fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Witajcie w gułagu

Rekonstruktorzy zarzekają się, że podczas odtwarzania powstania warszawskiego nie będą pokazywać gwałtów na ludności cywilnej, ale za chwilę – pod pozorem dbałości o dokładność historyczną – i to tabu zostanie złamane.

Ilustr.: Ewa Smyk


Odtwarzanie historii niewiele ma wspólnego z pamiętaniem i rytuałem. Jest tworzeniem pozorów rzeczywistości, nie zaś refleksją nad historią.   Zima, bunkry w lesie położonym około dwadzieścia pięć kilometrów od Wilna. Grupa czterdziestu osób, odzianych w drelichowe, śmierdzące kufajki, została przydzielona do pracy: mężczyźni mają przenosić drewno, a kobietom wręczono szufle i łopaty do kruszenia lodu oraz odśnieżania. Poganiani krzykiem, zabieramy się do roboty. Pot zalewa czoło, ale nie da się ani przez chwilę odpocząć, bo strażnicy znowu zaczynają wrzeszczeć. Dwie Holenderki, trzęsąc się z zimna i chichocząc, po cichu planują ucieczkę – jednak jej próba jest tak niezdarna, że od razu zostają złapane przez enkawudzistę z owczarkiem niemieckim i odprowadzone z powrotem do bunkra. Zaraz po przybyciu odebrano nam zegarki i wszelkie przedmioty osobiste, więc nie wiemy, czy to wszystko trwa godzinę, czy tylko dwadzieścia minut. W głowie kołacze myśl o złamaniu reguł, rzuceniu łopaty i wypisaniu się z tej imprezy, ale ciekawość zwycięża.   Zerkam na swoich studentów, którzy grzecznie i bez szemrania kują lód – co jakiś czas rozlega się w towarzystwie nerwowy chichot, ale szybko milknie. Wreszcie – koniec. Biegiem wracamy do bunkra, gdzie strażnicy obwieszczają, że za próbę ucieczki z gułagu musi być kara. Ustawiają wszystkich twarzami do ściany z rękami na karku – nagle rozlegają się strzały. Poganiani, przeskakujemy nad leżącymi na podłodze ciałami współwięźniów. „Uff, to nie mój student” – myślę i biegnę dalej.   Projekt: gułag   Ten opis to nie literackie przetworzenie koszmarnego snu, lecz doświadczenie uczestnictwa w teatralnym projekcie living history pod tytułem „Deportation Day”, realizowanym przez organizację Vilko Valia z grantu Komisji Europejskiej. Jego celem było pokazanie młodym Europejczykom historii i rzeczywistości gułagu poprzez przeniesienie ich na kilka godzin do roku 1953, zrekonstruowanego przez producentkę teatralną Rutę Vanagaitė i grupę aktorów w dawnym bunkrze sowieckim. Jak czytamy w materiałach edukacyjnych, chodziło nie tylko o choćby pobieżne poznanie doświadczenia więźniów gułagów, ale też o przeciwdziałanie zjawisku „komuno-nostalgii”.   W projekcie, realizowanym w latach 2009–2010, uczestniczyło w sumie ponad czterystu młodych ludzi z dziewiętnastu krajów Unii Europejskiej – w tym trzydziestoosobowa grupa studentów z Koła Naukowego „Młoda Europa” Akademii Obrony Narodowej oraz niżej podpisana.   Udział w projekcie zaczynał się od krótkiej wycieczki po Muzeum Ofiar Ludobójstwa w Wilnie, następnie uczestników wywożono na obrzeża miasta i pakowano do radzieckiej ciężarówki, która jechała wgłąb lasu. Tutaj zaczynała się rekonstrukcja – najpierw wszystkim kazano klęczeć na śniegu, a strażnicy-aktorzy, w mundurach i z psami, informowali o przybyciu do gułagu oraz o zasadach w nim panujących. Potem biegiem do bunkra, gdzie zabierano rzeczy osobiste i przebierano w kufajki z numerem na plecach. Część grupy zabrano na przesłuchania, inni zaś uczestniczyli w reedukacji polegającej na śpiewaniu pieśni i wychwalaniu Stalina.   W tym momencie umowność sytuacji była jeszcze w miarę jasna, ale z każdą minutą i każdym metrem szaleńczego biegu po bunkrze z pomieszczenia do pomieszczenia oraz z każdym krzykiem strażników zaczynała być coraz mniej klarowna – aż do opisywanego momentu rozstrzelania. To nie był jednak koniec rekonstrukcji – ta nastąpiła w chwili ogłoszenia śmierci Stalina i amnestii. Potem fotka z aktorami-strażnikami, przebranie się w swoje rzeczy i ruszamy z powrotem do autobusu.   Na refleksję i przepracowanie doświadczenia zabrakło już czasu, chociaż w bunkrze spędziliśmy cztery godziny. Wieczorem, w hostelu, urządzam zatem zebranie swojej grupy i pytam ich o wrażenia. Co interesujące, studenci narzekają na zimno, ale nie na sam projekt, o którym wyrażają się w superlatywach. Mówią, że pozwolił im na dotknięcie tamtej rzeczywistości lepiej niż jakiekolwiek lekcje i zajęcia. Dyskutujemy chwilę o psychologicznej łatwości wejścia w sytuację więźnia. Pytam też, czy przeżyli moment, w którym chcieli przerwać to doświadczenie. Większość stwierdza, że nie, choć przyznają, że były chwile, kiedy musieli przypominać sobie o umowności sytuacji – podkreślając jednocześnie, że to tylko pozytywnie świadczy o autentyczności rekonstrukcji.   Rzucam prowokacyjne pytanie, czy taki projekt rekonstrukcyjny powinien być realizowany na przykład w dawnych obozach koncentracyjnych. Odruchowa odpowiedź jednej ze studentek brzmi: „Nie, bo tam ginęli ludzie”. Ktoś automatycznie koryguje ją, że w gułagach też ginęli ludzie, ale dziewczyna nie umie znaleźć innego kontrargumentu. Pytam zatem, którędy przebiega granica – jeśli rekonstrukcje mają aż tak duże walory edukacyjne, to może jej nie ma? Pytanie okazuje się retoryczne – wszyscy przyznają, że granica jest, ale nie umieją jej określić.   Spektakl z trupem   Rekonstrukcje historyczne to nie wymysł ostatnich lat – moda na odtwarzanie bitew, turniejów czy innych wydarzeń pojawiła się w XIX wieku. W 1839 roku rycerskie zawody w Eglinton, zorganizowane według średniowiecznego wzoru przez hrabiego Archibalda Montgomery’ego, zgromadziły stutysięczną publiczność. Na początku XX wieku w Cesarstwie Rosyjskim zorganizowano między innymi widowiska rekonstruujące bitwy pod Sewastopolem czy Borodino, a odtworzony w trzecią rocznicę rewolucji szturm na Pałac Zimowy zainspirował podobno Sergieja Eisensteina do nakręcenia „Października”.   Współczesne grupy rekonstrukcyjne zaczęły powstawać w latach 70. w Stanach Zjednoczonych, pierwsze zaś odtworzenie bitwy pod Grunwaldem (z udziałem dwudziestu rycerzy) odbyło się w 1992 roku. Obecnie liczbę grup rekonstrukcyjnych w Polsce szacuje się na około pół tysiąca, a fenomen dorobił się już literatury naukowej oraz sporów o to, czy bardziej adekwatny jest termin „odtwórstwo historyczne” czy „rekonstrukcja historyczna”.   Oglądanie bitew oraz potyczek stało się obowiązkowym punktem urlopu – w sezonie letnim można uczestniczyć choćby w rekonstrukcji powstania warszawskiego w Szczecinie, obowiązkowo w wygranej przez wojska polsko-litewskie bitwie pod Grunwaldem, zwiedzić obozowisko wikingów na warszawskim Żoliborzu i zobaczyć inscenizację rzezi wołyńskiej. Przy okazji tego ostatniego widowiska, zorganizowanego w zeszłym roku w Radymnie koło Rzeszowa, pojawiło się właśnie pytanie o granice, a dokładniej o to, czy wszystkie wydarzenia historyczne nadają się do rekonstruowania.   Wcześniejsze kontrowersje dotyczyły głównie Holokaustu. W 2008 roku grupa Park Militarny Twierdza Modlin, znana między innymi z odtwarzania szturmu na Berlin z 1945 roku, zaproponowała uczczenie 65. rocznicy powstania w getcie warszawskim inscenizacją walk na placu Grzybowskim. Organizator zapewniał, że pominie krwawe sceny, „nie będzie żadnej głupiej strzelaniny ani katowania Żydów”, a samo powstanie pokaże w sposób symboliczny.   Choć pomysł początkowo spodobał się w stołecznym ratuszu, to po krytyce ze strony wielu środowisk nie został zrealizowany. Dwa lata później głosy krytyki zignorowano – władze Będzina zorganizowały inscenizację likwidacji miejscowego getta, w której uczestniczyło dwieście osób. Zwolennicy projektu podkreślali, że młodzież była w pełni zaangażowana i dobrze rozumiała jego ideę, a walory edukacyjne takich przedsięwzięć są nie do przecenienia. Co ciekawe, kontrowersje zwykle nie pojawiają się w kontekście odtwarzaniu różnych epizodów powstania warszawskiego czy innych wydarzeń z II wojny światowej. Pojawia się jedynie pytanie o udział osób przebranych w mundury niemieckie – a dokładniej o to, czy pod pozorem odtworzenia historii nie kryje się fas
cynacja zbrodnią.

Ilustr.: Ewa Smyk


Historycy – na przykład profesor Andrzej Paczkowski – proszeni o wypowiedź dla mediów zwykle podkreślają, że granica akceptowalności podobnych przedsięwzięć jest bardzo cienka i zależy od sposobu przedstawiania danego wydarzenia – w tej materii sugeruje się również symboliczność zamiast dosłowności. Zwolennicy rekonstrukcji wskazują nieustająco na wspominane walory edukacyjne, możliwość zobaczenia na własne oczy wydarzenia z przeszłości, nawet jeśli jest ono tylko odtwarzane, czy wreszcie – kształtowanie postaw patriotycznych. Po cichu mówi się również o korzyściach turystycznych – przy okazji fetowania zwycięstwa na polach grunwaldzkich korkują się wszystkie drogi w okolicy, a gmina liczy zyski ze sprzedaży jadła i napitków.   Przede wszystkim jednak chodzi o zobaczenie bitwy na własne oczy, usłyszenie wystrzałów lub dźwięku zbroi, oręża i okrzyków. Społeczeństwo domaga się spektaklu – należy mu zatem ten spektakl dać, a klamra umowności ma rozwiewać moralne wątpliwości, bo przecież trup żołnierza po wszystkim zdejmie mundur i wróci do domu.   Tłum gapiów   Jak wskazuje socjolog Frank Furedi, sposób mówienia o historii kształtuje się poprzez współczesną kulturę, w której pamiętanie staje się rytuałem i obowiązkiem. Historia staje się formą terapii, leczącą narodowe lęki i problemy.   W tym przypadku rekonstrukcja historyczna spełniałaby funkcję rytuału, w którym odnajdujemy wspólnotowość. Używając zaś klasycznej teorii antropologii widowisk Richarda Schechnera – byłaby związaniem dramatu scenicznego z dramatem społecznym. Cóż lepiej działa na zbiorowe ego niż kolejne pokonanie zakonu krzyżackiego?   Problem tkwi jednak w tym, że odtwarzanie historii mało ma tak naprawdę wspólnego z pamiętaniem i rytuałem – jest tworzeniem kolejnych symulakrów, czyli pozorów rzeczywistości, nie zaś refleksją nad historią. To symulakrum łatwo jest obnażyć – czy to poprzez pojawienie się Pawła Althamera pod Grunwaldem w przebraniu samuraja, czy też w sytuacji, gdy – jak w 1999 roku – zwycięstwo wojsk polsko-litewskich wisi na włosku, ponieważ aktor grający Jagiełłę złamał obojczyk.   Wracając do postawionego wyżej pytania – czy przy organizacji rekonstrukcji historycznych istnieją jeszcze granice? Co prawda sami rekonstruktorzy zarzekają się, że podczas odtwarzania powstania warszawskiego nie będą pokazywać gwałtów na ludności cywilnej, ale wydaje się możliwe, że za chwilę – pod pozorem dbałości o dokładność historyczną – i to tabu zostanie złamane. Jeśli bowiem mówimy o walorze autentycznego przeżycia w przypadku umownej sytuacji, to pod tym pretekstem w rekonstrukcyjnym szale można przekroczyć wszystkie granice. Tym bardziej, że za chwilę odejdą ostatnie osoby, które widziały II wojnę światową na własne oczy i które mogą zaprotestować przeciwko przetwarzaniu ich doświadczenia w odtwarzanie.   Problem polega na tym, że rekonstrukcje teoretycznie odżegnują się od bycia narracją historyczną, ale do jej miana pretendują, zachwalając dokładność i podobieństwo wydarzeń. W ten sposób stają się one źródłem pamięci na tyle mocnym, że przykrywa inne. Może w przypadku wioski wikingów nie ma to zbyt dużego znaczenia, ale w odniesieniu do doświadczeń XX wieku jest to już niebezpieczne.   Po pierwsze, rekonstrukcja zawsze w pewien sposób, pod pozorem autentyczności, przekłamuje to doświadczenie. Po drugie – staje się źródłem wiedzy w miejsce narracji osobistych czy dokumentów. Po trzecie zaś, ponieważ jest ludycznym widowiskiem, nie pobudza do refleksji. Umierający powstaniec jest przecież aktorem, a nie bratem, ojcem czy mężem. Oglądamy zatem widowisko śmierci, ale w charakterze gapiów, którzy zbierają się na ulicy podczas wypadku.   Założenie jest jednak właśnie takie – żeby było „edukacyjnie”, ma być autentycznie, a im bardziej autentycznie, tym bardziej powinno nas wciągnąć. Wiąże się to z najważniejszą kwestią omawianego problemu – niebezpieczeństwem zatarcia różnicy pomiędzy odtwarzaniem a doświadczeniem. Tego, że klamra umowności nie rozwiewa wszystkich wątpliwości w momencie, w którym osoba obok zostaje wciągnięta do gry i udaje ofiarę egzekucji. W ten sposób zakłada się zrównanie doświadczenia uczestnika rekonstrukcyjnej zabawy z cierpieniem i strachem więźnia czy śmiercią żołnierza. To właśnie jest granica, której przekroczyć nie wolno.   Problem polega na tym, że w kulturze współczesnej, nastawionej na doświadczenie osobiste, uwiecznienie go i multiplikowanie, potrzeba tego typu wrażeń robi się coraz wyraźniejsza. Nie wystarczy już opis w książce, najlepiej jest zobaczyć i poczuć to na własnej skórze. A potem pochwalić się znajomym na Facebooku zdjęciem w kufajce i tym, że było się w gułagu.   Tekst pochodzi z 24. numeru naszego kwartalnika pt. „Pols-kość niezgody”, który można kupić m.in. w prenumeracie.   Jeśli nie chcą Państwo przegapić kolejnych wydań naszego tygodnika, zachęcamy do zapisania się do naszego newslettera.  

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×