostatnie lata, niczym Chamberlain „kupując pokój” metodą „appeasementu”.
Dziś nie ma innej możliwej oceny Władimira Putina niż ta, która mówi, że to nie tylko autokrata, nie tylko despota, nie tylko człowiek odpowiedzialny za morderstwa polityczne, ale również zbrodniarz wojenny. Jego miejsce jest na ławie oskarżonych Międzynarodowego Trybunału Karnego w Hadze, nie na szczytach przywódców świata. Czy tak będzie? Czy sen zmorzy – jeśli nie Polskę, to jednak większość globu?
Trudno to wykluczyć.
Sen o europejskim pokoju
To jedno z bardziej szkodliwych, bo bardziej zakłamanych zdań w debacie publicznej. Często słychać, że po II wojnie światowej rozpoczął się najdłuższy okres pokoju w historii Europy. To wyjątkowo nieprawdziwy sen. Inwazja Rosji na Ukrainę ma szansę go wreszcie zakończyć.
Część tego kłamstwa polegała na pominięciu. Za „wojnę w Europie” nie uznawano więc choćby wojny w Jugosławii, podczas której zginęło ponad 100 tysięcy ludzi, a w której uczestniczyły przecież również siły ONZ i NATO, a więc wojska wielu innych europejskich państw. Nie uznawano za godną wspominania tym bardziej wojny w Gruzji, gdzieś na rubieżach Europy. Aneksja Krymu i wschodnich okręgów Ukrainy nie wywróciła tej opowieści.
Drugi powód, dla którego był to sen, polegał na niezauważeniu, że brak działań wojennych w Europie w żadnej mierze nie oznacza, że w ciągu ostatnich już prawie 80 lat, które minęły od końca II wojny światowej, europejskie państwa nie były na wojnie. Wojna o Falklandy. Dwie wojny w Iraku. Dwie wojny w Afganistanie. Wojna w Libii. Wojna w Syrii. Szereg wojen wyzwoleńczych spod kolonialnego panowania w Afryce. Wojna domowa w Wybrzeżu Kości Słoniowej. Konflikt marokańsko-algierski. Konflikt czadyjsko-sudański. To tylko część wojen, w której brały udział różne – żyjące rzekomo w pokoju – państwa Europy. Również Polska, o czym świetnie wiemy, miała swój smutny wkład w niektóre z tych konfliktów. Gdyby doliczyć wojny, w których wywołaniu kluczową rolę odgrywały Stany Zjednoczone, zobaczylibyśmy wyraźnie, że od II wojny światowej Zachód wcale nie jest w stanie pokoju, lecz w istocie w trakcie permanentnej wojny.
Tyle tylko, że jest to wojna prowadzona „w gościach”. Część z tych wojen to tak zwane konflikty zastępcze. Wiele z nich to wciąż były – i są – pojedynki mocarstw, tyle tylko że toczone daleko poza granicami ich samych. To wygodne dla europejskich społeczeństw, ale nie powinno być wygodne dla europejskich sumień. Zachód nie żyje w pokoju. Zachód po prostu wyeksportował – z pomocą między innymi także Związku Radzieckiego, a później Rosji, Turcji, Iranu, Arabii Saudyjskiej, Chin… – to wszystko, co najgorsze w wojnie, w inne części świata. Na tych wojnach jednak wciąż giną ludzie. Na tych wojnach wciąż cierpią najsłabsi. To z tych wojen często pochodzą kolejne grupy uchodźców i uchodźczyń pukających do naszych granic.
To wszystko nie jest żadnym, choćby najmniejszym usprawiedliwieniem dla Rosji atakującej niepodległą Ukrainę. Kto w amerykańskich wojnach widzi usprawiedliwienie dla rosyjskiej bandyckiej inwazji – bredzi. Ale uświadamiając sobie bliskość tej wojny, warto obudzić się z dłużej trwającego snu o europejskim pokoju.
Sen o prostych ocenach ludzi
Im bardziej polityka staje się grą tożsamości – zamkniętych, niezdolnych do crossoverów czy dialogu – tym łatwiej umieszczać swoich oponentów w szufladce z napisem: „samo zło”. Widzimy to nie tylko w Polsce, ale także na arenie międzynarodowej. Takie sytuacje jak atak rosyjski na Ukrainę mówią „sprawdzam” tym etykietom.
Oto okazuje się, że fani Orbana są zmuszeni albo jeszcze usilniej zamykać oczy, albo wreszcie dostrzec jego proputinowską orientację.
Oto trudno nie kibicować Borisowi Johnsonowi, który jak mało który z przywódców państw zachodnich od początku stawia sprawę jasno, klarownie, dobitnie i słusznie: Rosja dokonała aktu barbarzyństwa, należy reagować i wspierać Ukrainę. By mu kibicować, nie trzeba przecież zapominać, że to ten sam Johnson, który ma na koncie wiele kłamstw, idiotycznych decyzji i ponosi współodpowiedzialność za Brexit.
Trudno też nie kibicować Recepowi Erdoganowi. Owszem, rozgrywa on przy okazji inwazji na Ukrainę swoje potyczki z Rosją i Putinem z frontu syryjskiego i kilku innych przestrzeni politycznego konfliktu. To autokrata tłamszący wolność słowa i opozycję, prowadzący haniebną politykę względem Kurdów. Jednocześnie to tureckie wojska realnie wspierają konkretnymi działaniami ukraińską obronę poprzez zablokowanie rosyjskiej floty na Morzu Czarnym. To nie tylko wysyłanie broni i pieniędzy – to realne zaangażowanie tureckich żołnierzy poczynione z pełną świadomością, że nikt rozsądny nie pójdzie na bitwę z turecką armią – potężną, liczną, świetnie wyposażoną.
Polskiej lewicy trudno zaś pewnie patrzeć na bzdury, które wygadują prominentni działacze i myśliciele lewicowi na świecie jak Naomi Klein, Noam Chomsky, Janis Warufakis, Jeremy Corbyn czy Marianna Mazzucato (więcej na ten temat pisze na naszych łamach Staszek Krawczyk).
Rozczarowująca jest także reakcja Watykanu i papieża Franciszka – nad miarę dyplomatyczna, ostrożna i uładzona.
Oczywiście, są ludzie, którzy zachowują się dokładnie tak, jak się tego można było po nich spodziewać. Janusz Korwin-Mikke i Grzegorz Braun pozostają prokremlowskimi dzbanami, podobnie jak gadają bzdury w innych sprawach. Są tacy, którzy zachowują rozum i godność człowieka w tej kwestii, podobnie jak w innych. Ale ludzie nie myślą pakietowo. Sensowne poglądy na skutki amerykańskiego imperializmu niekiedy nie przekładają się na słuszną ocenę jego rosyjskiej odmiany. Ciekawe idee ekonomiczne nie zawsze łączą się z racjonalną oceną zbrodniczej polityki Putina. Umiejętność zauważenia bandytyzmu działań Rosji nie musi być poprzedzona świetlaną karierą polityczną bez plam na honorze.
Dziś przychodzi nam budować sojusze z ludźmi, do których było nam daleko, oraz krytykować tych, z którymi było nam wielokrotnie po drodze. Obyśmy tę lekcję także zapamiętali.
Sen o przemianie natury ludzkiej
To sen podobny do bajań Fukuyamy o końcu historii – słusznie już dawno przez ich autora zrewidowanych. Podobnie popularnym i podobnie bajającym autorem w ostatnich latach jest Yuval Noah Harari. Autor poczytnych bestsellerów, w których próbuje na kilkuset stronach wyjaśnić tajemnice świata – po części w oparciu o pomijanie całych obszarów i wątków historii – twierdził, że ludzkość jest na drodze do wyeliminowania wojen. Powtarzał przy tym – omówiony wyżej – mit o 70 latach pokoju. Wiele dotychczasowych i współcześnie trwających wojen nie zmieniło jego przekonania. Podobnie jak fakt, że – jak wynika z danych Uppsala Conflict Data Program – w 2020 roku w wyniku działań zbrojnych zginęło o 5 procent więcej ludzi niż rok wcześniej. Z danych tej samej organizacji wynika, że liczba konfliktów sukcesywnie rośnie od 2010 roku.
Co ciekawe, to właśnie inwazja rosyjska na Ukrainę zdołała zmienić przekonania Harariego. Na łamach „The Economist” nazywa ją „furtką do zmiany kierunku historii ludzkości”.
Celniej byłoby ją nazwać budzikiem dla tych, którzy nie zauważali trendów, które zaczęły się nie kilka dni, lecz paręnaście lat temu. Być może tym razem zadzwonił on wyraźniej, bo bliżej. Również z tego snu warto się otrząsnąć, gdyż póki co nie zanosi się na deeskalację działań zbrojnych w wielu regionach świata, a wzrost liczby wojen o surowce – związany z katastrofą klimatyczną – może te trendy raczej nasilić niż osłabić. Trzeba myśleć, co z tym zrobić, zamiast snuć nadmiernie optymistyczne, bo oderwane od rzeczywistości, wizje przyszłości.
Sen o polskich wadach narodowych
Dziś wyraźnie widać jeszcze jedno. Niechęć polskiego społeczeństwa do pomagania uciekinierom przed wojną nie wynika z wrodzonego rasizmu, ksenofobii i obojętności. To prosta diagnoza, która – jak każda cepem pisana teza – sprawdzi się w odniesieniu do niewielkiej części Polek i Polaków. Nie tłumaczy ona jednak postawy większości naszej wspólnoty. Dlaczego Polki i Polacy byli i są masowo przeciwni przyjmowaniu uchodźców z Syrii, krajów Afryki Północnej, Jemenu, Afganistanu, a teraz gremialnie popierają przyjmowanie uchodźców z Ukrainy?
Odpowiedzi jest kilka, ale żadna nie wyczerpuje się w kategoriach „wad narodowych”.
Pierwsza dotyczy bliskości wydarzeń będących przyczyną ucieczki. To się dzieje tuż za naszą granicą. Druga – tak zwanej bliskości kulturowej i językowej między Ukraińcami i Polakami.
Najważniejsza wydaje się jednak przyczyna trzecia – związana zresztą z powyższymi. Im bliższe wydarzenia powodują uchodźctwo, tym bardziej jednoznaczniej widać ich dramatyzm. Ponadto nawet zorganizowanej rosyjskiej propagandzie – którą widać w polskich mediach społecznościowych – trudno jest wytworzyć negatywne emocje względem bohatersko broniących się Ukraińców, ich rodzin, uciekających cywilów. Wojna w Syrii czy w Jemenie nie jest w niczym mniej koszmarna niż wojna w Ukrainie. Jest jednak mniej namacalna.
Ponadto, co również kluczowe, w przypadku uciekinierów z Ukrainy nie sposób uruchomić całej lawiny pseudoargumentów na temat tego, gdzie i kiedy mają, a gdzie i kiedy nie mają prawa składać wniosków o ochronę międzynarodową. To zupełnie oczywiste, że robią to w Polsce.
Wreszcie – tym razem machina obrzydzania przybywających do Polski uciekinierów po prostu nie ruszyła. Władze namawiają do pomagania i starają się je ułatwiać ramię w ramię z opozycją, samorządami i organizacjami społecznymi. Na sprzeciwie wobec przyjmowania uchodźców z Ukrainy nie da się w Polsce zbić kapitału politycznego. To, jak bliska jest ta koszula naszemu ciału, sprawia, że odruch współczucia – który był również obecny i widoczny w badaniach na początku kryzysu migracyjnego w 2015 roku! – byłby niezwykle trudny do zabicia, nawet gdyby ktoś próbował to uczynić.
Dla strachu przed przyjmowaniem uchodźców po 2015 roku w Polsce kluczowe znaczenie miał nie nacjonalizm, nie ksenofobia, nie uprzedzenia. Gdyby to te czynniki były kluczowe, znacznie silniejsza – a nie marginalna – byłaby postawa odmawiania pomocy także Ukraińcom w imię zadawnionych krzywd i skomplikowanej historii relacji między naszymi narodami. Tak się nie dzieje – podobne stanowisko zajmuje nieliczna ekstrema. Zdecydowana większość sił politycznych i społecznych, a także obywateli i obywatelek otwiera dziś ramiona dla uciekających. Skala społecznej mobilizacji jest ogromna.
Decydujące o postawie polskiego społeczeństwa po 2015 roku były więc nie „wady narodowe”, lecz – opisywana już na naszych łamach – metodyczna kampania zarządzania strachem, w której udział wzięły rozmaite środowiska polityczne, z Prawem i Sprawiedliwością na czele, część mediów oraz szereg kont w mediach społecznościowych. Częściowo były to konta rosyjskich trolli, które dziś próbują szerzyć prorosyjską i antyukraińską agendę, ale nie mając wsparcia władzy i tradycyjnych mediów pozostają na szerszą skalę bezsilne.
To pokazuje również, że prawdopodobnie w 2015 roku istniała alternatywa dla późniejszego rozwoju społecznych nastrojów. Niestety, wówczas nie znalazła ona swoich sił i adwokatów, którzy pomogliby jej się zrealizować. Zadecydował strach przed zbliżającymi się wyborami parlamentarnymi, koniunkturalizm i brak odwagi, by skomplikowane sprawy prawne, historyczne i geopolityczne wyjaśniać zrozumiałym językiem. Trzeba sobie uświadomić to zaniechanie, by nie powtórzyć tych błędów w przyszłości.
Przespaliśmy wtedy tamten czas. Warto spróbować wykorzystać ten dla budzenia szerszej otwartości na uchodźców i uchodźczynie z wszelkich kierunków, nie tylko z Ukrainy. Bo także dziś już widać zakusy niektórych, by czynić dokładnie odwrotnie: uchodźców z Ukrainy przedstawić jako tych „prawdziwych”, „naprawdę potrzebujących pomocy” (i proszę: na nich Polska jest otwarta!), w opozycji do „uzurpatorów” i „nielegalnych migrantów ekonomicznych” z Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej, przed którymi powinniśmy się wciąż bronić. To byłby w istocie moralny policzek dla jednych i dla drugich. Nie o to chodzi w pomaganiu uchodźcom, by licytować publicznie ich cierpienie.
***
We wszystkich tych sprawach pobudka może być tyleż gwałtowna, co krótkotrwała. Lubimy (ja lubię) spać. Łatwiej się wtedy żyje, gdy rzeczywistość nie kole w oczy za mocno. Oby jednak coś z tego przebudzenia zostało, przynosząc choćby częściowy pożytek najpierw i przede wszystkim Ukrainie, po wtóre Polsce, po kolejne – całej Europie.