Wielki Czwartek, czyli przekraczanie społecznego konsensusu

Przynajmniej raz w trakcie każdego meczu Legii fani z Żylety skandują nazwę swojej trybuny w długiej sekwencji. Niezależnie od wydarzeń na boisku przychodzi chwila, kiedy dopingowanie własnej drużyny ustępuje chwili autocelebracji, Jakby to trybuna czy właściwie zajmujący ją fani, a nie drużyna i sport były w centrum zainteresowania. Nie mogłem się temu nadziwić. Przecież na stadion przychodzi się dla swojej drużyny, a nie dla samego dopingu.
Z biegiem lat zrozumiałem, że sprawa jest bardziej złożona. Na każdym meczu Legii zauważałem obcokrajowców, którzy przychodzili tam właśnie ze względu na atmosferę. Media społecznościowe pełne są relacji ludzi z całego świata zachwyconych kibicowaniem fanatyków. A kiedy na początku bieżącego sezonu byłem na meczu z grupką znajomych, z których część nie ma pojęcia o piłce, wszyscy zgodnie przyznawali: doping z tej trybuny jest magnetyczny. Mimo słusznego oburzenia częścią oprawy stadionowej deklarowali, że gdyby mieli się pojawić kolejny raz na meczu, to wybraliby się na Żyletę.
Wielki Czwartek w liturgii chrześcijańskiej zawiera w sobie podobny pierwiastek autocelebracji wspólnoty wybranych. „Ludu Kapłański, Ludu Królewski” – śpiewamy w pieśni, często otwierającej liturgię pierwszego dnia Triduum Paschalnego. Jezus ustanawia dziś Eucharystię, której centralnym punktem w opowieści św. Jana o ostatniej wieczerzy jest obmycie nóg uczniów. Następnie słyszymy słowa Chrystusa: „Jeżeli więc ja, Pan i Nauczyciel, umyłem wam nogi, to i wyście powinni sobie nawzajem umywać nogi”. Gest i słowa Jezusa ustanawiają kapłaństwo powszechne, które jest udziałem wszystkich ochrzczonych, a nie tylko wąskiej grupy kapłanów urzędowych.
Wielki Czwartek jest zatem nie tylko pierwszym krokiem w największą tajemnicę chrześcijaństwa, czyli misterium paschalne, ale też manifestacją radykalnego egalitaryzmu wspólnoty ustanowionej przez Jezusa. Wszyscy zostaliśmy powołani do tego samego: troski o bliźnich. Wyłącznie ona – a nie hierarchie oparte o status czy władzę – ma istotnie ewangelicznych charakter.
Można w tym miejscu zapytać, co poszło nie tak? Po dwóch tysiącach lat Kościół jawi się dla wielu przede wszystkim jako hierarchiczna struktura, w której wysoko postawieni urzędnicy nie mają wiele wspólnego z ideałem służby bliźnim. Pytanie jest zasadne, ale takie rozważanie zostawiłbym na inną niż Wielki Czwartek okazję.
Dzisiaj bardziej interesuje mnie, jak przeżywać Wielki Czwartek w sposób jak najbliższy ewangelicznemu, a także jakie, być może zapomniane, wartości ukazują się nam w tym dniu?
Bez naszych najmniejszych braci nie mamy sensu
Łatwo mógłbym ciągnąć piłkarską analogię z początku tekstu. Okrzyki na cześć Żylety przechodzą w doping dla piłkarzy warszawskiej Legii (czasem przeplatany wyzwiskami w kierunku sędziego i drużyny przeciwnej), tak jak w pieśni „Ludu Kapłański, Ludu Królewski” słyszymy, że z przywilejem takiej tytulatury wiąże się wezwanie: „Śpiewaj Panu swemu”. Ostatecznie przecież kibicom chodzi o jak najlepsze wyniki swojej drużyny. To ona ich jednoczy na trybunach. Wierni z kolei nie tworzyliby wyjątkowego ludu, gdyby nie moc Chrystusa, dzięki której „zostałeś wszczepiony ty” (Rz 11,17) w korzeń drzewa oliwnego Izraela.
Podobnie wspomniane oburzenie na niektóre meczowe oprawy czy inne aspekty kultury kibicowskiej nie są uczuciem obcym chrześcijanom, zmuszonym obserwować kolejne grzechy Kościoła – przestępstwa seksualne i ich systemowe tuszowanie, niezdrowe relacje pracownicze, klerykalizm czy stosunek do mniejszości seksualnych. Moralna waga tych kościelnych przewin jest prawdopodobnie znacznie większa.
Jest w wytrwałym kibicowaniu własnej drużynie coś religijnego, doniosłego, a czasem nawet fanatycznego. Wiąże się to z przywiązaniem do pewnego języka, barw, zwyczajów i tradycji. To źródło tożsamości – „Més que un club”, jak głosi motto FC Barcelony. Bycie kibicem nie kończy się wraz z wyjściem ze stadionu, ono trwa. Jest źródłem dumy, radości, niepokoju, nadziei i trosk w życiu codziennym.
Nie piszę o tym, by spłycać sens chrześcijaństwa do kibicowania. Nie jesteśmy kibicami Chrystusa, tylko jego „przyjaciółmi” – jak nas nazywa podczas Ostatniej Wieczerzy – ale też uczennicami i uczniami. Piłkarska metafora jest o tyle użyteczna w odniesieniu do Wielkiego Czwartku, że przypomina nam o społecznym i wspólnotowym wymiarze świętowania. Bez drużyny, ale też siebie nawzajem, kibice nie mają racji bytu. Także my jako chrześcijanie bez relacji z Jezusem, a zatem z „każdym z tych braci moich najmniejszych” (Mt 25,40), nie mamy sensu jako wspólnota.
Jezus spotyka nas w Jerozolimie
Zanim jednak zaczniemy w Wielkim Tygodniu odnajdywać się w relacji do innych, warto najpierw znaleźć samych siebie. Przez tydzień obecności w Jerozolimie Jezus spotyka wielu ludzi – zarówno tych wymienionych z imienia, jak i traktowanych przez ewangelistów zbiorowo. My także jesteśmy wśród nich.
Mamy więc ubogich mieszkańców miasta, którzy palmami witają wjeżdżającego do miasta Chrystusa; mamy kastę kapłańską i elity religijne, które z każdym dniem coraz wyraźniej opowiadają się przeciw Jezusowi – choć z wyjątkami, jak Józef z Arymatei czy Nikodem; mamy kupców w świątyni, rozganianych przez rozwścieczonego Jezusa; są apostołki: Maria Magdalena, Maria Salome, Maria, matka Jakuba, Joanna, najwierniejsze z towarzyszek z Jezusa; apostołowie, z których każdy przyjmuje nieco inną postawę wobec (nie)spodziewanych wydarzeń; jest zdezorientowany Piłat, usiłujący lawirować między sprawiedliwością i sumieniem a politycznymi kalkulacjami; zmęczony pracą na roli Szymon z Cyreny; ale też ludzie znajdujący się w otchłani cierpienia i choroby (także, a nawet przede wszystkim, psychicznej), którzy spotykają Jezusa w Wielką Sobotę.
– Kiepsko u mnie w tym roku z Wielkanocą, jestem tak zapracowana, że nie wiem, kiedy i jak się do niej przygotować – usłyszałem niedawno od przyjaciółki. Łatwo mogłem się do tego doświadczenia odnieść – Jestem zmęczony – zacząłem własną opowieść. Może dlatego akurat w tym roku myślę więcej o Szymonie Cyrenejczyku i próbuję wyobrazić sobie, jak wyglądał jego tydzień paschalny. Wiosna wymuszała zwiększoną troskę o zboża, a w okolicach Paschy często zbierano już jęczmień. O Szymonie myślę ciepło jako o patronie organizacji charytatywnych, działających wśród osób bezdomnych i defaworyzowanych na wyspach brytyjskich, a także zajmujących się wspieraniem osób, które doświadczyły traumy z powodów rasistowskich. Szymon pochodził z terenów dzisiejszej Libii, miał więc najpewniej ciemniejszy kolor skóry od Żydów i Rzymian.
Wielkanoc jest także dla nas, niegotowych, zmęczonych, którzy przypadkowo znaleźliśmy się na drodze Jezusa. Jest dla każdej i każdego, bo zbawienie nie jest za zasługi. „Jeżeli jesteś Szymonem z Cyreny, weź krzyż i nieś go za Nim. Jeśli jesteś jak ten łotr razem z nim przybity do krzyża, miej rozeznanie i w Ukrzyżowanym uznaj Boga. Jak Józef z Arymatei zażądaj wydania ciała od tego, który ukrzyżował, i niech stanie się ono twoją własnością, ono, które przyniosło oczyszczenie świata. A jeśli jesteś Marią, czy ową drugą Marią albo Salome lub Joanną, przyjdź płakać u grobu. Uczyń tak, aby dane ci było ujrzeć przed innymi odwalony kamień” – głosił w 45. kazaniu Grzegorz z Nazjanzu.
Niezależnie, z kim spośród bohaterów Wielkiego Tygodnia się identyfikujemy, nikt w ten czwartkowy wieczór nie ma pojęcia, jak będą wyglądały kolejne dni, ani zwłaszcza co przyniesie niedziela. Na tym polega Pascha – jest przejściem od jednego stanu do zupełnie innego; od życia do śmierci i z powrotem do życia, ale jednak jakościowo odmiennego. Bóg porywa nas w bieg wydarzeń, którego końca nie znamy. Jeśli Mu zaufamy, mamy szansę na doświadczenie czegoś niepowtarzalnego, co nada naszemu życiu większy sens.
To szczególnie ważne dla wszystkich, którzy wchodzą w obchody tajemnic paschalnych obciążeni, przestraszeni czy po prostu chorzy. Ostatecznie historia Jezusa nie kończy się na krzyżu i w otchłani, ale przechodzi przez doświadczenie jednego i drugiego Chrystus staje się tak bliski wszystkim cierpiącym, jak nikt inny. I to oni jako pierwsi doświadczają zbawczej mocy jego Zmartwychwstania.
Wielkie, egalitarne zrównanie
Kiedy już zidentyfikujemy siebie w tej paschalnej opowieści i otworzymy się na dynamikę wydarzeń, powinniśmy zwrócić się w kierunku wspólnoty. Bo Wielkanoc jest doświadczeniem wspólnotowym, a przepisy zakazują przeżywania jej w indywidualnych liturgiach czy niewielkich kaplicach.
Wielki Czwartek jest, jak już wspominałem, momentem wielkiego zrównania. Jezus klęka u naszych nóg, obmywa je i oczekuje, że to samo będziemy czynili między sobą. W ostatnich latach sporą część uwagi katolickiej opinii publicznej zajmowało sprawowanie liturgicznego obrzędu obmycia stóp przez papieża Franciszka. Papież przekraczał przepisy liturgiczne, gdy obmywał stopy kobietom, dzieciom czy muzułmanom. Wywoływał skandale, gdy obrzęd ten sprawował wśród migrantów czy więźniów.
Tyle że samo skupienie na tym, kto komu i gdzie obmywa stopy, jest odwracaniem uwagi od sedna gestu Jezusa. A jest nim radykalna miłość, aż do końca – „umiłowawszy swoich na świecie, do końca ich umiłował” (J 13,2), jak słyszymy na początku dzisiejszej Ewangelii. Czynem i słowem daje przykład troski o człowieka, rezygnując przy tym ze specjalnego statusu, jaki przysługiwał mu jako nauczycielowi i przywódcy religijnemu.
Powtarzanie gestu obmycia nóg nie jest przecież dzisiaj zwykłą inscenizacją, ale ma wymiar liturgiczny, a zatem i zbawczy. Ma sens, o ile niesie ze sobą prorocki, ewangeliczny przekaz. A właśnie tym jest uznanie kobiet, migrantów, ubogich czy więźniów za osoby, które wymagają szczególnej służby ze strony liderów Kościoła. Nie dla osiągnięcia efektu marketingowego, ani tym bardziej nie dla chwilowego wzruszenia, po którym wszystko wróci do normy. Ale dlatego, że powrót do ewangelicznego źródła to włączenie ubogich w życie wspólnoty i postawienie ich w jej centrum. To początek drogi nawrócenia.
Jako wspólnota potrzebujemy dziś większego egalitaryzmu, docenienia różnorodności jako wartości. „Kochać znaczy dzielić we wszystkim los istoty kochanej. Miłość czyni podobnym, ustanawia równość, obala mury i usuwa dystans. Jezus stał się ubogi nie dla ubóstwa samego w sobie, ale – jak pisze św. Paweł – po to, «aby was ubóstwem swoim ubogacić». To nie jest gra słów czy tylko efektowna figura retoryczna! Przeciwnie, to synteza Bożej logiki, logiki Wcielenia i Krzyża” – pisał Franciszek w orędziu na Wielki Post w 2014 r. „Wariuję, tracąc głowę dla strzępów poranionego człowieczeństwa. Im bardziej są poranieni, gorzej traktowani, bez głosu, bez wartości w oczach świata, tym bardziej ich kocham” – pisała z kolei Annalena Tonelli, lekarka, misjonarka i aktywistka społeczna w krajach Wschodniej Afryki, gdzie zaangażowała się w walkę z gruźlicą i AIDS oraz z okaleczaniem żeńskich narządów płciowych. W 2003 roku została zamordowana przez dwóch zamachowców.
Wezwanie do uchylenia furtek
Wielki Czwartek jest zatem w głębokim, ewangelicznym sensie wezwaniem do włączania, przekraczania społecznego i politycznego konsensusu w interesie ubogich (myślę tu choćby o tak zwanej „piątce z Hajnówki”, ratującej zdrowie i życie uchodźców przy granicy z Białorusią, której proces trwa przed polskim sądem) czy sprzeciwu wobec hierarchii, opartej o status i władzę. Jest też okazją do namysłu nad tym, czym jest dla nas osobiście bezinteresowna, ofiarna miłość. Taka, jaką tuż przed swoją śmiercią okazał bliskim Jezus.
Skoro ludzie potrafią zakochać się w sporcie poprzez obserwację innych kibiców i zachwyt ich zaangażowaniem – słyszałem niejedną taką opowieść – to tym bardziej mogą zachwycić się Jezusem pod wpływem wspólnoty chrześcijan i ich bezinteresownej służby ubogim, walki o sprawiedliwość i przeciw przemocowej hierarchii. To furtki, za którymi kryją się najgłębsze paschalne tajemnice. Wielki Czwartek wzywa do ich uchylenia. Lepszego momentu nie będzie.