Wenezuela znika
Euforyczny krzyk radości rozrywa noc z 6 na 7 grudnia: wenezuelska komisja wyborcza wstępnie ogłasza przygniatające i pierwsze od kilkunastu lat zwycięstwo opozycji. Dwa dni później staje się jasne, że koalicja antyrządowa MUD będzie dysponować w nowym parlamencie większością kwalifikowaną dwóch trzecich głosów. Czy można było prosić o więcej?
„Wenezuelo, oto początek zmiany! Mamy powody, by świętować: kraj prosił o zmianę i ta zmiana zaczyna się dzisiaj. […] Głos wyborcy zwyciężył demokratycznie z rządem, który demokratyczny nie jest” – cieszył się w powyborczą noc Jesus Torrealba, sekretarz MUD (Mesa de Unidad Democratica, Stół Jedności Demokratycznej). Rzeczywiście, wydarzenie jest niecodzienne: od 1999 roku, kiedy funkcję prezydenta Wenezueli i szefa rządu objął Hugo Chavez, opozycja nie miała istotnego wpływu na sytuację polityczną (nie licząc próby zamachu stanu z 2002 roku). Projekt Rewolucji Boliwariańskiej i Socjalizmu XXI wieku zawładnął krajem w całości, ujawniając z czasem coraz wyraźniejsze praktyki autorytarne. Po 5 stycznia 2016 roku, kiedy jednoizbowy parlament w dwóch trzecich zapełnił się przedstawicielami opozycji, to miało się zmienić. Okazało się jednak, że położenie MUD nie jest jednak tak dogodne, jakby się wydawało.
Historia choroby
Kraj pogrążony jest w głębokim kryzysie ekonomicznym i politycznym: być może najgłębszym w swojej historii. Deficyt budżetowy pęcznieje, karmiony odsetkami multimiliardowych długów i rozdrapywany skandaliczną korupcją; trzycyfrowa hiperinflacja staje w rekordowe wyścigi ze statystykami morderstw, w sklepach brakuje właściwie wszystkich podstawowych produktów od ryżu po mydło, a miesięczna płaca minimalna – przeliczona po czarnorynkowym kursie waluty – nie sięga dziesięciu dolarów. Przyczynę skomplikowanej sytuacji, w jakiej znalazła się Wenezuela, można przedstawić za pomocą zaledwie jednej liczby: 96,1 procent. To udział ropy naftowej w zyskach z eksportu, według informatora ekonomicznego wenezuelskiego banku centralnego (BCV, Banco Central de Venezuela) za rok 2012. Ostatniego informatora, jaki opublikowano. Pozostała część historii to już tylko przypisy do powyższej informacji.
Choroba – uzależnienie od zysków z ropy – ma blisko sto i korzenie w latach 20. ubiegłego wieku, kiedy pierwsze strugi „czarnego złota” wytrysnęły z dna jeziora Maracaibo. Już w 1935 roku Wenezuela stała się największym eksporterem ropy naftowej na świecie. Spowodowało to gigantyczną zmianę w strukturze ekonomicznej karaibskiego kraju. Dotychczasowe źródła dewiz – plantacje kawy i kakao – pustoszały, a chłopi masowo przepływali ze wsi do miast. Na efekty nie trzeba było długo czekać: w 1950 roku produkcję do niedawna rolniczej republiki jedynie w dziesięciu procentach zasilały zyski z upraw. W tej samej dekadzie, pod sprawną administracją, ale i twardą, dyktatorską ręką generała Marcosa Pereza Jimeneza, Wenezuela stanęła wśród krajów o najwyższym PKB per capita na świecie.
W 1958 roku rozpoczynają się rządy partii demokratycznych, przeważnie o wyraźnym profilu socjalnym. Gospodarka tyka w rytm subsydiów, nisko oprocentowanych kredytów i dotacji. Pojawiają się nawet pięcioletnie plany rozwoju, przywodzące na myśl radzieckie pięciolatki. W dodatku do momentu dewaluacji w 1983 roku kurs lokalnej waluty – boliwara – utrzymywany jest na stałym, zawyżonym kursie w stosunku do dolara. Efekt? Koszty produkcji w Wenezueli są wysokie, a import z zagranicy – nieporównywalnie tani. Zwłaszcza skokowa zwyżka cen ropy końca lat 70. to dla Wenezuelczyków tak zwany okres „dame dos”, czyli „daj mi dwa”. Obywatela z tych lepiej sytuowanych stać na weekendowe loty na zakupy do Miami. Pyta w sklepie: „Ile to kosztuje?”. „Trzy dolary, proszę pana”. „Tak tanio? Daj mi dwa!”. A tego typu reakcje nie dotyczą jedynie handlu detalicznego, ale i hurtu. Rodzimi producenci szybko przekształcają się w importerów, a kraj uzależnia się coraz bardziej od zysków z ropy, zapewniających dewizy na opłacenie towarów zza granicy.
Póki zyski z ropy dochodziły w stabilnych, a nawet nasilających się strumieniach, nikt nie martwił się specjalnie koślawiejącą strukturą gospodarki. Zaniedbano nawet wprowadzenie efektywnego systemu podatkowego. Ale po silnych spadkach cen ropy z początku lat 80. zadecydowano nie tylko o dewaluacji, ale i ustanowiono kontrolę wymiany walut. W życie weszły trzy różne kursy boliwara (Bs.): 4.30 Bs. za dolara dla importerów dóbr preferencyjnych, takich jak żywność i leki; 6.00 Bs. dla pozostałych gałęzi importu i 9.00 Bs. dla pozostałych chętnych na zakup amerykańskiej waluty. To jeszcze pogorszyło sytuację. Przykładowo: podczas gdy na import żywności przyznawano przedsiębiorcom dolary po najniższej stawce, wiele z elementów potrzebnych do produkcji rodzimej – choćby to były gumiaki czy opony do traktora – kupowano za dolary po wyższym kursie, co znów tłumaczy zawyżanie kosztów produkcji w kraju w stosunku do konkurencji zza granicy.
Socjalizm XXI wieku
Kiedy do władzy dochodzi Hugo Chavez, zastaje Wenezuelę silnie zależną od ropy naftowej. Według danych BCV za rok 1999 około 79,5 procent dewiz stanowią zyski z eksportu „czarnego złota”. Chavez – młody wojskowy, który rozpoczyna karierę polityczną od nieudanego zamachu stanu z 1992 roku – zasiada w fotelu prezydenckim w atmosferze nadziei na zmianę skostniałego systemu politycznego. I być może skończyłoby się na płomiennych przemówieniach El Comandante i akcjach doraźnej pomocy ubogim w najbardziej newralgicznym położeniu, gdyby nie rok 2003 i pierwsza od dwóch dekad poważna zwyżka cen ropy. Pięć lat później wartość baryłki osiąga historyczny rekord przeszło 140 dolarów, podczas gdy jeszcze w 1999 roku było to kilkanaście razy mniej. Rozpoczyna się festiwal programów społecznych. Część z nich można uznać za rzeczywiście potrzebne, mnóstwo innych – za najzwyklejsze, klientelistyczne rozdawnictwo.
Zainspirowany przez Fidela Castro, Chavez zmienia dyskurs z nacjonalistycznego na socjalistyczny, a umocniony niemal nieograniczonymi wpływami do budżetu – zmienia ekonomiczne zasady gry. Ponownie wprowadza system kontroli walut z trzema różnymi kursami boliwara. Jak opisałem powyżej, mechanizm wymiany umacnia uzależnienie od towarów zza granicy. Poza tym mniejszy lub większy, ale zawsze obecny niedobór dewiz w systemie i brak ich swobodnej wymiany stają się żyznym gruntem pod rozwój czarnego rynku, a także korupcji. Biznes jest prosty: uzyskać w administracji rządowej dostęp do dolarów o najniższym kursie – tych przeznaczonych na import żywności i lekarstw – a potem sprzedać je wielokrotnie drożej (obecnie: przeszło stokrotnie drożej) na czarnym rynku. Ocenia się, że w ten sposób znika jedna ósma przyznawanych dewiz: tylko w latach 2003–2013 mowa o 25 miliardach dolarów. To jest korupcja „przez duże K”. Ponadto system kontroli walut daje władzy bezpośredni wpływ na działanie firmy. Jeśli administracja rządowa nie przyzna producentowi dewiz na zakup surowca –przez niechęć, źle wypełniony wniosek czy braki budżetowe – produkcja ustaje. W tym przykładzie może chodzić także o wydawcę prasy. Jeśli prasa krytykuje za bardzo, nie dostaje dewiz na papier i wówczas krytyka również ustaje.
Wprowadzono ceny regulowane na produkty pierwszej potrzeby, takie jak mąka, ryż, margaryna, mydło czy papier toaletowy. Nieprzypadkowo są to dokładnie te same produkty, których obecnie nie sposób znaleźć na sklepowych półkach. Powód? Mimo corocznej dwucyfrowej inflacji regulowane ceny bardzo często od lat stoją w miejscu i szybko okazują się niższe niż koszty ich wytworzenia. Firmy wytwarzające dobra o cenach regulowanych bankrutują lub minimalizują ich produkcję, balansując straty niewspółmiernym podwyższaniem cen dóbr nieregulowanych. Obecnie rynek regulowany praktycznie stracił kontakt z rzeczywistością: podczas gdy regulowany bilet na metro w Caracas kosztuje cztery boliwary, kilogram nieregulowanej fasoli dochodzi do dwóch tysięcy pięciuset; litr benzyny jest tak tani, że monety o nominale wystarczająco niskim, żeby zań zapłacić, dawno wyprowadzono z obiegu, ale na najtańsze buty trzeba pracować przez dwa miesiące.
Do tego dochodzi prawo pracy, praktycznie uniemożliwiające zwolnienie pracownika, czy nacjonalizacje, często bez opłacenia ustawowego odstępnego. Znaczy się, nie są to już nacjonalizacje, tylko zwykłe kradzieże. Według konstytucji z 1999 roku wywłaszczeniu można poddać przedsiębiorstwa strategiczne. Rzeczywiście, zakłady telekomunikacyjne czy energetyczne przeszły na własność państwa, a wraz z nimi hotele, kawiarnie, fabryki soków czy sieci supermarketów. Większość znacjonalizowanych przedsiębiorstw cechuje ostry spadek produkcji i nierentowność.
Słowem: przedsiębiorca nie ma lekko. Tym bardziej producent. Niech to będzie, powiedzmy, producent leków. Aby sprowadzić zza granicy substancję czynną, składa on wniosek o dolary po cenie subsydiowanej, które to dolary zostaną wysłane bezpośrednio do zagranicznego dostawcy. Do wniosku musi dołączyć fakturę pro forma. Dotychczasowy kontrahent nie chce słyszeć o żadnej nowej fakturze, bo wenezuelska administracja rządowa nie opłaciła mu jeszcze dostaw sprzed dwóch lat. Trzeba szukać innego dostawcy. Powiedzmy, że to się udaje. Administracja aprobuje wniosek – ten proces trwa obecnie koło sześciu miesięcy, jeśli w ogóle się to udaje – ale przyznaje mniej środków na zakup substancji czynnej, niż wnioskowano. Trudno, wyprodukuje się mniejszą ilość leku. Ale pojawia się kolejny problem, bo na przykład producentowi opakowań czy tuszu służącego do nadrukowania ceny na opakowaniu nie przyznano dewiz. A produktu bez nadrukowanej ceny sprzedawać nie wolno. I się leku nie sprzedaje. Jeśli nawet cały proces produkcji – łącznie z drukowaniem ceny – zakończy się sukcesem, problemem jest transport. Bo nie ma akumulatora do ciężarówki. A nawet jeśli jest, to trzeba zarejestrować każdy transport w centralnym systemie rejestrowania wszystkich transportów. A system nie działa, bo akurat nie ma prądu, co ostatnimi czasy zdarza się codziennie. Słowem: przedsiębiorca nie ma lekko.
W przygotowanej przez Bank Światowy w 2014 roku liście krajów uszeregowanych według łatwości prowadzenia biznesu Wenezuela zajmuje miejsce 182 na 189 możliwych, wyprzedzając jedynie Afganistan i sześć republik afrykańskich. Skutek? Firmy redukują zatrudnienie, plajtują, producenci przepoczwarzają się w importerów – tak jest nieco łatwiej – a fabryki zamieniają się w magazyny. Wiele przedsiębiorstw przenosi się za granicę, spółki międzynarodowe zamykają swoje wenezuelskie oddziały. Tradycyjna zależność Wenezueli od zysków z ropy naftowej dochodzi do skrajności: udział surowca w zyskach z eksportu rośnie z wysokiego 79,5 procent do skandalicznego 96,1 procent. Dawny kraj rolniczy importuje nie tylko towary wysoko przetworzone, ale i kawę (z której żył przed stu laty), mięso (a nawet żywe bydło) czy ryż (z Salwadoru, kraju o terytorium przeszło czterdzieści razy mniejszym niż Wenezuela).
Łatwy dobrobyt do czasu
Produkcja leży? Nic nie szkodzi, przecież wszystko można kupić za granicą. I kupowano. Wenezuela Chaveza przyciągała miliony imigrantów z Kolumbii, skuszonych dobrobytem, darmowymi opieką medyczną i edukacją. Wenezuelskie domy zapełniły się kilkudziesięciocalowymi telewizorami, ulice zawrzały tysiącami motocykli. W 2009 roku karaibski raj kupował najwięcej telefonów Blackberry w całej Ameryce Łacińskiej, mimo kilkukrotnie niższej populacji niż Brazylia czy Meksyk. Wraz z rosnącą ceną ropy naftowej, bijącą kolejne rekordy, rekordowo nisko spadł poziom ubóstwa w kraju. A potem stało się to, o czym najwyraźniej nikt nie pomyślał. Cena ropy spadła. Czterokrotnie. Szach i mat.
Jeszcze w pierwszej połowie 2014 roku za baryłkę ropy płacono blisko sto dolarów. Dwa lata później, na początku 2016 roku, mowa o nieco ponad dwudziestu dolarach. W sytuacji, gdy praktycznie całość dewiz pochodzi ze sprzedaży ropy, a – jak się szacuje – jakieś 70 procent dóbr konsumpcyjnych pochodzi bezpośrednio lub pośrednio (surowce) zza granicy, braki w zaopatrzeniu nie powinny chyba nikogo dziwić. W stosunku do roku 2012, w 2015 roku import skurczył się przeszło dwukrotnie. Ale to nie wszystko. W tłustych latach nie zajęto się ani inwestycjami w alternatywne źródła dochodu, ani tworzeniem poduszki finansowej na lata chude. W dziesięcioleciu wysokich cen ropy – to jest między 2003 a 2012 rokiem – 84 procent zysków z eksportu, sięgających przeszło pięciuset miliardów dolarów, zwyczajnie przejedzono. Mało tego: za rządów Zjednoczonej Partii Socjalistycznej Wenezueli (Partido Socialista Unido de Venezuela, PSUV) długi państwa wzrosły dziesięciokrotnie, a jedynie w ciągu trzech ostatnich lat rezerwy międzynarodowe spadły przeszło o połowę. Niedługo po prostu się skończą i nie będzie już za co kupować ani salwadorskiego ryżu, ani nikaraguańskiego mleka, ani brazylijskich kurczaków. Wenezuelski intelektualista Arturo Uslar Pietri już w latach 30. XX wieku namawiał, by rozsiewać ropę, „sembrar el petróleo”, czyli inwestować zyski z surowca w projekty produktywne. Nikt – może oprócz Pereza Jimeneza z jego wizjonerską infrastrukturą i Carlosa Andresa Pereza z nie do końca udanymi, ale jednak inwestycjami w przemysł ciężki lat 70. – nie przejął się specjalnie jego słowami. A Pietri punktował: jeśli dojdzie do nagłego spadku cen ropy, w Wenezueli Czerwony Krzyż będzie rozdawał zupę na rogach ulic. Jeszcze nie rozdaje, ale to chyba tylko kwestia czasu.
System prezydencko-trybunałowy
W Wenezueli obowiązuje system prezydencki. Głowa państwa pełni jednocześnie rolę szefa rządu i w szczególnych przypadkach – tak jak to ma miejsce w Wenezueli po wyborach do Zgromadzenia Narodowego (Asamblea Nacional, AN) z 6 grudnia 2015 roku – stronnicy rządu mogą nie mieć większości w parlamencie. Każda ustawa, by mogła wejść w życie, przechodzi najpierw przez ręce prezydenta. Ten zaś może skierować ją do poprawki lub przekazać do Sali Konstytucyjnej Najwyższego Trybunału Sprawiedliwości (Sala Constitucional del Tribunal Supremo de Justicia, TSJ, wenezuelski odpowiednik Trybunału Konstytucyjnego), by ten sprawdził zgodność proponowanego prawa z ustawą zasadniczą. Taki układ wydaje się niegroźny. Przynajmniej dopóki nie okaże się, jak silnie upolityczniony jest trybunał. (Brzmi znajomo?)
Na skrajnie spolaryzowanej scenie politycznej naftowego giganta może to oznaczać tylko jedno: polityczny pat. Władza wykonawcza blokuje ustawodawczą i vice versa. Chaviści zaczęli ostro zanim jeszcze nowy parlament zabrał się do pracy 5 stycznia 2016 roku. Pod koniec grudnia 2015 roku TSJ unieważnił mandaty trzem deputowanym MUD. W międzyczasie schodzące ze sceny AN – jeszcze z chavistowską większością – poczęło wykazywać się niespotykaną pracowitością, zwołując nawet po dwie sesje nadzwyczajne na dzień. Na jednej z nich powołało – łamiąc cały szereg ustaw i regulaminów – nowy skład TSJ (znów: brzmi znajomo?), gwarantując sobie wpływy na najwyższym szczeblu sądownictwa na długie lata. Teraz, już po rozpoczęciu funkcjonowania nowego parlamentu, opinia publiczna co chwilę dowiaduje się, że praktycznie każda ustawa proponowana przez AN jest niekonstytucyjna. Jakby tego było mało, 21 kwietnia trybunał wydał wyrok nakładający na AN całą serię ograniczeń, redukując jego funkcję do minimum. Wśród siedmiu kwiatków podarowanych przez TSJ nowym deputowanym, znalazł się obowiązek konsultowania każdej ustawy z „parlamentaryzmem ulicy”. Parlamentarismo de la calle to termin, który nie występuje co prawda w konstytucji, ale wenezuelski Trybunał Konstytucyjny, wykazujący się nadzwyczajną spostrzegawczością, najwyraźniej gdzieś się go w ustawie zasadniczej dopatrzył. W ten sposób najwyższą władzą w kraju nie został w praktyce ani parlament, ani prezydent, a właśnie Trybunał.
Świadoma, że żaden konstruktywny dialog z rządem nie jest możliwy, opozycja skoncentrowała działania na referendum za odwołaniem prezydenta. Wydaje się jednak, że znów skończy się na dobrych chęciach. Według wenezuelskiego prawodawstwa jeśli głosowanie nie odbędzie się przed 10 stycznia 2017 roku, decyzja wyborców o odwołaniu prezydenta nie pociągnie za sobą przedterminowych wyborów: na dwa lata brakujące do zakończenia mandatu urząd głowy państwa obejmie wiceprezydent, również z PSUV. Upolityczniona Państwowa Komisja Wyborcza ma wszelkie możliwości, by dowolnie długo odwlekać datę referendum i już dało się zaobserwować pierwsze tego typu działania.
Wenezuela znika
Zgromadzenie Narodowe i prezydent grają – jak to się przyjęło mówić – w „konstytucyjnego ping-ponga”, a obywatel chudnie w oczach. Wielu po prostu nie ma co jeść. Nie wszyscy: kryzys pomnożył różnice społeczne do tego stopnia, że właściciel niewielkiego sklepu może zarabiać nawet trzydzieści razy więcej niż profesor uniwersytecki. Dla tego drugiego – i innych zatrudnionych na etatach z pensją dziesięciu dolarów – zdobycie ryżu, mąki czy makaronu graniczy z cudem. Czasem pojawiają się w rządowych supermarketach. Kolejka trwa długie godziny, czasem całą dobę. O ostatnie worki produktów klienci biją się na pięści. Zawodowi kolejkowi odsprzedają żywność kilka, a nawet kilkunastokrotnie drożej. W caracaskim metrze jeszcze w 2014 roku jeździło się spokojnie. Dzisiaj wagony pełne są żebraków i obnośnych sprzedawców cukierków i gum do żucia. Autobusów kursuje coraz mniej, brakuje części zamiennych. Te, które jeszcze jeżdżą, są odrapane z farby, rozklekotane do niemożliwości. Ze ścian leci tynk. Ekspresy kawowe w piekarniach przestają działać i nie ma za co ich naprawić. Wybite szyby w pustawych witrynach sklepowych zakleja się taśmą klejącą. Na nowe nie stać. Za miesięczną pensję w grudniu można było kupić cztery kilo fasoli, teraz pewnie jeszcze mniej. W szpitalach nie ma leków, strzykawek, nawet alkoholu do przemywania ran. Pacjenci umierają lekarzom na rękach, bo ci nie mają ich czym leczyć. W szpitalu w San Cristobal zmarło jednego dnia sześcioro noworodków: w budynku nie było wody. W szpitalu uniwersyteckim w Caracas – najlepszym w kraju – zmarł pacjent z niewydolnością oddechową. Zepsuł się ostatni wiatrak mechaniczny. Po dobie ręcznego wachlowania przez kolejnych lekarzy ci w końcu zmęczyli się i chory wyzionął ducha. Jeśli nie umarłby w szpitalu, istnieje duże prawdopodobieństwo, że ktoś dorwałby go na ulicy. Zależnie od szacunków, Wenezuela jest pierwszym lub drugim najniebezpieczniejszym krajem na świecie (za Hondurasem), a spośród przeszło dwudziestu tysięcy morderstw rocznie tylko niespełna 2 procent jest karanych. Wielu nie wytrzymuje i wyjeżdża: falowa emigracja narasta. Brakuje prądu. W kwietniu rząd ogłosił codzienne cztery godziny bez światła w całym kraju. By jeszcze bardziej zmniejszyć zużycie, funkcjonariusze publiczni będą pracować jedynie dwa dni w tygodniu.
Pod koniec 2015 roku Fedecamaras – największa federacja przedsiębiorców w Wenezueli – ogłosiła aż osiemdziesięcioprocentowy spadek tak w działalności produkcyjnej, jak i handlowej kraju. Ekonomista Asdrubal Oliveros szacuje, że PKB w dolarach w latach 2013–2016 skurczy się w sumie o 47 procent. Według Międzynarodowego Funduszu Walutowego wenezuelska gospodarka wykazała w 2015 roku największy spadek na świecie, wyprzedzając Sudan i Gwineę Równikową. W tym samym roku inflacja wyniosła 180,9 procent. Wskaźnik ubóstwa jest najniższy od czasów, w których zaczęto go mierzyć. Wszystko to w większości dane pozarządowe: po wejściu w kryzys administracja państwowa stopniowo przestała publikować większość istotnych statystyk. Ze statystykami czy bez nich jest ewidentne, że Wenezuela, jaką znaliśmy – as regionu, cel migracyjny gastarbajterów z połowy kontynentu, kraj dobrobytu kupionego za nieograniczone zyski z ropy naftowej – znika. Imperialistyczne zapędy Stanów Zjednoczonych w Ameryce Łacińskiej, skrajne nierówności społeczne, neokolonialny układ globalnego podziału pracy czy tendencje polityczne stawiające interesy międzynarodowych korporacji ponad dobrem obywatela – z tym wszystkim rzeczywiście warto walczyć. Ale nie w ten sposób.