W tym roku naprawdę ostatkiem sił przebrnąłem przez 367 nagrodzonych zdjęć konkursu World Press Photo. Miałem poczucie, że zagęszczenie rannych i trupów w tegorocznej serii wykracza poza dotychczasowe – jeśli można się tak wyrazić – standardy.
Do tego, że kategoria „Wydarzenia” co roku spływa krwią, jurorzy zdążyli nas już przyzwyczaić, choć oglądając ich tegoroczny werdykt nie mogłem oprzeć się wrażeniu, jakby fotografie przedstawiające ciała zmarłych dzieci z miejsca otrzymywały w tej edycji dodatkowe punkty.
Zdjęcie roku też nie jest żadnym zaskoczeniem (co najwyżej – negatywnym). Tragedia, którą przedstawia, sfotografowana jest w kontrowersyjnie pięknej formie. Trudno jest mieć pretensje do fotografa, że starannie oświetlił i dopieścił swoje zdjęcie, jednak w tym przypadku nie mogłem pozbyć się wrażenia, że taka forma kompletnie nie pasuje do opowiadanej treści; że piękne, miękkie światło, kładące się na gniewnych twarzach mężczyzn, kroczących z dziecięcymi ciałami na rękach, jest po prostu estetyzowaniem śmierci i przemocy.
W tym towarzystwie gęsto ścielącego się dziecięcego trupa przerażające, pierwsze wrażenie robi nagrodzone drugim miejscem w kategorii „Natura” zdjęcie indonezyjskiego fotografa Ali Lufti, przedstawiające małą małpkę w masce zrobionej z głowy lalki. W tej samej kategorii warto też zwrócić uwagę na cykl zdjęć zwierząt z chińskiego ZOO. W serii Xiaoqun Zneng ciężko nie dostrzec wymownego, drugiego dna.
W kategorii „Sport” pewnym zaskoczeniem może być obecność cyklu słynnego fotografa wojennego Jana Grarupa. Nie zmienił on bynajmniej swoich zainteresowań, lecz tym razem o losie mieszkańców ogarniętej wojną Somalii opowiada poprzez materiał poświęcony żeńskiej drużynie koszykówki z Mogadishu, której członkinie ryzykują życie, by uprawiać sport.
Tegoroczna edycja World Press Photo nie oszczędza widza i nawet kategorie „Sport” i „Natura”, które zwykle pozwalały odetchnąć od makabry z „Wydarzeń”, poruszają trudne, społeczne tematy. Robią to jednak w mniej dosłownej, przez co dużo ciekawszej i poruszającej formie.
W tak pełnym przemocy i cierpienia zestawie fotografii niczym łyk świeżego powietrza chwyta się takie zdjęcia, jak nagrodzone drugim miejscem w kategorii „Życie codzienne”, pełen czułości i rodzinnego ciepła kadr z wakacji we Włoszech.
Ci zatem, których – podobnie jak mnie – wiele kosztowało zapoznanie się z laureatami tegorocznych „fotograficznych Oscarów”, w ramach odreagowania koniecznie powinni wybrać się na wystawę Elliotta Erwitta, otwartą w zeszły piątek w Warszawie.
Elliott Erwitt to, obok Martina Parra, największy dowcipniś w agencji Magnum. Jest mistrzem chwytania surrealistycznych, absurdalnych momentów w pozornie zwyczajnych, codziennych sytuacjach. Urodzony w 1928 roku fotograf do dziś fotografuje aparatem Leiką M. Wystawa „Personal best for Leica” jest świadectwem tej wieloletniej współpracy. Składa się na nią 50 zdjęć wybranych osobiście przez autora, swoisty przekrój przez sześć dekad jego twórczości.
Poprzez błyskotliwe zestawienia Elliott Erwitt potrafi ożywiać martwe przedmioty i nadawać im ludzkich cech. Bezbłędny refleks tego fotografa sprawia, że jego zdjęcia potrafią rozśmieszyć niczym najlepszy skecz lub rysunek satyryczny. W efekcie otrzymujemy m.in. manekina oglądającego się za kobietą, człowieka z głową buldoga czy posąg celujący z łuku do przechadzającego się muzealnym korytarzem mężczyzny. I choć sam osobiście najbardziej cenię muzealną serię Erwitta (genialny kadr z muzeum Prado, na którym kobieta przygląda się obrazowi Francesco Goi „Maja ubrana”, podczas gdy grupa siedmiu mężczyzn wytrwale studiuje drugą wersję tego obrazu – „Maja naga”), to największą sławę przyniosły Erwittowi chyba zdjęcia psów. Na wystawie w Warszawie nie zabrakło na szczęście zdjęć z obu tych cykli.
***
Wystawa Elliotta Erwitta prezentowana jest na III piętrze MYSIEJ 3.
Jej Partnerem jest mieszczący się na Mysiej pierwszy w Polsce salon fotografii natychmiastowej Impossible Space Project Warsaw.
Wystawę można oglądać do 11 marca.