Zdawałoby się, że z systemu demokratycznego wynikać powinien skromny sposób bycia pochodzącej od ludu władzy. Jednak niektórym ceremoniałom związanym z jej sprawowaniem zdecydowanie bliżej do sfery sacrum, niż profanum. Warto przyjrzeć się, gdzie leży przyczyna tego zjawiska, w jakim kierunku ewoluuje i komu jest jeszcze potrzebne.
Przy owacjach kilkudziesięciu milionów świętujących Brytyjczyków Tamizą przepływa parada z okazji Diamentowego Jubileuszu panowania królowej Elżbiety. Przy akompaniamencie dworskiej muzyki z czasów Ludwika XIV do Pałacu Elizejskiego wkracza przybrany w barwy Legii Honorowej nowy Prezydent Republiki, przyjmując honory od ważniejszych urzędników państwowych. Przy dźwiękach wojskowej orkiestry prezydent Włoch Giorgio Napolitano dokonuje wraz ze swym polskim odpowiednikiem przeglądu kompanii honorowej na placu przed Belwederem. Trzy wspomniane wydarzenia, rozgrywające się w ciągu ostatniego miesiąca, różni wiele: ranga, doniosłość, medialność czy popularność. Każde z nich jest jednak argumentem wspierającym tezę, że w rzeczywistości dwudziestego pierwszego wieku władza państwowa, pomimo ogłaszanego raz po raz upadku znaczenia państwa narodowego jako podstawowego podmiotu polityki międzynarodowej, wciąż wyposażona jest w atrybut niezwykłości. Styl jej sprawowania nie może się równać stylowi pełnienia jakiejkolwiek innej funkcji na arenie lokalnej, krajowej czy międzynarodowej i jest powiązany, przy większym lub mniejszym udziale i zainteresowaniu społeczeństwa, z elementami, które śmiało moglibyśmy przypisać sferze sacrum. Lub przynajmniej pozostałościom po niej.
Boska cześć i ludzki strach
Nimb świętości towarzyszył władzy przez tysiąclecia. Niezwykłość dworskiego ceremoniału wzmacniało utożsamianie władcy z bóstwem (jak w większości cywilizacji starożytnych) czy też uznawanie go za boskiego pomazańca lub namiestnika (praktyka średniowieczna i nowożytna). Poddani korzyli się przed faraonem Ramzesem, ponieważ widzieli w nim wcielenie boga Ozyrysa. Podobną przyczynę miał obowiązek padania na twarz przed cesarzem Dioklecjanem, który sam uznawany był za bóstwo. Także w świecie chrześcijańskim przyjęło się sakralizować władcę. Choć proceder ten nigdzie nie sięgał rozmiarów tego z Bizancjum, gdzie Basileusa określano mianem Trzynastego Apostoła, to królowanie „z bożej łaski” i w duchu „arcychrześcijańskim” było na Starym Kontynencie na porządku dziennym praktycznie do I wojny światowej.
Ale nie tylko boska legitymizacja władzy wpływała na zewnętrzną stronę jej sprawowania. Z historii można wysnuć wniosek, że im większa władza leżała w ręku monarchy, tym bardziej restrykcyjne i zwiększające jego odległość od reszty świata były przepisy ceremonialne. Nie możemy przecież porównywać codziennego rytu dnia Ludwika XIV, obejmującego nawet ceremonie budzenia i zasypiania władcy, i monarchów polskich, których posłowie z prowincji bez skrępowania obejmowali podczas inauguracji sejmu. Niezależnie jednak od tego, czy dany władca jednym skinięciem mógł skrócić o głowę każdego możnego w swoim kraju, czy raczej musiał drżeć o każdą monetę podatku od niego, był otaczany specjalną czcią.
Fanfary i kadzidło
Juliusz Cezar torował sobie drogę do władzy, wkraczając do Wiecznego Miasta na czele własnej armii i prowadząc rzesze pobitych niewolników w stronę świątyni Jowisza. Prekursor średniowiecznego Cesarstwa, Pepin Krótki, zapewnił sobie władzę utworzeniem Państwa Kościelnego poprzez zbrojne podbicie terenów należących wcześniej do Longobardów i papieskie namaszczenie. Koronacja była w średniowieczu i wiekach nowożytnych uznawana za sakrament, ale dopełniało ją zwykle złożenie władcy hołdu przez rycerstwo, czy później oddziały wojska. Niemal przez całą historię rytuał dworski czy państwowy opierał się na dwóch filarach, religijnym i militarnym, a wojsko i kler byli jego głównymi, poza władcą, aktorami.
Ten militarno-religijny ryt zaznaczył się mocno również w tradycji polskiej. Podanie Długosza twierdzi, że grunwaldzkim bojem król Władysław kazał „szykować msze, dwie msze”, a wpływ Matki Boskiej i modłów Kościoła na obronę Częstochowy w połowie siedemnastego stulecia i Warszawy w początkach dwudziestego jest w tradycji niemal oczywisty. Nawet po uchwaleniu Konstytucji 3 Maja niesłynący z wielkiej pobożności król Stanisław najpierw udał się w radosnym orszaku do Katedry, a później w asyście wojsk składał przysięgę budowy Świątyni Opatrzności Bożej. Ta ostatnia do dziś budowana jest zresztą m.in z pieniędzy państwowych.
Głębokie korzenie
Dziś władza w żadnym z europejskich krajów, oprócz Wielkiej Brytanii i Watykanu, nie wywodzi swych źródeł z łaski niebios lub przynajmniej nie akcentuje tego pochodzenia. Mimo to, jak wspominałem na początku, jej funkcjonowanie wciąż nosi znamiona charakterystyczne dla sfery sacrum. W konstytucyjnym porządku demokratycznych państw znajdziemy przecież święte dni, związane z ważnymi dla wspólnoty rocznicami, czy okresy, jak żałoby narodowe. Znajdziemy obrządek związany ze sposobem kontaktu z najwyższymi przedstawicielami państwa (kiedy do pomieszczenia wchodzi polski prezydent, wszyscy wstają, a królowej brytyjskiej nawet nie można dotknąć), jak i ceremoniał związany z ich codziennym funkcjonowaniem. Tak jak w każdej epoce historycznej najważniejszym państwowym ceremoniałem jest przejęcie władzy przez nowego przywódcę. Choć, poza Londynem, nie odprawia się już koronacyjnego nabożeństwa, to uroczystość taka nigdzie nie jest pozbawiona elementów o zabarwieniu sakralnym. Paradoksalnie z bodaj największą dokładnością i pompą świętowana jest inauguracja prezydenta demonstracyjnie świeckiej Francji. Choć socjalista Francois Hollande nie zagościł w dniu inauguracji w Katedrze Notre Dame, to złożył czerwony bukiet pod grobem bohaterów w narodowej świątyni, paryskim Kapitolu. Choć nie został pokropiony wodą święconą, to w asyście wojskowej ukląkł przed wiecznym ogniem pod Łukiem Triumfalnym.
Mimo ogłaszanej już nieraz śmierci Boga i świadomości coraz mniejszego znaczenia tradycyjnej armii w systemie bezpieczeństwa świata, dwa nieodłączne czynniki rytuału państwowego pozostają więc do dziś niezmienne. Ciągłość i majestat III Rzeczypospolitej, V Republiki, czy Stanów Zjednoczonych jest prezentowany wśród armatnich wystrzałów i oficerskich honorów. Co więcej, o ile w Paryżu obrzędy parareligijne przy państwowej fecie sprowadzono do świeckiego hołdu dla zmarłych, to w Warszawie nowo wybrany elekt przed złożeniem przysięgi nie ma problemu z uczestnictwem w Mszy Świętej celebrowanej przez arcybiskupa, a żaden Amerykanin nie wyobraża sobie chyba inauguracji prezydenta bez tradycyjnego „God bless America” na zakończnie przemówienia spod Kapitolu. Czy taki stan rzeczy to wyłącznie efekt siły rozpędu kilkutysiącletniej tradycji? Taka odpowiedź byłaby zbyt prosta. Wydaje się, że nawet jeśli na co dzień ceremoniał państwowy jest nam całkiem obojętny lub patrzymy na niego z pewną irytacją, to w większości z nas tkwi ciche przywiązanie do tej celebry. Jest truizmem, że potrzeba uczestnictwa w wydarzeniach niezwykłych jest głęboko zakorzeniona w naszej psychice. A fakt, że czasem to przestrzeń państwowa może stać się miejscem, gdzie znajdzie ona swą realizację, z pewnością nie wadzi także politykom.