Wracajcie do Syrii, bo, wiecie, caracale kosztują
Szlag mnie trafia, gdy słyszę, że Polski nie stać na przyjęcie uchodźców z Syrii. Kiedy ktoś mówi, że kraje, które przyczyniły się do tak koszmarnej sytuacji, powinny wziąć na siebie całkowitą odpowiedzialność, a nas to nie dotyczy, bośmy nie maczali w tym rąk. Szlag mnie trafia, kiedy ktoś taki jednocześnie opowiada o wartościach, wszystko jedno, „chrześcijańskich” czy „europejskich”. Bo nic z nich nie zrozumiał. Syryjskich uchodźców są prawie cztery miliony. W Polsce schronienie znaleźć by miało, według unijnych propozycji, tysiąc osób. Tysiąc. Tak, Polsko, bardzo mi wstyd.
Polska znajduje się wśród 40 najbogatszych krajów na świecie. Niedługo będziemy w pierwszej dwudziestce. Pod względem zabezpieczenia socjalnego jesteśmy, mimo wszelkich problemów, w czołówce. Przede wszystkim zaś żyjemy w kraju spokojnym, w którym nikt nas nie prześladuje za poglądy ani nie zabija. W skali świata jesteśmy państwem bezpieczeństwa, dobrobytu i stabilności. Musimy o tym pamiętać.
Musimy też pamiętać, że chociaż nie wywoływaliśmy wojny w Syrii, to nieustannie oddziałujemy na kraje rozwijające się – przez naszą konsumpcję, niesprawiedliwy globalny system finansowy czy politykę unijną dotyczącą migracji. To, co dzieje się w Syrii czy w Afryce, to także nasza sprawa – czy nam się to podoba, czy nie.
***
Wstyd mi więc za brak odpowiedzialności. Ale bardziej mi wstyd za brak solidarności. Za krótką pamięć, która pozwala zapomnieć, jak wielu Polaków znajdowało przez wieki schronienie na całym świecie, gdy z powodów politycznych, ekonomicznych czy religijnych musieli uciekać z ojczyzny; nie zauważać, jak wielu z nas nadal szuka lepszego życia za granicą. Wstyd mi za rządzących, blokujących nawet realizację prywatnej inicjatywy fundacji, która zebrała środki potrzebne do przyjęcia 300 syryjskich rodzin. Wstyd mi, że temat uchodźców nie stał się jednym z ważniejszych w kampanii prezydenckiej. Wstyd mi, bo wierzę jeszcze w takie hasła jak solidarność, humanitaryzm czy braterstwo.
Najbardziej mi bowiem wstyd za brak tej najprostszej wrażliwości, ludzkiego odruchu nakazującego przyjąć tych, którzy bez naszej gościny zginą. Martwiąc się o nasze osobiste czy narodowe, często rzeczywiście trudne „dziś”, zaślepieni egoizmem, potrafimy nie zauważać, że bez naszego wsparcia syryjscy uchodźcy stracą szansę na „jutro”. Nie lepsze – jakiekolwiek.
Wstyd mi także za milczenie polskiego Kościoła instytucjonalnego. Słychać co prawda coraz więcej głosów pojedynczych chrześcijan, słychać donośny krzyk siostry Małgorzaty Chmielewskiej, która woła, że jeśli trzeba, to przecież ona i mieszkańcy jej domów, w których przebywają bezdomni, posuną się nieco, by przyjąć kolejną rodzinę. Wstyd mi, że Kościół, który umie zaangażować tyle zasobów w dyskusję nad Funduszem Kościelnym, odpisem podatkowym czy kolejnymi ustawami bioetycznymi, którego przedstawiciele tak często bronią swojego prawa do zaangażowania w życie publiczne, nie jest w stanie wydać z siebie jasnego i twardego głosu w sprawie palącej potrzeby ratowania prześladowanych chrześcijan.
Zresztą to, że chodzi akurat o chrześcijan, nie jest decydujące. Do ratowania prześladowanych nie potrzeba ekumenicznej czy chrześcijańskiej wrażliwości. Wystarczy ludzka.
Wstyd mi, Polsko, choć nie wstyd mi za Polaków, którzy w coraz większej liczbie naciskają na władzę w sprawie przyjęcia uchodźców. Wstyd mi za siebie, że wciąż robię za mało. Bo wciąż się boję, że jako społeczeństwo, jeśli kiedyś usłyszymy: „Byłem przybyszem, a nie przyjęliście Mnie”, nie będziemy mieli nawet prawa do nieświadomości i zapytania: „Panie, kiedy widzieliśmy Cię (…) przybyszem, a nie usłużyliśmy Tobie?”. Będziemy aż nadto dobrze wiedzieć, kiedy to było.
Tekst ukazał się w Magazynie Świątecznym Gazety Wyborczej 23 maja 2015.