fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Wierzę w szkołę powszechną

Pamiętam szok kulturowy, który chłopcy ze szkoły społecznej przeżyli na widok chłopców z technikum, a chłopcy z technikum na widok chłopców ze szkoły społecznej. Pamiętam także obustronną agresję. Trudno nie lękać się inności, jeśli na co dzień nie ma się z nią z do czynienia.
Wierzę w szkołę powszechną
ilustr.: Ada Wręga

Tekst ukazał się pierwotnie w serwisie e:mi – edukacja: można inaczej.

Tytułowe wyznanie wiary może brzmieć cokolwiek fałszywie, skoro jego autor od dziesięciu lat pracuje w selekcyjnej szkole społecznej. Pierwszy próg na wejściu do takiej szkoły ma charakter ekonomiczny: rodziców naszych uczniów i uczennic musi być stać na opłacanie wysokiego czesnego. I już ta bariera jest dla większości potencjalnych kandydatów nie do przeskoczenia. Jest jednak także próg drugi: warunkiem przyjęcia do szkoły jest zdanie trudnego egzaminu wstępnego. Obydwa te progi bywają zresztą dość mocno ze sobą sklejone. Z jednej strony, wiedza i umiejętności, które dają nadzieje na dobry wynik egzaminacyjny, są towarami, za które trzeba zapłacić na edukacyjnym rynku (na przykład w niepublicznej szkole podstawowej, na korepetycjach lub na innych zajęciach dodatkowych). Z drugiej strony, pewne cenione przez egzaminatorów kompetencje, na przykład szczególna swoboda wypowiedzi lub szeroko pojęte „oczytanie”, kształtują się w procesie socjalizacji w rodzinach o wysokim kapitale kulturowym. W efekcie do szkół takich jak nasza przyjmuje się dzieci o zbliżonym pochodzeniu klasowym.

I nie chodzi tylko o to, jak kto mieszka, ile ma pieniędzy i w co się ubiera – choć oczywiście i to nie pozostaje bez znaczenia. Chodzi także o wzory spędzania wolnego czasu, o źródła i strategie pozyskiwania wiedzy o świecie, o motywacje edukacyjne i pożądane wizje życia zawodowego. Krótko mówiąc, chodzi o pewien zestaw nawyków i dyspozycji – niekiedy bardzo subtelnych, a zazwyczaj dla swoich „nosicieli” całkowicie przejrzystych – który francuski socjolog Pierre Bourdieu nazywał „habitusem”. Jak wszyscy inni ludzie, moi uczniowie i uczennice różnią się od siebie osobowością, temperamentem i wynikającymi stąd potrzebami, ale ich światy społeczne i światy wartości są do siebie podobne. Fakt, że na co dzień w zasadzie nie zwracam na to uwagi, świadczy nie tyle nawet o skali tego podobieństwa, ile o dojmującej nieobecności osób pod tym względem zupełnie do nich niepodobnych.

Lęk przed innością

Wyobraźmy sobie, że wygłosiłem tę kwestię na hipotetycznym spotkaniu rodzinnym. Co prawda, nie wyciągnąłem z niej jeszcze żadnych wniosków, ale i tak dwie osoby zdążyły poczuć się zagrożone w samym rdzeniu swoich światopoglądów. Pierwszy odzywa się wujek X, który zauważa, że rodzice mają niezbywalne prawo do decydowania o tym, w jakim środowisku uczy się i wychowuje ich dziecko. Po nim głos zabiera kuzynka Y, według której nie wolno ograniczać jednostce wolności wyboru placówki świadczącej usługi edukacyjne. (Bywa, że wujek X i kuzynka Y są tą samą osobą, nazwijmy ją szwagrem Z, ale to zupełnie inna historia). Atmosfera przy stole się zagęszcza, a język teorii klas społecznych żadnego z dwojga moich rozmówców nie uspokaja. Spróbujmy zatem wypowiedzieć się w nieco mniej abstrakcyjny sposób.

Na początku mojej pracy w szkole przez kilka lat opiekowałem się drużyną biorącą udział w rozgrywkach Warszawskiej Ligi Debat Oksfordzkich. Raz w miesiącu spotykaliśmy się z drużynami reprezentującymi inne publiczne i niepubliczne licea, zazwyczaj znane z czołówki rankingu „Perspektyw”, żeby w tej półsportowej atmosferze uczyć się dyskutować o różnych ważnych sprawach. Dość niespodziewanie w którymś roku szkolnym swoją drużynę zgłosiło także jedno z warszawskich techników. Chociaż z debaty na debatę to właśnie oni robili największe postępy, to przez cały sezon nie udało im się odnieść ani jednego zwycięstwa. Uczniowie i uczennice technikum startowali z zupełnie innego pułapu niż ich rówieśnicy z tak zwanych „dobrych liceów”. Różnili się od nich stylem wypowiedzi, zakresem znajomości tekstów kultury, a nawet poziomem swobody w lawirowaniu, kiedy trzeba było przyjąć piłeczkę niespodziewanie odbitą przez oponentów. No właśnie: dyskusja jest rodzajem gry, która ma swoje pisane i niepisane reguły. Dzieci z wyższej klasy średniej i z klasy wyższej uczą się tych reguł jeszcze w domach rodzinnych, a następnie doskonalą je w toku formalnej i nieformalnej edukacji. Przewaga, którą w tym zakresie mają nad dziećmi z niżej klasy średniej i z klasy ludowej, daje się wytłumaczyć w kategoriach habitusu i kapitału kulturowego.

Wróćmy jednak do mojej opowieści. Otóż każda kolejka rozgrywek Ligi Debat odbywała się w innej szkole. Pewnego dnia wybrałem się więc wraz z kilkorgiem moich dobrze ubranych uczniów i uczennic do wspomnianego technikum. Po latach nie pamiętam już, z kim i o czym debatowaliśmy. Pamiętam jednak szok kulturowy, który chłopcy ze szkoły społecznej przeżyli na widok chłopców z technikum, a chłopcy z technikum na widok chłopców ze szkoły społecznej. Pamiętam także obustronną agresję: u chłopców z technikum była to raczej agresja fizyczna, u chłopców ze szkoły społecznej – raczej agresja werbalna, ale przecież to tylko dwie różniące się kulturowo strategie radzenia sobie z tym samym doświadczeniem lęku przed innością. Bo trudno się tej inności nie lękać, jeśli na co dzień niemal w ogóle nie ma się z nią do czynienia.

Pierwsi będą pierwszymi

Zanim sam jako nastolatek trafiłem do selekcyjnego liceum, spędziłem osiem lat w rejonowej szkole podstawowej. Nie chciałbym romantyzować tej przeszłości, bo niekiedy bywała dla mnie (i nie tylko dla mnie) traumatyczna i przemocowa. Nie mam jednak wątpliwości co do tego, że szkoła nauczyła mnie – syna pracownika naukowego i lekarki – podstaw sztuki komunikowania się z innymi: dziećmi drobnych przedsiębiorców, pracowników sektora usług, osób bezrobotnych. Większość moich uczniów i uczennic nie ma takiego doświadczenia, bo wszystkich kilkanaście lat swojej edukacji spędza w selekcyjnych szkołach niepublicznych – takich jak nasza.

Szkoła mogłaby być jednym z ostatnich miejsc, w których dzieci pochodzące z różnych klas społecznych spotykałyby się ze sobą, oswajałyby się ze swoją innością i uczyłyby się życia w ramach tej samej społeczności. Mogłaby, ale nie jest, ponieważ uruchomiono w niej różne procesy selekcji i segregacji oparte na mechanizmach rynkowych. Jednym z takich mechanizmów jest opisany przeze mnie już w innym miejscu ranking liceów ogólnokształcących, którego działanie można streścić w haśle „pierwsi będą pierwszymi” – osiągnięcie wysokiej pozycji rankingowej staje się dla placówki gwarancją „dobrego naboru” w kolejnym roku szkolnym, co z kolei pozwala mieć nadzieję na utrzymanie wysokiej pozycji rankingowej i tak dalej. W efekcie najwyżej notowane szkoły wysysają z rynku edukacyjnego najwyżej notowanych uczniów, co negatywnie przekłada się na jakość kształcenia w szkołach o niższych pozycjach rankingowych. Nie jest przecież tajemnicą, że znaczna część procesu uczenia się polega na uczeniu się od rówieśników, czyli tak zwanym peer learning.

Wyjątkowe miejsce w tej układance zajmują selekcyjne szkoły społeczne. Od lat stanowią one furtkę, przez którą dziewczynki i chłopcy z dobrze sytuowanych rodzin z wyższej klasy średniej wymykają się z publicznego systemu oświaty. W efekcie ci właśnie rodzice, którzy przywiązują do edukacji swoich dzieci najwyższą wartość i którzy dysponują zasobami pozwalającymi na negocjowanie zmian w szkole publicznej, po prostu tracą nią zainteresowanie. To jeden z powodów, dla których przedstawiciel tej grupy, historyk i socjolog Adam Leszczyński, w artykule zatytułowanym „Wszystkie szkoły w ręce państwa” postulował kiedyś likwidację szkół społecznych. Dopóki furtka do enklawy przywileju edukacyjnego pozostaje uchylona – argumentował Leszczyński – osoby, które na to stać, będą z niej korzystać, bo z ich punktu widzenia jest to po prostu najbardziej racjonalna strategia. A stracimy na tym wszyscy.

No właśnie, zasadniczy problem z argumentacją wujka X i kuzynki Y polega na tym, że są oni tak bardzo skupieni na bronieniu praw jednostki, że nie zwracają uwagi na interes publiczny. Obydwoje opowiadają się za prawem konserwatywnych rodzin i/lub liberalnych konsumentów do wypisania się z systemu edukacji publicznej. Żadne z nich nie przyjmuje jednak do wiadomości, że powszechna szkoła mogłaby być laboratorium spójności społecznej, które w ostatecznym rozrachunku chroniłoby nas przed tym doświadczeniem obcości, lęku i agresji, które stało się udziałem pewnej grupy uczniów selekcyjnej szkoły społecznej na korytarzu jednego z warszawskich techników.

***

Nie sądzę, żeby postulowana przez Leszczyńskiego likwidacja szkół społecznych była najbardziej realną ani najbardziej sensowną spośród metod zmniejszania segregacji edukacyjnej. Na rygorystyczne egzekwowanie zasady rejonizacji też jest już raczej za późno, bo zjawisko segregacji dotyka nie tylko szkoły, lecz także przestrzeń miejską. Być może jakimś rozwiązaniem byłoby odnowienie nieformalnego kontraktu, który towarzyszył zakładaniu szkolnictwa społecznego na początku lat 90. Placówki uzyskiwałyby większą autonomię oraz otrzymywałyby subwencję oświatową, ale za cenę bycia edukacyjnymi poligonami, w których testowałoby się nowe rozwiązania na potrzeby całego systemu oświaty. A być może rację ma profesor Tomasz Szkudlarek, pedagog z Uniwersytetu Gdańskiego, który sugeruje raczej stopniowe ograniczanie swobody szkół społecznych (i nie tylko) w przeprowadzaniu selekcji uczniów i uczennic: „Taka szkoła nie mogłaby być nastawiona na konkurencję z innymi placówkami ani zdominowana przez wizję efektywnego lokowania […] uczniów na rynku pracy. W przeciwnym razie nigdy nie otworzy się na uczniów z mniej uprzywilejowanych środowisk, którzy nie gwarantują wysokiej pozycji szkoły w rankingu”.

Jako nauczyciel pracujący w selekcyjnej szkole społecznej nie przestaję dziwić się temu, jak dużą swobodę w tym zakresie im – czyli nam – się zostawia. Jako obywatel myślący w kategoriach interesu publicznego życzyłbym sobie, żeby tak dużą swobodę im – czyli nam – odebrano. Ostatecznie pytanie o pożądany kształt szkoły jest zarazem pytaniem o pożądany kształt społeczeństwa. Czy chcemy żyć w społeczeństwie, w którym dziedziczone przez nas zasoby wyznaczają zupełnie różne ścieżki życiowe? Jeśli – podobnie jak u wujka X i kuzynki Y – to pytanie nie wzbudza w nas większych emocji, to może naszą wyobraźnię poruszy inne: co się stanie, jeśli te nieprzecinające się nigdy ścieżki kiedyś jednak w końcu się przetną?

Wierzę w szkołę powszechną, bo tak jest bardziej sprawiedliwie, ale wierzę w nią także dlatego, że za jej brak wszyscy płacimy wysoką cenę. Uwaga: ta cena jeszcze wzrośnie.

PS Nawiasem mówiąc, selekcyjne szkoły niepubliczne wysysają z rynku edukacyjnego nie tylko pewną grupę uczniów i uczennic (wraz z ich rodzicami), lecz także nauczycieli i nauczycielki, którym oferują większe poczucie sprawczości i lepsze warunki zatrudnienia. To jednak temat na osobny artykuł.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×