fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Wspólna lista to droga do tego, żeby znaczenie miały tylko PiS, PO i Konfederacja [Opinia]

Gra wyborcza toczy się o demokrację, której zagraża nie tylko PiS, ale także zanik ideowego pluralizmu, zwłaszcza w podejściu do kapitalizmu. To zarówno najgłębsza oś podziału w polskiej polityce, jak i spoiwo między pozornie wrogimi środowiskami.
Wspólna lista to droga do tego, żeby znaczenie miały tylko PiS, PO i Konfederacja [Opinia]
ilustr.: Katarzyna Majchrowska

Kampania przed jesiennymi wyborami parlamentarnymi nabiera tempa. Co jest ich stawką? Odpowiedź wydaje się oczywista – a przynajmniej na taką wygląda w głównym przekazie – odsunięcie Prawa i Sprawiedliwości od władzy lub, dla drugiej strony, powstrzymanie Platformy Obywatelskiej przed powrotem. To kolejna odsłona tego samego starcia, które obserwujemy od kilkunastu lat. By jednak zrozumieć jego genezę, trzeba spojrzeć na aktualną scenę polityczną z perspektywy jej korzeni sięgających lat 80. i polskiej transformacji polityczno-gospodarczej.

Kluczową rolę odegrało w niej środowisko gdańskich liberałów skupionych wokół „Przeglądu Politycznego” – pisma, które było jednym z głównych forów prezentowania myśli liberałów gospodarczych. Jego twórcą i redaktorem naczelnym był Donald Tusk. To właśnie tam wykuwały się pomysły przekształcenia polskiego społeczeństwa w społeczeństwo kapitalistyczne, które były realizowane w ramach transformacji gospodarczej – jak chociażby plan powszechnej prywatyzacji.

Wolna Polska czy wolny rynek?

Koncepcje z lat 80., które powstawały w opozycyjnym środowisku liberałów, świadczą o tym, że nie było ono skoncentrowane na realizacji postulatów robotniczych, które doprowadziły do powstania „Solidarności”. Tym, co rozpalało głowy ówczesnych liberałów, były pomysły na wprowadzanie w Polsce kapitalizmu, wytworzenie nowej klasy społecznej, a w zasadzie nowego rodzaju Polaka – homo economicus. Choć jeszcze na początku lat 80. polski liberalizm wiązał się głównie z ideą politycznego wyzwolenia spod komunizmu, to przez następne kilka lat akcent coraz wyraźniej przesunął się w stronę liberalizmu gospodarczego.

Wśród ówczesnych liberałów funkcjonowała myśl, że możliwy byłby kompromis gwarantujący utrzymanie na jakiś czas autorytarnego systemu politycznego i władzy PZPR za cenę zgody na wprowadzenie w Polsce kapitalizmu. Jeśli więc liberałowie gospodarczy skupieni w opozycji antykomunistycznej walczyli o wolność, to przede wszystkim o wolny rynek. Dwadzieścia lat po Okrągłym Stole, Witold Gadomski bardzo szczerze mówił o tym na łamach „Liberté!”: „Liberalne «tematy» to własność, przedsiębiorczość, rynek. Społeczeństwo obywatelskie, o którym marzyli liberałowie miało opierać się na tych filarach. Wolność, która dla liberałów jest wartością najważniejszą, była czymś innym niż dla polityków poruszających się w dotychczasowym układzie współrzędnych. Była wolnością podejmowania działań gospodarczych, dysponowania ich owocami, ubezpieczoną przez prawo do własności. Liberałowie jeszcze jednym różnili się od większości uprawiających w latach 80. niezależną od komunistów politykę. Nie nawiązywali do historycznych nurtów, wywodzących się z okresu przedwojennego lub z emigracji. Nie byli piłsudczykami, ani spadkobiercami myśli Dmowskiego, nie czuli więzi z żadną przedwojenną partią polityczną. Za to chętniej niż inni szukali wzorów za granicą. Niekwestionowanymi idolami wśród zagranicznych polityków był Ronald Reagan i Margaret Thatcher. Nie tyle z powodu ich antykomunizmu, lecz dlatego, że starali się w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii przeprowadzić «liberalną kontrrewolucję»”. A Donald Tusk w referacie wygłoszonym na II Kongresie Kaszubskim w 1992 roku powiedział wprost: „Najistotniejszym elementem koncepcji gdańskich liberałów była prywatyzacja i regionalizm. Były to dwa główne warunki ostatecznego obalenia w Polsce komunizmu”.

Liberałowie nie tylko nie byli zainteresowani walką o to, o co walczyli robotnicy, ale także – jak z czasem sami przyznali – postrzegali interes robotniczy jako problem. Eugeniusz Mokrzycki w „Przeglądzie Politycznym” w 1994 roku załamywał ręce: „Obecny układ tej sceny społecznej, politycznej dominacji wielkoprzemysłowej klasy robotniczej i chłopstwa, jest praktycznie rzecz biorąc, gwarancją stagnacyjnego wygasania reformy i odbudowywania dawnej struktury interesów grupowych” (E. Mokrzycki, „Na rozdrożu”, „Przegląd Polityczny” 1994, nr 25). Jan Szomburg w 1992 roku na łamach tego samego pisma w artykule „Polityczna próżnia barierą transformacji gospodarki” wskazywał na problem „Solidarności”, w której brak było klarownych poglądów na prywatyzację. Ubolewał, że decyzja o prywatyzacji wymagała zgody załóg i dyrekcji, co tylko utrudniało szybki marsz, którego celem było przekształcenie Polski w kapitalistyczną utopię.

W liberalnej pajęczynie

Jedną z pierwszych proliberalnych w znaczeniu ekonomicznym i prokapitalistycznych grup, które ujawniły się w podziemiu solidarnościowym, było krakowskie środowisko powstałe wokół Mirosława Dzielskiego, który łączył kapitalistyczne idee z katolicką nauką społeczną. To właśnie Dzielski był jednym z tych, którzy dostrzegali możliwość ułożenia się z komunistami za cenę wdrożenia idei kapitalistycznych.

W Warszawie działało zaś środowisko liberałów, wśród których rolę guru pełnił Janusz Korwin-Mikke. „Korwiniści” nigdy jednak nie związali się z „Solidarnością”. Prezentowali podejście ultraliberalne, odwołując się do wyidealizowanego wzorca „wolnej konkurencji” z dziewiętnastowiecznego kapitalizmu. Korwiniści powołali do życia Ruch Polityki Realnej, który w 1989 roku przekształcił się w Unię Polityki Realnej.

Inna wczesna proliberalna i prokapitalistyczna grupa skupiła się przy miesięczniku „Niepodległość”, wydawanym w Warszawie od 1982 roku. Pismem kierował Jerzy Targalski (potem związany mocno z PiS), a w redakcji znajdował się między innymi Witold Gadomski, który należał – obok chociażby Donalda Tuska i Janusza Lewandowskiego (twórcy planu powszechnej prywatyzacji) – do grona założycieli Kongresu Liberalno-Demokratycznego, który można uznać za jedną z partii-matek dzisiejszej Platformy Obywatelskiej.

W 1983 roku w Gdańsku Wojciech Duda i Donald Tusk zainicjowali wydawanie wspomnianego „Przeglądu Politycznego”. Do grona współpracowników pisma należeli między innymi Jan Krzysztof Bielecki (późniejszy premier), Lech Kaczyński (pierwszy prezes PiS i prezydent), Maciej Płażyński (współzałożyciel PO i marszałek Sejmu), Krzysztof Wyszkowski (którego polityczne drogi wiodą zarówno przez „Solidarność”, jak i przez Kongres Liberalno-Demokratyczny, aż po PiS).

Idee prokapitalistyczne znalazły także przestrzeń w prasie podziemnej oraz w prasie wydawanej przez środowiska katolickie, jak choćby w „Ładzie”, „Przeglądzie Katolickim” czy „Tygodniku Powszechnym”. Na ich łamach publikowali między innymi Janusz Korwin-Mikke, Janusz Lewandowski czy Leszek Balcerowicz.

Patrząc na tę sieć politycznych nazwisk i środowisk, które zdominowały polską scenę polityczną od czasów solidarnościowych aż do teraz, możemy dostrzec, że choć dziś wydaje się, że mówimy o odległych od siebie galaktykach, to tak naprawdę wywodzą się one z jednego wybuchu kapitalistycznej supernowej. To pajęcza sieć, która skutecznie przechwyciła i usidliła polską scenę polityczną.

Sprzeczności, które się łączą

Historia XXI wieku również pokazuje, że te rzekomo całkowicie odmienne byty potrafią całkiem dobrze odnajdywać się we wzajemnych relacjach. Warto przypomnieć, że od 2002 do 2005 roku PO i PiS szykowały się do wspólnego objęcia władzy. Janusz Korwin-Mikke w 2001 roku startował do Senatu ze wspólnej listy, którą tworzyły między innymi AWS, PO, PiS i Unia Wolności. W 2007 roku ten sam Korwin-Mikke startował do Sejmu jako „jedynka” z list Ligi Polskich Rodzin Romana Giertycha. Pytano wówczas, jak to możliwe, że ultraprawicowo-katolicka formacja na jedną ze swoich głównych twarzy wybrała człowieka, który jest dogmatycznym liberałem i znany jest choćby z postulatu legalizacji domów publicznych. Wiele nieoczywistych scenariuszy jest możliwych do wyobrażenia, kiedy uświadomimy sobie, że istotna nić porozumienia przebiega nie w tych miejscach, które rozpalają emocje opinii publicznej.

Jeśli tak, to może błędnie patrzymy na to, co dzieje się na scenie politycznej przez pryzmat konfliktów światopoglądowych? A jeśli są to w zasadzie kwestie drugorzędne, które pozwalają się odróżniać od siebie frakcjom, które mają tę samą wspólną bazę, która nigdy nie straciła na aktualności? Owszem, baza ta jest przekształcana i nieco reformowana. Tak, jak choćby w przypadku PiS, które wydaje się być partią socjalną. W tym jednak przypadku uważam to za wyraz populistycznej gry obliczonej na zagarnianie wyborców. PiS stał się partią władzy, która stara się zagospodarować wszystko, co może, żeby nią pozostać. Rozwiązania socjalne, które wprowadza, bywają rewolucyjne, ale to tylko pokazuje, jaką socjalną pustynią była dotąd Polska, w której do 2017 roku w praktyce – ze względu na brak minimalnej stawki godzinowej – nie istniała choćby płaca minimalna.

W tym sensie najgłębszą osią podziału oraz głównym punktem stycznym w polskiej polityce może nie być ani kwestia praw osób LGBT+, ani wolność mediów czy sądów, ani legalność aborcji, ale ekonomiczno-gospodarczy model przeobrażania świata. Model, za którym kryje się koncept społecznej inżynierii osadzony na utopijnej mitologii wolnego rynku.

Jedna lista

Tym, co rozpala scenę polityczną przed wyborami 2023 roku jest między innymi kwestia jednej listy ugrupowań opozycyjnych. Obserwujemy bardzo emocjonalną, wręcz histeryczną narrację mówiącą, że tylko jedna lista wyborcza może gwarantować odsunięcie PiS od władzy. Trudno jednak znaleźć rozstrzygające dowody w tej sprawie. Różne sondaże opisują wiele możliwych scenariuszy. Mimo to właśnie koncepcję stworzenia jednej listy powiązano z brutalnym szantażem. Każdy, kto nie podziela tej koncepcji, automatycznie określany jest zdrajcą, ukrytym agentem PiS i człowiekiem, przez którego ucierpi Polska.

Wzbudzanie histerii jest przy tym skuteczną metodą pacyfikacji dyskusji. Ostatnio to zresztą metoda bardzo popularna – wydaje się też skuteczna. W efekcie na głosy przekonujące, że najpierw trzeba usiąść do stołu i zacząć rozmowę o tym, jaką Polskę chcemy tworzyć po ewentualnej wygranej w wyborach, pozostają bez merytorycznej odpowiedzi. Słyszymy, że o tym, jaka ma być Polska, pomyślimy po wyborach, co wydaje się kuriozalnym pomysłem na kampanię wyborczą. Po pierwsze, to niepoważne traktowanie wyborców. Po drugie, obnaża to słabość jednej listy jako koncepcji bezideowej, której jedynym planem na Polskę jest odsunięcie PiS od władzy.

Warto przy tym zadać jeszcze jedno pytanie: komu jest to na rękę? Wyzwalając się z narzuconej narracji o odsuwaniu PiS od władzy, można zdać sobie sprawę, że może być to kolejna próba rozpięcia politycznej pajęczyny przez środowiska liberałów gospodarczych wywodzących się z lat 80. Jedna lista może być lepką nicią, która łatwo może stać się śmiertelnym kokonem dla pluralizmu polskiej sceny politycznej. W obowiązującej narracji wokół pomysłu budowania jednej listy dominuje eliminowanie prób wypracowania wspólnej koncepcji, która odzwierciedlałaby różnorodne pomysły, które mogliby wnieść poszczególni „akcjonariusze”. Zamiast tego mamy nacisk na podpisywanie zgody in blanco na budowanie „Polski po PiS” pod przewodem Platformy. A nie jest prawdą, że „Polska po PiS” automatycznie będzie dobrą Polską, Polską naszych marzeń.

Prywatyzacja sceny politycznej

Wróćmy na chwilę do końcówki lat 80., a mianowicie do nowej fali strajków z 1988 roku. W maju tego roku w Stoczni Gdańskiej wybuchł kolejny strajk, w który mocno zaangażowali się gdańscy liberałowie. Jak to wydarzenie było postrzegane przez nich samych? Donald Tusk na łamach „Przeglądu Politycznego” pisał: „O ile w Sierpniu inteligencja czy – można precyzyjnej – elity publiczne i obywatelskie co najwyżej starały się moderować władze lub podejmowały się mediacji, nie wchodząc raczej ponad to, czego żądali robotnicy (wyrzekając się w ten sposób roli i funkcji im przypisanych), o tyle teraz próbowały one wystąpić w innej roli. We wszystkich właściwie oświadczeniach, czy to środowiska akademickie, gdańskiej nowej przedsiębiorczości, liberałów, «Polityki Polskiej», czy w programowych dokumentach Komitetu Strajkowego, kwestie płacowe nie występują lub schodzą na daleki plan, a pojawiają się postulaty tyczące samorządu terytorialnego, swobody stowarzyszania się, wolności ekonomicznych, czyli zadania zmian systemowych, co świadczyć może o głębokich przemianach świadomościowych i awansie pewnego stylu myślenia” („W stronę polityki”, „Przegląd Polityczny” 1988, nr 11).

Zagarnianie sceny politycznej nie jest niczym obcym środowiskom politycznym wywodzącym się z kręgów liberałów podziemia solidarnościowego. Szkoda znaków na udowadnianie, że PiS jest partią o bardzo silnej tendencji autorytarnej. Obserwujemy na co dzień próby (udane i nie) podporządkowywania i zagarniania państwa w każdym możliwym aspekcie, a na pewno w miejscach kluczowych dla utwierdzania swojej władzy. Dewastacja struktury demokratycznej w Polsce jest straszna. Wydaje się więc, że naturalnie pierwszym wyzwaniem, jakie staje przed opozycją, jest uzdrowienie demokratycznego organizmu państwa. O tym mówią głośno politycy opozycyjni. Jednocześnie mamy jednak do czynienia z tendencją, która rodzi mocne obawy co do faktycznej chęci zmiany tej patologicznej sytuacji. Autorytarną tendencję – przynajmniej w sferze polityki partyjnej – wykazuje także środowisko PO. Dąży ona do skupienia władzy w jednych rękach (czy to przywódcy, czy związanego z nim środowiska) i podporządkowania (lub wyeliminowania) pozostałych uczestników życia politycznego. Platforma już przeprowadziła w tym względzie bardzo udany dla niej eksperyment nazywany Koalicją Obywatelską. Nieproporcjonalnie mniejszych od PO partnerów politycznych (Nowoczesna, Zieloni, Inicjatywa Polska) udało się zwasalizować, jednocześnie pozwalając im zachować poczucie bycia autonomicznymi.

Również jedna lista nie wiązałaby się z zasadą równości jej akcjonariuszy. Już sam fakt, że próbuje się do niej zmusić poprzez polityczny szantaż, pokazuje, że nie mamy do czynienia z grą na zasadach fair play. Nie należy się więc spodziewać utworzenia politycznej spółdzielni, w której każdy udziałowiec znaczy tyle samo – a przynajmniej proporcjonalnie do wkładanego kapitału – co pozostali, ale raczej z kapitalistyczną korporacją, której zarząd próbuje przejąć inne podmioty, aby przejąć rynek i narzucić swoje zasady gry i swój produkt wszystkim, nie pozostawiając miejsca dla pluralizmu. Tak zrobili liberałowie z „Solidarnością”, przejmując kapitał społeczny wytworzony przez strajki robotnicze. Po dokonaniu tego nie byli już zainteresowani realizacją postulatów robotniczych, ale wprowadzeniem swoich koncepcji, czego przykładem był chociażby tragiczny w skutkach powszechny plan prywatyzacji. Bardzo łatwo można sobie wyobrazić, że w przypadku wygranej opozycji w jesiennych wyborach, napięcie wcale nie spadnie. Musi nastąpić w końcu moment, w którym pomysły na dalsze rządzenie Polską pojawią się na stole. Wszystko wskazuje na to, że po wyborach środowisko PO będzie pacyfikowało próby wnoszenia koncepcji politycznych przez innych udziałowców jednej listy. Oczywiście: w imię „zgody narodowej”. W efekcie naturalną konsekwencją złapania się w pajęczynę „Najważniejsze jest odsunięcie PiS, nie rozmawiajmy o niczym innym”, będzie twierdzenie: „Nie możemy się teraz różnić poglądami, musimy zrezygnować ze swoich koncepcji, bo inaczej posypie nam się koalicja i PiS wróci do władzy”. Tak powstaje błędne koło. Tym niebezpieczniejsze, że gdy dojdzie do rozmowy o tym, kto ma zrezygnować ze swoich pomysłów, na pewno padnie argument: „Skoro jesteśmy najwięksi, to musi być po naszemu”.

To prosta droga do tego, żeby na scenie znaczenie mieli tylko trzej gracze: PiS, PO i Konfederacja. Wydaje się, że to zupełnie różne, a wręcz wrogie sobie partie, ale przeciwstawność bywała już w historii pozorna. W jednym z wywiadów Janusz Korwin-Mikke zadeklarował, że Konfederacja może w nowym Sejmie wejść w koalicję zarówno z PiS, jak i z PO: „Zobaczymy, jaka będzie sytuacja. Samodzielnej władzy nie będziemy mieli. Trzeba będzie zobaczyć, kto nam więcej zaproponuje z realizacji naszego programu, bo to jest podstawowy problem”. Tym programem, a także prawdziwym fundamentem polskiej polityki, jest liberalizm gospodarczy i zafascynowanie kapitalizmem. Główną twarzą Konfederacji staje się Sławomir Mentzen, który realizuje linię, którą Korwin-Mikke konsekwentnie propaguje od początku swojej politycznej działalności.

O co toczy się walka?

Walka nie toczy się tylko o odsunięcie PiS od władzy. Choć po ośmiu latach rządów PiS bardzo trudno jest rozszerzyć perspektywę najbliższych wyborów o inne wątki. Wszystko inne może faktycznie wydawać się nieważne: aby tylko PiS przestał rządzić. Na naszych oczach toczy się jednak gra równie ważna, a może nawet ważniejsza – gra o demokrację. Wbrew pozorom nie tylko PiS jej zagraża. Poważnym zagrożeniem dla demokracji jest autokratyzacja sceny politycznej. Kiedy znika realny pluralizm ideowy, który próbuje się wyrugować lub ograniczyć różnego rodzaju nieczystymi zagraniami, robi się niebezpiecznie. Ów pluralizm nie może dotyczyć tylko wyboru między tymi, którzy są światopoglądowo konserwatywni, liberalni czy progresywni. Chodzi o możliwość wyboru między całkowicie różnymi wizjami rzeczywistości kształtowanymi przez odmienne koncepcje ekonomiczne, które warunkują życie społeczne. To jednak perspektywa, która najczęściej ginie – zwłaszcza po stronie opozycyjnej – pod stosem wielu innych doraźnych tematów (owszem, także ważnych). Tak, potrzebujemy perspektywy lewicowej, socjaldemokratycznej, ponieważ potrzebujemy innej perspektywy na liberalizm gospodarczy i kapitalizm. Potrzebujemy pluralizmu, prawdziwej różnorodności środowisk politycznych i prezentowanych przez nich koncepcji, aby móc rzeczywiście między nimi wybierać. Tym jest demokracja.

Witold Gadomski – jeden ze współautorów programu gospodarczego Kongresu Liberalno-Demokratycznego – stwierdził kiedyś na łamach „Przeglądu Politycznego”, że „rewolucji liberalnej nie można dokonać drogą demokratyczną” („Rewolucja liberalna”, „Przegląd Polityczny” 1991, nr 14, ). Także wspominany już Mirosław Dzielski twierdził, że dla kapitalistów celem nie jest demokracja (choć to demokracja liberalna jest dalekosiężnym postulowanym stanem), ale uwolnienie potencjału przedsiębiorczego Polaków na wolnym rynku. Rynek miał być ostatecznym miejscem spotkania (w duchu filozofii dialogu) i pogodzenia dwóch narodów zamieszkujących nasz kraj – Spartiatów i Helotów (zob. Mirosław Dzielski, „Odrodzenie ducha – budowa wolności. Pisma zebrane”). Spartiaci byli pełnoprawnymi mieszkańcami Sparty, a Heloci przywiązanymi do ziemi niewolnikami, którzy byli podstawową siłą roboczą na spartańskiej wsi pracującą na utrzymanie Spartiatów. Niestety, patrząc na zachowania polityków, którzy wywodzą się z tego samego kapitalistycznego matecznika, widzimy, że w zasadzie wszyscy oni zbytnio nie cenią demokracji i dla osiągnięcia swoich celów są gotowi naruszać jej fundamentalne zasady.

Na koniec przywołam słowa Juliusza Słowackiego i tak je tu tylko zostawię:

„Szli krzycząc: Polska! Polska! — wtem jednego razu
Chcąc krzyczeć zapomnieli na ustach wyrazu,
Pewni jednak że Pan Bóg do synów się przyzna
Szli dalej krzycząc: Boże! ojczyzna! ojczyzna.
Wtem Bóg z Mojżeszowego pokazał się krzaka,
Spojrzał na te krzyczące i zapytał: Jaka?”

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×