
To nie ma być tekst o duopolu, o nim w ostatnich dniach mówi się wystarczająco. To raczej tekst o tym, co ten duopol robi z nami jako społeczeństwem. Od dwudziestu lat żyjemy w świecie, w którym większość narracji toczy się wokół dwóch bohaterów. Tak jak w historiach o Złej Macosze i Królewnie Śnieżce, Wilku i Czerwonym Kapturku, Kapitanie Haku i Piotrusiu Panie. I naprawdę nie ma większego znaczenia czy akurat dla nas Donald Tusk jest dobry, a Jarosław Kaczyński zły, czy może jednak odwrotnie.
Koniec końców, gdy świat wokół nas staje się zbyt prosty, tracimy na tym wszyscy.
Od początku kampanii dwaj główni kandydaci niespecjalnie ukrywali, że interesują się przede wszystkim sobą nawzajem – podczas debat nie dostrzegali pozostałych uczestników, chyba że służyli im jako środek do osiągnięcia celu. Celu, którym jest zniszczenie wroga. Druga tura wyborów pozwala już całkiem pozbyć się złudzeń, że liczy się jeszcze cokolwiek poza Rafałem Trzaskowskim i Karolem Nawrockim, czyli Platformą Obywatelską i Prawem i Sprawiedliwością, Donaldem Tuskiem i Jarosławem Kaczyńskim.
Obustronne oblężenie
Trudno spodziewać się, że w takich warunkach ktokolwiek będzie myślał o społeczeństwie. Gdy wróg stoi u bram, jedynym rozsądnym działaniem jest przecież sięgnięcie po broń. Nic dziwnego, że od tygodnia zamiast dyskusji o Polsce – co w realiach naszej polityki brzmi nawet nie tyle patetycznie, co nierealnie – słyszymy raczej zbiór okrzyków wyjętych z taniego podręcznika do coachingu.
Donald Tusk – doświadczony polityk, który stoi na czele sporego kraju – chodzi od telewizji do telewizji, twierdząc, że aktualne wybory to „gra o wszystko” i „ani kroku wstecz”, a „dwa tygodnie rozstrzygną o przyszłości naszej ojczyzny”. Przecież doskonale wie, że to nieprawda. Gdyby chciał, bez problemu znalazłby trochę (jakieś sto) tematów, w których mógłby nie robić kroku wstecz. Naprawdę miałby się czym zająć. Problem w tym, że interesuje go tylko jedno: zwycięstwo nad Prawem i Sprawiedliwością. Tuskowi wtóruje Małgorzata Kidawa-Błońska, jako marszałkini senatu trzecia osoba w państwie, która pisze, że wybory to „walka o przyszłość Polski uczciwej, sprawiedliwej i bezpiecznej. Stawka jest najwyższa”. Trudno powiedzieć, kiedy Polska jest uczciwa, sprawiedliwa i bezpieczna. Dwa lata temu nie była, teraz jest, w poniedziałek znów to się ma zmienić. W tej narracji brakuje spójności, ale przecież to nie jest istotne.
Druga strona nie jest oczywiście lepsza. Mateusz Morawiecki pisze o „wielkiej bitwie o Polskę”, a Karol Nawrocki twierdzi, że „to czas na uratowanie Polski, aby była suwerenna, silna, bogata i bezpieczna”.
Patos goni patos. W tych narracjach nie ma miejsca na szarości czy półśrodki. W konsekwencji kampania prezydencka jest coraz bardziej infantylizowana. Dwie najważniejsze partie pokazują, że nie traktują Polek i Polaków jak dojrzałego społeczeństwa, ale jak bandę dzieciaków, których należy postraszyć i jak najprostszymi środkami zdobyć ich głosy.
Stąd z jednej strony kampania negatywna – o tych złych, którzy Polskę zniszczą raz na zawsze. Te wybory są najważniejsze. Tak ważne, jak jeszcze nigdy. To argument, który pojawia się praktycznie każdej kampanii w III RP. Oczywiście, że nie są i trudno, żeby politycy i polityczki o tym nie wiedzieli. Donald Tusk ma przecież świadomość, że znacznie ważniejsze są wybory parlamentarne, a pożeranie koalicjantów i polaryzacja sprawiają, że za dwa lata możemy mieć koalicję Kaczyńskiego, Mentzena, Ziobry i Brauna. Ale to nie jest istotne. Ważne jest tu i teraz, wszystkie ręce na pokład! Gdy się tonie, trudno przecież przejmować się tym, co się stanie z okrętem w kolejnym porcie.
Rozmowy o niczym
W kampanii prezydenckiej właściwie przestało się mówić o czymkolwiek na poważnie. Jeżeli pojawiają się ważne tematy, to gdzieś na uboczu i w taki sposób, że właściwie trudno powiedzieć, kto jakie ma poglądy. Rafał Trzaskowski uznał, że może mówić wszystko – być obrońcą jakichkolwiek wartości. Bez wstydu opowiada o tym, że od zawsze walczy o reparacje wojenne od Niemiec. Jest prounijny i antyunijny jednocześnie. Twierdzi, że od zawsze wspiera gejów i lesbijki, a jednocześnie sprzeciwia się adopcji dzieci przez pary jednopłciowe, choć swego czasu wspierał ustawę, która taką adopcję dopuszczała. Jest obrońcą humanitaryzmu, który nie mruga okiem, gdy partia, której jest wiceprzewodniczącym, zawiesza prawo do azylu.
To, co mówi Rafał Trzaskowski, przestało mieć znaczenie. Znaczenie ma właściwie tylko to, że dla jednych jest tym dobrym, a dla drugim tym złym. Podobnie jest w przypadku Karola Nawrockiego – przecież kandydat Prawa i Sprawiedliwości podczas tej kampanii zdążył być i zwolennikiem, i przeciwnikiem podatku katastralnego (tutaj zmieniał zdanie nawet w trakcie jednej debaty!). Wcielał się w rolę libertarianina i wrażliwego społecznie konserwatysty. Był mięśniakiem z siłowni, ale też ckliwym intelektualistą. Mówił o pięćdziesięciu twarzach Trzaskowskiego, ale nie wiemy przecież również, która twarz Nawrockiego jest prawdziwa.
Dla obu kandydatów i stojących za nimi obozów świat jest monochromatyczny, więc jedynym celem jest pokonanie drugiej strony. Powyborczy poranek Rafał Trzaskowski zaczął od mówienia o wyborze pomiędzy Polską normalną a radykalną, niemal słowo w słowo powtarzając słowa Bronisława Komorowskiego sprzed dziesięciu lat, gdy ten dzielił Polskę na racjonalną i radykalną. Choć, prawdę mówiąc, słowa Trzaskowskiego są jeszcze gorsze, bo stosowanie kategorii „normalności” jest wyjątkowo śliskie moralnie.
Nic dziwnego, że obu kandydatom towarzyszy niestrawna estetycznie i narracyjnie otoczka kampanijna. Wiece, których jedynym celem jest uzyskanie ładnego obrazka. Z jednej strony – Trzaskamy dla Trzaska, TrzaskaMY, Trza i #TrzaskamyPierwsząTurę, a z drugiej – #DrugaTuraBezBążura i „Polacy masowo chcą iść NaWrotki”.
Autorytety w służbie duopolu
Zygmunt Freud wprowadził pojęcie regresji, które oznacza cofanie się do wcześniejszych faz rozwoju psychicznego, gdy rzeczywistość wokół jest zbyt trudna do zniesienia. Taka reakcja pozwala poczuć się bezpieczniej w sytuacji, gdy czujemy się zagrożeni. Tak jak dorosły, który obgryza paznokcie, gdy jest zestresowany.
Trwający od dwóch dekad spór w ramach Polski liberalnej wszystkich nas prowadzi do regresji. Tak naprawdę nikt nie jest na to odporny, nawet osoby próbujące w tym konflikcie nie uczestniczyć. Ci, którzy tego unikają, natychmiast ją strofowani. Ostatecznie każdy w ten czy inny sposób staje się częścią tej opowieści.
Zaskakujące jest, że biorą w tym udział nawet osoby, po których trudno spodziewać się braku zrozumienia dla wielowymiarowości funkcjonowania społeczeństwa. Michał Bilewicz, psycholog społeczny i autor wielu inspirujących tez, stwierdza: „Wybór jest prosty: sprowadza się do tego, po której stronie stodoły w Jedwabnem staniesz”. To wypowiedź tak niesprawiedliwa, tak kategoryzująca, a przede wszystkim tak nierozróżniająca pomiędzy sprawcą a ofiarą, że aż trudno w nią uwierzyć.
Obarczanie społeczeństwa winą za przemoc polityków jest krótkowzroczne. Ci, którzy głosują na skrajną prawicę, nie są przecież sprawcami, ale ofiarami nieuczciwych liderów. Jak śpiewał w pięknym utworze „Salt of the Eart” Keith Richards: „Let’s think of the wavering millions / Who need leaders but get gamblers instead”.
Nie mam zresztą na myśli wyłącznie Grzegorza Brauna. Co taka postać w ogóle robi w przestrzeni publicznej? Może jest tam tylko dlatego, że obozowi rządzącemu na rękę było straszenie potworem spod łóżka, który jednak wymknął się na wolność? Trudno uwierzyć, że Braun wciąż ma bierne prawo wyborcze w kraju, do którego podobno dwa lata temu wróciła praworządność. Ale jak moglibyśmy się temu dziwić, skoro w wyborach prezydenckich spokojnie startuje także Marek Jakubiak, który już w poprzedniej kampanii podejrzewany był o fałszowanie podpisów? Nie wspominając już o całej gromadzie szemranych kandydatów, których nazwiska być może nie powinny w ogóle znaleźć się na kartach wyborczych, chociażby ze względu na kontrowersje dotyczące list poparcia.
Sławomir Nitras porównuje wyborców Karola Nawrockiego do patostreamera „Jaszczura”, a za słowami polityków podążają Jan Hartman czy Magdalena Środa. Pierwszy mówi, że głosowanie na kandydata Prawa i Sprawiedliwości „jest czymś niemoralnym”, a druga stwierdza, że „my tak naprawdę nie lubimy demokracji”, bo wysokie poparcie miał kandydat, który jej nie odpowiada. Do tego Radosław Markowski stwierdza, że Polacy są za głupi na demokrację.
Też chciałbym, żeby prawica nie rządziła Polską. Drogą do tego powinno być tworzenie wspólnoty: inwestowanie w edukację, kulturę, dawanie poszczególnym grupom poczucia bezpieczeństwa. Zdaje się jednak, że to byłoby dla polityków zbyt trudne do osiągnięcia. Znaczenie łatwiej jest dzielić ludzi, straszyć ich i napuszczać na siebie. Wtedy niewiele trzeba robić, a może uda się wygrać kolejne wybory.
Witajcie w naszej bajce – Trzask zagra na fujarce, Nawrocki nam zaśpiewa. Tylko drzewa wkoło nie zatańczą, bo wszystkie zdążyły uschnąć. Albo zostały wycięte.