fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Więcej strachu niż miłości

Widzę w Kościele dużo lęku o swoją tożsamość, lęku przed innymi ludźmi, przed obcością, zmianą, lęku przed tymi innymi, którzy przybywają. Kościół często jawi się jako ostoja, w której można się schować przed światem – ale przecież nie o tym jest wiara, której mnie uczono.
Więcej strachu niż miłości
ilustr.: Małgorzata Rumińska

Gdy wpisze się w wyszukiwarkę wyrazów w Biblii Tysiąclecia słowo „strach”, przywoła ona 101 pozycji. O strachu jest w Piśmie Świętym 101 wzmianek. Osobno są też wzmianki o lęku (25 razy, uwzględniając wersje w odmianie), trwodze (39 – gdy wpisuję „trwog”). Łącznie w Piśmie co najmniej 165 razy jest mowa o strachu, różnie nazywanym.

Słowo „obcy” występuje w Piśmie 130 razy, „przybysz” – 27 razy.

Słowo „miłość” występuje 154 razy.

Zdziwiło mnie to. Spodziewałam się, że „miłości” będzie znacznie więcej. Spodziewałam się, że przebije „lęk” wielokrotnie.

Żadna ze mnie teolożka. Jestem wychowana we franciszkańskiej parafii pod Warszawą, w prostocie i dosłowności. W parafii żywe było (i jest) wspomnienie pierwszego proboszcza, Alego Fedorowicza, który ściągał z nóg własne buty i oddawał je bosemu pijakowi w rowie.

Potem targał go na plecach do ciepłej plebanii, ku utrapieniu sióstr.

Od drugiego proboszcza, Andrzeja Santorskiego, doświadczyłam na własnej skórze równego traktowania i szacunku dla każdego, gdy do niedzielnego śniadania na plebanii sadzał przy stole profesorów i murarzy, a także matki z dziećmi. Moje wspomnienie to fale rzeźbione przez siostry ząbkowanym nożem na maśle i to, iż w ogóle nie czułam, że przy stole siedzą wykształceni ludzie i ci, którzy zakończyli edukację przed maturą, ani że się różnią.

Wyrosłam więc w przeświadczeniu, że Pan Bóg serio ma na myśli, że każda osoba ma godność i każda jest ważna.

Może dlatego jestem przekonana, że to oczywiste nagich przyodziać, a głodnych nakarmić. I może dlatego pomoc uchodźcom, ludziom w potrzebie, to dla mnie oczywisty wybór.

Kiedy przyszła wojna w Ukrainie, jedyną moją modlitwą była franciszkańska modlitwa o pokój. Im było trudniej, im więcej pracy, tym mniej wersów byłam w stanie sobie przypomnieć. Był czas, gdy jadąc samochodem do pracy, myślałam tylko: „O Panie, uczyń mnie narzędziem Twego pokoju”. Jeden wers, przez dwadzieścia minut jazdy.

Wiele lat temu zdumiał mnie kolega, wierzący student historii, stwierdzając, że święty Franciszek to wariat i nikt w Kościele nie traktuje go poważnie – bo jak traktować poważnie gościa, który rozbiera się w kościele, nakłada worek i rozmawia z ptakami? To były czasy, gdy wokół mnie wierzący byli prawie wszyscy. Byłam zadziwiona, że to może oznaczać kompletnie inne sposoby myślenia.

Dziś większość ludzi, z którymi pracuję, to osoby niewierzące albo wyznawcy innych religii. Znajomych, dla których religia katolicka stanowi motywację do udzielania pomocy uchodźcom, mogę policzyć na palcach dwóch rąk, może trzech (od razu zastrzegę: wiem, że takich jest więcej – mówię o tych, z którymi sama mam w codziennej pracy bezpośrednio do czynienia).

Otaczają mnie licznie osoby, dla których religia i wiara katolicka stanowią obiekt pogardy, niechęci i drwin. Z tymi osobami uczestniczę w odziewaniu nagich i karmieniu głodnych. Porusza mnie empatia, serce i zaangażowanie laików. Widzę oddanie innym, gotowość niesienia pomocy u muzułmanów i prawosławnych czy grekokatolików – albo niewierzących wywodzących się z tych tradycji. Mam dla tych wszystkich osób ogromne pokłady szacunku i wdzięczności.

Mam też ogromne pokłady wdzięczności dla tych, których motywacją jest moja religia – przede wszystkim za to, że dzięki nim nie czuję się w swoim sposobie myślenia aż tak osamotniona.

ilustr.: Małgorzata Rumińska

Jest mi przykro, że w Kościele tyle uwagi skupia się na lęku. Mam o to żal. Czy może czuję zawód.

„Nie lękajcie się” Jana Pawła II przegrywa z kretesem z obawą przed tym, żeby nauka katolicka przypadkiem nie naraziła kogoś (instytucji Kościoła także, a może przede wszystkim) na zarzut naiwności, radykalizmu (który będzie odstręczający dla wiernych) albo zwykłej głupoty.

Widzę dziś w Kościele niewiele prostoty myślenia z mojego dzieciństwa – widzę za to bardzo dużo lęku o swoją tożsamość, lęku przed innymi ludźmi, przed obcością, zmianą, lęku przed tymi innymi, którzy przybywają. Kościół jawi się często jako ostoja, cichy kącik, w którym można się schować przed galopującym w nieznane światem – ale nie o tym jest przecież ta wiara, której mnie uczono.

Widzę w dyskursie o innych w Kościele brak uznania prostej prawdy, że tych „innych” też stworzył Bóg. Moja prosta wiara każe mi myśleć, że On ich lubi. Są dla Niego ważni. Modlą się do Niego przecież w lesie na Podlasiu albo w łodziach na Morzu Śródziemnym.

Widzę dylematy wielu polskich wiernych, czy ci ludzie z łodzi, ci z lasu, aby na pewno są „bliźnimi”. Słyszę strach, że to mężczyźni, że niewierni, że czarni, niepiśmienni, groźni, że chcą nas wykończyć, a nawet, że przybywają do Polski w zemście za kolonializm (którego Polacy przecież nie są winni). No i że jest ich dużo, za dużo, zaleją nas. Słyszę pogardę i obserwuję, jak polscy katolicy zatrudniają złych innych na czarno, oszukują, nie płacą albo wyrzucają chorych na bruk, mimo że niewypłacanie należnego wynagrodzenia za pracę zgodnie z nauką Kościoła jest grzechem wołającym o pomstę do nieba.

Często słyszę wątpliwości co do tego, czy przybysze zasługują na pomoc albo odnośnie do tego, czym to pomaganie się dla nas skończy. To ciekawe, bo nie przypominam sobie spośród wielu tekstów biblijnych ani jednego, w którym byłaby mowa o zasługiwaniu na pomoc albo o tym, co wydarzyło się potem – gdy potrzebujący doświadczyli miłosierdzia. Nie dowiadujemy się niczego o dalszych losach człowieka, któremu przy drodze pomógł Samarytanin (nie kapłan, nie lewita). Nie wiemy, czy zasłużył na pomoc. Może ktoś go stłukł na drodze, bo był oszustem? Nie jest nigdzie napisane, co się dalej działo w życiu Samarytanki, która podała Jezusowi wodę – nawet, czy to była dobra kobieta. Nie wiadomo, co się stało z tą, którą ludzie chcieli ukamienować, ale ostatecznie nikt pierwszy nie rzucił kamieniem.

Z jakiegoś powodu w Piśmie nie ma informacji o tym, czy udzielona im pomoc i uwaga były zasłużone i – po ludzku myśląc – uzasadnione czy racjonalne. Może z perspektywy wiary to nie było ważne?

Tymczasem dziś kwestii zasadności czy niezasadności, słuszności czy niesłuszności udzielania komuś wsparcia poświęca się dużo uwagi. Słyszę często wyrażaną wprost albo zawoalowaną pogardę dla innych i przekonanie, że jesteśmy, my–Polacy, od nich, od tamtych, lepsi, bardziej godni, więc oni, tamci, najlepiej, aby trzymali się od nas z daleka.

Za to mam do Kościoła największy żal. Za to, że pozwala ludziom budować w sobie poczucie wyższości wobec innych.

Kościół-instytucja daje mi do zrozumienia, że jestem nie dość mądra, skoro nie widzę zagrożeń wypływających z napływu „tych ludzi”. Kościół-instytucja mi mówi, że pomagać trzeba „na miejscu” – słać dary tam, gdzie głód i wojna, byle głodni i poobijani ludzie przypadkiem nie przybyli tu, gdzie my sobie dobrze żyjemy.

Słyszę głosy w Kościele, że najważniejsze to tkwić twardo na katolickim przyczółku i nie dać się zbałamucić innym, wrogom, którzy stanowią zagrożenie i zło.

Coraz mi z tym trudniej. W mojej prostej głowie nijak to się nie mieści razem z głównym przesłaniem, które słyszę od dziecka: Bóg jest miłością. Nie lękajcie się. Miłuj bliźniego jak siebie samego.

Może się mylę. Może faktycznie nic nie rozumiem. Może chrześcijanin z Etiopii, któremu moje niewierzące koleżanki podają w lesie na białoruskim pograniczu kroplówki, wodę, zupę czy suche skarpety, jest dla mnie śmiertelnym zagrożeniem, zwiastuje koniec cywilizacji i powinnam się bać.

A przecież czuję, że proste rozumienie spraw jest właśnie tym, co powinnam w sobie pielęgnować. Może naiwność i ludzkie traktowanie innych ludzi – to jest miłość, która rozczula Boga.

Nawet jeśli część wiernych myśli inaczej.

Jak dotąd nie wiemy, kto jest w błędzie. Jak dotąd można przeczytać taki passus z Księgi Izajasza:

Iz. 21

13 […] Którzy w zaroślach na stepie nocujecie,
wy, gromady Dedanitów,
14 wynieście wodę naprzeciw spragnionych!
Mieszkańcy kraju Tema,
z chlebem waszym wyjdźcie
na spotkanie uchodźców!
15 Bo przed rzezią uciekli,
przed mieczem dobytym,
przed łukiem napiętym,
przed wirem walki.

Przybywają do Polski ludzie, którzy uciekli przed wirem walki i mieczem dobytym, przed rzezią i przed łukiem. Spotykamy takich, co mają ślady miecza wyryte na plecach, a ślady rzezi w duszy. Dwa i pół tysiąca lat po powstaniu tego tekstu ludzi nadal spotyka to samo zło. Może więc recepta i odpowiedź nadal są aktualne? Wyjdźcie na spotkanie uchodźców z chlebem i wodą?

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×