Walka z inflacją po polsku – witamy w antypracowniczym państwie?
„Kill the Poor” (zabij biednego) śpiewał ironicznie punk rockowy zespół Dead Kennedys w swoim przeboju z 1980 roku. Autorzy Konsensusu Waszyngtońskiego, opracowanego pod koniec lat 80. XX wieku, albo nie czuli ironii zawartej w refrenie, albo nie chcieli jej dostrzegać. W oparciu o ten dokument działali twórcy polskiego pakietu antyinflacyjnego na początku lat 90. Dziś po ponad trzydziestu latach, gdy znamy już skutki „schładzania” gospodarki, w debacie publicznej wciąż dominują głosy domagające się potraktowania polskiego społeczeństwa nową terapią szokową. Ekonomiści z Polskiej Sieci Ekonomii wskazują na szereg innych możliwych działań, których wdrożenie nie będzie przypominało zaciskania pasa na gardle gorzej uposażonego polskiego pracownika.
Śledząc wypowiedzi przedstawicieli wiodących nurtów politycznych oraz związanych z nimi dziennikarzy, można poczuć się jak na planie „Powrotu do Przyszłości” z 1985 roku. Jednak kultowy film w reżyserii Roberta Zemeckisa jest rodzinną komedią, a wysłanie wehikułu doktora Emmetta Browna na polską prowincję doby transformacji ustrojowej z początku lat 90. to gotowy scenariusz wyjątkowo ciężkiej, czarnej komedii. To właśnie na początku barwnych, chociaż groteskowych lat 90. powstał mit, który zaważył na życiu setek tysięcy Polek i Polaków. Profesor Leszek Balcerowicz bohatersko ratujący kraj pogrążający się w hiperinflacyjnym kryzysie przy pomocy finansowej dyscypliny, ostrych cięć i natychmiastowej prywatyzacji – to ulubiona opowieść większości polskiej klasy rządzącej. Historia mająca wiele cech moralitetu. Poręczna i prosta w obsłudze niczym meble z Ikei, dostarczyła wielu argumentów przeciw zbyt hojnej pensji minimalnej oraz „rozleniwiającym świadczeniom społecznym”. Jednak w micie założycielskim III RP, tak jak w każdym dobrym kłamstwie, tkwi tylko niewielkie ziarnko prawdy.
Ekonomiczna chirurgia polowa
Ekonomista profesor Ryszard Bugaj nawoływał do kategorycznego przeciwstawiania się wzrostowi płac. Utrzymywał, że ostatnią linią obrony w walce z panoszącym się w naszym kraju płacowym rozpasaniem ma odegrać państwo. Jego rola miałaby jednak niespodziewanie wzrosnąć. U schyłku burzliwych lat 70. neoliberałowie, tacy jak Milton Friedman czy Friedrich Hayek, postulowali sprowadzenie państwa do pozycji nocnego stróża, którego rola miałaby się ograniczać do dbania o bezpieczeństwo osobiste. W XXI wieku w trosce o stabilność finansową ten sam poczciwy cieć z brzuszkiem musiałby zmienić się w groźnego policjanta dysponującego bogatym arsenałem środków represji przeciw związkom zawodowym. Zwolennik rządów twardej ręki nie przypomina swoim czytelnikom, że już obecnie polskie prawo związkowe należy do najbardziej restrykcyjnych dla strajkujących w całej Europie. W nierównej grze między dyrekcją strajkujących zakładów a załogami inicjatywa zdecydowanie leży po stronie pracodawców. Strajk w Solarisie unaocznił, że zarząd przedsiębiorstwa może zgodnie z prawem nie wpuścić na teren zakładu zewnętrznych przewodniczących związków lub prawników strajkujących. To działanie ewidentnie sprzeczne z ustaleniami Międzynarodowej Organizacji Pracy.
Dla wielu tezy profesora Leszka Bugaja nie wydają się skrajne. Do podobnej argumentacji przyzwyczaili się już od początku lat 90., kiedy to media wpoiły nam, że brutalna ekonomia tamtych trudnych lat była dla społeczeństwa jedyną możliwą drogą rozwoju i punktem odniesienia do obecnych relacji ekonomicznych i społecznych. Jak wiadomo, decydenci i politycy uwielbiają dosadne opowieści paraboliczne, gdyż te dobrze sprzedają się na antenie. Jednak miłośnicy chwytów retorycznych zapominają, że zero-jedynkowe porównywanie obecnych problemów inflacyjnych z czasami niemowlęcego okresu polskiego kapitalizmu jest chwytem marketingowym niepopartym poważnymi dowodami ekonomicznymi.
– Naomi Klein w swojej słynnej książce „Doktryna Szoku” opisała sposób, w jaki przedstawiciele bogatych elit oraz przedsiębiorczy ludzie chcący finansowo skorzystać na gospodarczym chaosie są w stanie przeforsować swoje pomysły, które w normalnych okolicznościach byłyby uznane za szaleństwo. W skrajnych sytuacjach decydentom łatwo powiedzieć, że co prawda bezrobocie dochodzi do 20% i dopiero się rozkręca, ale to wynik zbyt małej dawki terapii szokiem, którą „lekarze” przepisali społeczeństwu. W normalnych okolicznościach ludzie zawróciliby z takiej karkołomnej ścieżki. W sytuacjach nadzwyczajnych wielu jest w stanie w dużo większym stopniu ją akceptować. W Polsce moment szoku trwał bardzo długo. Nie chcę stawiać aktu oskarżenia, ale w tym momencie należałoby wspomnieć, jak wiodące, neoliberalne media, z Gazetą Wyborczą na czele, „zasłużyły się” w promowaniu tego typu narracji. Ludzi, którym z powodów ideologicznych niszczono z dnia na dzień miejsca pracy, określano mianem homo sovieticus, tak jakby byli przedstawicielami osobnej, gorszej rasy. Dzisiaj w debacie publicznej teorie osobnych, ludzkich ras w ramach jednego społeczeństwa, byłyby uznane za rasistowskie. Wówczas uchodziły za wyraz dobrego smaku i podążania właściwą drogą. W procesie tym uczestniczyli również naukowcy, w tym wielu socjologów. Do dziś ślady takich tez można znaleźć w starszych podręcznikach, w których napisano, że każda wizja świata, w której ludzie decydują o czymś wspólnie, troszczą się wzajemnie o siebie, o wspólną własność i wyrażają solidarność społeczną, są niepotrzebne i świadczą o pasywności czy niedojrzałości. Rozwój cywilizacyjny wytwarza się bowiem jedynie wtedy, kiedy dbamy o jednostkowe interesy. Skandujący słynne hasło Andrzeja Leppera „Balcerowicz musi odejść” wskazywali na okres, gdy autor terapii szokowej był Prezesem Narodowego Banku Polskiego. Jednak zarówno jego przeciwnicy, jak i zwolennicy zapominają, że najgorszą politykę prowadzono w czasach, gdy Balcerowicz był Ministrem Finansów. To właśnie do czerwca 2000 roku, a więc dekadę po ostatecznym pożegnaniu PRLu, współczynnik inflacji był w Polsce na dwucyfrowym poziomie, łącząc się z powszechnym bezrobociem. Ten stan utrzymywał się przez bardzo długi czas. To, co miało być zaledwie krótkim okresem specjalnym, okazało się trwałą rzeczywistością gospodarczą – tłumaczy Jan J. Zygmuntowski, współprzewodniczący Polskiej Sieci Ekonomii.
Oprzytomnienie świata nauki przyszło dopiero po wielu latach. Bezprecedensowy rozkład polskiego życia społeczno-gospodarczego i utrzymująca się przez całe lata nadzwyczaj wysoka inflacja spowodowana destrukcją elementów wytwórczych (licznych zakładów przemysłowych i prężnie rozwijających się w latach 80. zakładów produkujących sprzęt elektryczny, w tym nowoczesnych jak na tamte czasy komputerów) to zjawiska, których można było z powodzeniem uniknąć, ale zabrakło ku temu dobrej woli ludzi odpowiedzialnych za politykę gospodarczą.
Typowy zestaw antyinflacyjny z tamtego okresu zakładał schładzanie i wyhamowywanie gospodarki.
Główne składniki takiej kuracji szokowej wynikają z założenia, że inflacja ma charakter popytowy i występuje wówczas, gdy poziom produkcji dóbr nie nadąża za szybko wzrastającym popytem na towary i usługi. Lekarstwem na wzrost cen ma być sztuczne ograniczenie popytu, czyli mówiąc wprost – zabranie ludziom środków finansowych tak, by nie było ich stać na zaspokajanie popytu. Między ortodoksyjną teorią ekonomii a chirurgią polową doby wojen napoleońskich istnieje nić pokrewieństwa. I w jednym, i w drugim przypadku specjaliści ordynowali rannym i poszkodowanym, do których praktycy neoliberalizmu, tacy jak Milton Friedman, lubili porównywać kraje i gospodarki, amputację kończyn i głębokie wycinanie tkanki.
Taka perspektywa zakłada myślenie o inflacji wyłącznie w kategoriach płac, z całkowitym pominięciem możliwości produkcyjnych gospodarki. Ten skrajny punkt widzenia tłumaczy szczególnie uciążliwe dla szarego zjadacza chleba decyzje gospodarcze czasów transformacji. Jednym z nich był tak zwany popiwek, czyli obciążenie specjalnym podatkiem przedsiębiorstw państwowych podnoszących płacę ponad ściśle określony przez ustawodawcę limit. Dodatkowych opłat nie musiały uiszczać firmy prywatne. To odgórne założenie było celowe i miało znacznie przyspieszyć prywatyzację gospodarki.
U podstaw polityki ograniczania popytu leży założenie, że gospodarka znajduje się w równowadze między popytem i podażą lub że działania ekonomisty powinny doprowadzić do osiągnięcia takiego idealnego modelu. Wynika to z działania sił rynkowych, stabilnych niczym prawa natury. To fałsz na każdym etapie. Neoliberalizm jest w pierwszej kolejności programem politycznym, którego podstawą jest ekonomia neoklasyczna.
– Kłopot w tym, że na czysto naukowym poziomie jej założenia opierają się na zbiorze pobożnych życzeń. Ta doktryna ekonomiczna zakłada relacje, które w realnym świecie występują wyłącznie w krótkich i bardzo wyjątkowych okresach, na przykład gdy państwo prowadzi działania wojenne – tłumaczy dr Maciej Szlinder, socjolog i filozof, ekspert od dochodu podstawowego i członek zarządu partii Razem.
Taki schemat myślenia automatycznie zakłada, że wzrost popytu na jakieś dobro lub usługę musi automatycznie prowadzić do natychmiastowego wzrostu jego ceny.
W oczach zwolenników teorii neoliberalnej zysk jest wynikiem występowania zewnętrznych czynników takich, jak technologie i wydajność pracy i nie jest możliwe, by podnoszenie pensji pracowników nie doprowadziło do wyraźnego wzrostu cen.
– Całkowicie pomijana jest relacja sił między pracownikiem a zatrudniającym. W idealnej grze ekonomicznej ustępstwo na rzecz pracowników, a więc zmniejszenie marży zysków właściciela firmy, musiałoby wiązać się z jego bankructwem w wyniku panującej na rynku konkurencji. Śledząc relacje płac do zysków (udział płac i zysków w PKB krajów), można odkryć, że te wartości były bardzo zmienne. Im silniejsze były związki zawodowe oraz państwa opiekuńcze wytwarzające rozbudowane systemy transferów socjalnych i usług publicznych, tym pracujący mogli liczyć na większą część z wypracowanej przez siebie wartości pochodzącej z wytworzenia i sprzedaży dóbr i usług. To korzystny układ dla gospodarki, bo pracownicy w porównaniu do kapitalistów wydają większą część z zarobionych przez siebie pieniędzy – ocenia dr Maciej Szlinder.
Ekonomia neoklasyczna jest więc ekonomią księżycową, nie uwzględniającą w zbyt dużym stopniu rzeczywistych, ludzkich zachowań oraz relacji władzy. Sytuację gospodarczą kształtują działania pojedynczych jednostek regulowane i ograniczane przez idealnie funkcjonujące mechanizmy rynkowe. W Polsce po czterdziestu latach PRLu importowana z USA ideologia społeczno-ekonomiczna była rekomendowana przez Bank Światowy wraz z będącym głównym architektem ekonomicznych przemian w Europie Środkowo-Wschodniej Jeffreyem Sachsem. Uproszczona wizja świata odpowiadała mentalności nowych, polskich elit wraz z jej infantylnie rozumianym antykomunizmem, objawiającym się między innymi wręczaniu ryngrafu z Matką Boską generałowi Augusto Pinochetowi czy wysyłaniu listów gratulacyjnych dla talibów walczących z sowietami w Afganistanie.
W poszukiwaniu winowajców
Ludzie zgłaszają popyt na towary i usługi dlatego, że chcą zaspokoić jakieś potrzeby. Dlaczego walcząc z inflacją, nie zadać pytania o rozwiązywanie realnych problemów, dotyczących mocy produkcyjnych, a więc produkcji, zasobów, surowców i energii? Pierwszą kwestią, nad którą należałoby się pochylić, jest odpowiedź na pytanie o przyczyny wzrostu ceny kluczowych surowców oraz o ewentualne możliwości ich zastąpienia. Tak postawione pytania powinny zmierzać do wspólnego punktu: jak wydajniej i mądrzej gospodarować, zgodnie z ludzkimi potrzebami, zamiast dążyć do uniemożliwienia realizacji tych potrzeb.
Kwestią konsekwentnie omijaną przez wszystkie polskie rządy po 1989 roku było zaniedbanie dywersyfikacji miksu energetycznego. O podatności na wahania cen w dużym stopniu decyduje oparcie praktycznie całej polskiej gospodarki o wydobycie węgla i import gazu ziemnego, a przez to całkowita zależność polskiej gospodarki od węgla i rosyjskiego gazu.
Nad Wisłą inflacja osiągnęła najwyższy poziom od 20 lat, ale widmo spadku wartości pieniądza spędza sen z oczu nie tylko polskich władz i konsumentów. W Niemczech ceny konsumpcyjne wzrosły o 7,3% w stosunku do poprzedniego roku, w USA w lutym 2022 roku inflacja konsumencka zbliżyła się do 8 %. Tak wysokiej inflacji nie widziano w tych krajach od 40 lat. W strefie euro również dobija do 7,8% czego nie doświadczano od początku lat 90. W Polsce i na świecie główną przyczyną rosnącej inflacji są właśnie podwyżki cen energii i paliw. Koszty paliwa przez rok wzrosły aż o 36,6%, znacznie przekraczając ogólny wskaźnik inflacji. Także ceny nośników energii wzrosły szybciej, o 13,4%, przy czym wzrost cen gazu jest jeszcze szybszy (ponad 16%). Nie należy nie doceniać roli, jaką w codziennym życiu konsumentów odgrywają procesy globalizacyjne. Przez lata całą światową produkcję towarów niezbędnych konsumentom przeniesiono do Chin. To ubogie niegdyś państwo urosło do pozycji światowego mocarstwa, które z łatwością może podnosić ceny surowców. Chiny często nie są w stanie sprostać gigantycznemu strumieniowi zamówień napływających od kontrahentów z całej kuli ziemskiej.
– Na całym świecie rosną ceny energii i surowców. Niebanalną rolę odgrywają też zerwane przez pandemię łańcuchy dostaw. Pandemia COVID-19 wymusiła wyłączanie przez rządy całych sektorów globalnej gospodarki, co musiało wpłynąć na ograniczenie produkcji wielu ważnych półproduktów. Szczególnie wyraźnie widać to w ogromnym niedoborze mikroprocesorów, wykonywanych przez firmy mające swoje fabryki głównie w Azji. Ten niedobór dał się szczególnie we znaki producentom samochodów oraz sprzętu RTV i AGD. Terminy wprowadzania w życie zarządzeń lockdownowych były różne dla wielu części świata, więc sieci dostaw i dystrybucji towarów dostosowane do funkcjonowania w warunkach otwartej gospodarki reagowały poważnymi zastojami. Podczas lockdownu ograniczyliśmy korzystanie z lokalnych usług niewymagających rozbudowanego importu na rzecz towarów zamawianych zdalnie i z dostawą wprost pod drzwi. Wzrosło zapotrzebowanie na kontenery, co nie szło w parze ze zwiększeniem ich produkcji. Dostępność tego trudnego do zastąpienia towaru znacznie spadła z uwagi na zbyt długie okresy przetrzymywania. Brak wolnych statków i kontenerów nie mógł pozostać bez wpływu na ogromny wzrost cen transportu morskiego, szczególnie z portów azjatyckich do europejskich – tłumaczy Szlinder.
Pierwszy czynnik jest całkowicie poza zasięgiem rodzimych rządzących oraz ekonomistów. W końcu Polska nie należy do ścisłego grona eksporterów ropy naftowej czy gazu. W nasz kraj rykoszetem uderzył wyraźny spadek wydobycia głównych paliw kopalnych, niezbędnych dla funkcjonowania każdej gospodarki, a głównym winowajcą była światowa pandemia. Co prawda zapotrzebowanie na surowce wróciło do dawnego poziomu, gdy główni konsumenci znieśli u siebie obostrzenia wprowadzone w czasie lockdownu, ale wówczas na poziom wydobycia i ceny wpłynęła skutecznie prowadzona polityczna gra państw OPEC w kwestii ropy naftowej oraz Rosji, będącej największym eksporterem gazu. Na trudnej sytuacji przejściowej zyskali także giełdowi spekulanci grający cenami surowców.
Gdyby polska gospodarka była zdekarbonizowana, to znaczy opierała się na odnawialnych źródłach energii oraz energetyce jądrowej, to oczywiście nad Wisłą nadal nie mielibyśmy praktycznie żadnego wpływu na wysokość cen surowców potrzebnych do wytwarzania energii i produkcji towarów, jednak ceny ropy wydobytej w Katarze czy Arabii Saudyjskiej nie miałyby wpływu na koszty wyprodukowania energii w Polsce.
Zgodnie z danymi podanymi przez GUS za rok 2020, miesięczny koszt żywności na osobę wynosił 323 zł. Przeciętna polska rodzina składająca się z dwóch dorosłych osób i dwojga dzieci musiała wydać na zakupy spożywcze 1300 zł. Oznacza to, że jeszcze przed wyraźnym wzrostem inflacji na początku bieżącego roku przeciętny Kowalski wydawał na podstawowe produkty żywnościowe 27% wypłaty. Chociaż ceny żywności także rosną, to dzieje się to wolniej niż wzrost ogólnego wskaźnika inflacji – w listopadzie wzrost ten wyniósł 6,4% rok do roku.
Do wytwarzania nawozów, na których opiera się gospodarka żywnościowa, potrzeba gazu ziemnego oraz fosforanów. Głównym eksporterem tego drugiego surowca są Chiny. Jednak zależność producentów żywności od drogich surowców to nie jedyne trudności, z którymi zmaga się polski nabywca, w którego portfel uderza również postępująca katastrofa klimatyczna.
– Susze i powodzie od dłuższego czasu nawiedzają coraz większe obszary naszego globu. W Polsce brak wody dotyka większość województw, ale ten problem jest szczególnie dotkliwy w Wielkopolsce czy w województwie łódzkim. To efekt zmian klimatycznych, wywołanych działalnością człowieka. Oczywiście wiele zależy od rodzaju upraw (w zeszłym roku wzrosły przede wszystkim ceny cebuli, kapusty i masła), ale w niedalekiej przyszłości katastrofa klimatyczna będzie wywierała olbrzymi wpływ na dostępność i trwały wzrost kosztów większości zbóż, warzyw, owoców oraz mięsa – trafiających na stoły konsumentów na całym świecie – przewiduje dr Maciej Szlinder.
Politycy mają jednak wpływ na strukturę rynku żywności. Obecnie zakupy robimy głównie w dużych sieciach handlowych. Wielcy monopoliści mogą bez większego wysiłku wykorzystywać wzrosty cen, narzucając większą marżę pod pretekstem galopującej inflacji. Nierówności relacji między rolnikami, będącymi dostawcami żywności, a skupującymi owoce ich pracy widać jak na dłoni. Coraz większe zyski ze sprzedaży żywności nie trafiają do jej wytwórców. Przykładem typowych działań dużych sieci handlowych jest polityka cenowa Biedronki, która podwyższyła ceny na dzień przed zniesieniem przez rząd premiera Morawieckiego podatku VAT na artykuły żywnościowe. Dane zebrane przez platformę Instrat.pl wykazały liczne nadużycia w energetyce węglowej. W dziedzinie manipulowania klientem i podnoszenia marży równie kreatywni co sieci handlowe specjalizujące się w obrocie żywnością potrafią być też producenci nawozów sztucznych oraz duże koncerny technologiczne. Monopoliści, tacy jak Google czy Facebook w Stanach Zjednoczonych, są antybohaterami licznych postępowań sądowych. Firmom zarzuca się uczestnictwo z zmowach cenowych.
Rząd Prawa i Sprawiedliwości ponosi odpowiedzialność nie tylko poprzez swoją bierność wobec wielkiego kapitału. Złe relacje międzynarodowe wpływają także na coraz słabszą wiarygodność polskiego rządu, która przekłada się na niepewność inwestorów, a w konsekwencji osłabienie polskiej waluty. Narodowy Bank Polski wcześniej celowo grał na osłabianie złotówki. Celem było wzmocnienie polskich eksporterów, których towary przy niższej wartości złotego są bardziej konkurencyjne zagranicą. Na obniżaniu wartości pieniądza skorzystały również międzynarodowe korporacje, które ulokowały w Polsce swoje oddziały. Ich zyskiem był spadek kosztów wynagrodzeń polskich pracowników.
Odpowiedzialnością władzy publicznej jest uczynienie gospodarki bardziej odporną na kryzysy, które wobec katastrofy klimatycznej i prawdopodobieństwa wystąpienia kolejnych fal epidemii są nie do uniknięcia. Gospodarka i społeczeństwo powinno być bardziej odporne na zewnętrzne tąpnięcia. Bezpieczeństwo klimatyczne dotychczas postrzegane przez nadwiślańskie elity jako modny dodatek, o którym zazwyczaj wspomina się na kilka miesięcy przed wyborami, by podkreślić swoją „nowoczesność” i „europejskość”, powinno stać się kołem zamachowym nowoczesnej gospodarki.
– Globalne procesy są wodą na młyn inflacji. Ale to nie oznacza, że ostatnie sześć lat szumnie określanych, jako „Dobra Zmiana” w jakikolwiek sposób przygotowało Polskę do stawienia czoła obecnemu kryzysowi. Przyjęty za namową Polskiej Sieci Ekonomii szeroki pakiet fiskalny uratował polską gospodarkę od głębokiej zapaści spowodowanej lockdownem. Jednak słuszne rozwiązanie było wprowadzane w sposób mało kompetentny. Ustawodawcy nie podejmowali przy tym prób nawiązania dialogu społecznego. Rozwiązania Tarczy Antykryzysowej wprowadzano błyskawicznie, ale zgodnie z kluczem: wszystkie środki publiczne powinni przejąć przedsiębiorcy, z ominięciem pracowników. Akumulacja kapitału w grupie najbogatszych znów wzrosła. Najbardziej majętni wykorzystali nagły zastrzyk gotówki do nabywania nieruchomości w dużych miastach. PiS również nie jest wolny od mentalności neoliberalnej. Im więcej czasu upływa od sukcesów wyborczych tej partii, tym kierownictwo PIS coraz bardziej wyraźnie podąża w kierunku rozwiązań skrajnie rynkowych. Zaniechano wszelkich działań w kierunku transformacji energetycznej polskiej gospodarki. Działalność korporacji zarabiających na kryzysie i inflacji poprzez zwiększanie swoich marży jest poza jakąkolwiek kontrolą. Największych beneficjentów inflacyjnego kryzysu nie spotkało ze strony rządzących ani jedno słowo potępienia. Rząd nie wie co robić, a media zrzucają całą odpowiedzialność za problemy gospodarcze na pracowników – przyznaje wiceprzewodniczący Polskiej Sieci Ekonomii.
Doktryna Szoku bis?
Do podnoszenia stóp procentowych najgłośniej namawiają ekonomiści związani z sektorem bankowym. W końcu na takiej polityce najbardziej zyskałyby właśnie banki, które w wyniku podwyższenia stóp mogłyby istotnie zwiększyć oprocentowanie kredytów. Zdaniem dr Macieja Szlindera przyczyn inflacji, z którą obecnie zmagamy się kupując paliwo na stacjach benzynowych, nie należy szukać w bieżącej polityce instytucji finansowych wokół wysokości stóp procentowych, lecz w latach zaniedbań w energetyce i w biernym przyzwoleniu na zdominowanie polskiego rynku przez dyktujące ceny monopole w wielu sektorach gospodarki.
Dr Maciej Szlinder uważa, że powrót do dzikiej rzeczywistości gospodarczej lat 90. wraz z jej zawężonym wyobrażeniem o walce z inflacją jest jak najbardziej możliwy, jednak schładzanie gospodarki, ograniczanie liczby inwestycji, podwyżka stóp procentowych to przepis na szybkie bankructwo większości kredytobiorców i gwałtowny spadek poziomu życia milionów obywateli. Powrotowi do przeszłości sprzyja nacisk ze strony dużej części mediów, których punkt widzenia na gospodarkę ukształtował się właśnie w pierwszej dekadzie po 1989 roku. Młodsze pokolenie dziennikarzy myśli o walce z inflacją jedynie w kontekście polityki Banku Światowego i drakońskich metod jej wdrażania. W końcu większość publicystów komentujących bieżące problemy społeczne odwołuje się do społecznej pamięci, czyli do rozwiązań ostatniego okresu.
– Oczywiście zarówno wśród ekonomistów, jak i cytujących ich dziennikarzy dominuje rozumienie inflacji wyłącznie w kontekście polityki monetarnej Banku Centralnego. Ta ostatnia instytucja jest upolityczniona i zdominowana przez PIS, więc bieżąca walka polityczna skutecznie wyciszy wszystkie głosy mówiące o zewnętrznych źródłach inflacji i potrzebie dostosowywania polskiej gospodarki do nowych realiów globalnej gospodarki. Adam Glapiński, prezes Banku Centralnego, jest celem łatwym niczym tarcza na strzelnicy. Gdy ulegając presji opinii publicznej, podwyższa w końcu stopy procentowe, uderza w niego fala krytyki za drastyczny wzrost wysokości rat kredytowych. To ciekawa zależność, bo kredyty hipoteczne zaciągają częściej ludzie zarabiający powyżej średniej krajowej. Do tej grupy społecznej często należą właśnie znani dziennikarze. Skutki podnoszenia rat kredytowych dotkną także i tę grupę społeczną, co nie przeszkadza im optować za wewnętrznie sprzecznymi rozwiązaniami i za ich skutki obwiniać rząd – ocenia członek Zarządu Krajowego Razem.
Krytycy PISu lubią porównywać jego beneficjentów do tłuszczy, której wydatki doprowadziły do gigantycznego wzrostu popytu, a więc w konsekwencji również wzrostu kosztów życia. Jak zauważa Jan Zygmuntowski, wprowadzaniu programu społecznego 500+ nie towarzyszył wzrost długu publicznego. W trakcie kolejnych lat jego obsługi, zadłużenie publiczne niespodziewanie wręcz malało.
– Ciągłe odnoszenie rzeczywistości ostatnich miesięcy do sytuacji sprzed sześciu lat mija się z celem, gdyż wtedy nie mieliśmy do czynienia z problemami podażowymi, zatorami w dostawach surowców i podstawowych dóbr na całym świecie. Trudno jest racjonalnie uzasadnić, w jaki sposób likwidacja programu 500+ miałaby wywierać wpływ na spadek cen prądu. Ten program odgrywa tu rolę fetyszu. Sztandarowy program PISu był kluczowy dla wygrania przez tę formację wyborów parlamentarnych, gdyż w oczach przeciętnego wyborcy polityka socjalna była ważniejsza niż ksenofobiczne i nacjonalistyczne rojenia przywódców tej formacji. Ponieważ jest symbolem, to właśnie na nim skupia się większość zaciekłych, medialnych szturmów strony neoliberalnej. Oczywiście następne będą ataki na resztki systemu publicznych ubezpieczeń społecznych w naszym kraju. Niedawno kłóciłem się na wizji z dr Menzenem z Konfederacji, który atakował „rozleniwiające” zasiłki dla bezrobotnych, mimo że te wynoszą około 700 zł i są pobierane zaledwie przez 16% pozostających bez pracy. To pokazuje skalę, jak bardzo w polskim budżecie wydatki socjalne są nieistotne i jak mimo to w debacie publicznej pełnią rolę wielkiego straszaka. Skoro istnieje cała masa ludzi, którzy mimo faktów wierzą w neoliberalne bajki, to możemy spodziewać się, że w najbliższym czasie znajdzie się spora grupa parlamentarzystów, którzy będą skłonni głosować za wprowadzaniem uciążliwych dla przeciętnego obywatela cięć. Im mniejszy wpływ wywrą ich działania na obniżenie inflacji, tym głośniej będą zapewniali, że należy jeszcze bardziej zacisnąć pasa społeczeństwu – oskarża Jan J.Zygmuntowski.
Polityka socjalna nie jest podstawą żadnej poprawnie funkcjonującej gospodarki, ale stawianie jej w roli kozła ofiarnego jest ze strony polityków łatwą próbą uniknięcia odpowiedzialności za lata własnych zaniedbań oraz braku refleksji nad kardynalnymi pytaniami: jak obniżyć ceny energii, jak zapobiec notorycznym zatorom i opóźnieniom dostaw półprzewodników i czipów komputerowych? Co zrobić z niestabilnością światowego handlu. Próba uczciwego rozwiązania powyższych problemów wymaga myślenia w kategoriach zbiorowości. Wkrótce publiczne inwestycje na bardzo dużą skalę okażą się niezbędne. Ze względu na potrzebę działania w dużej skali, jedynym gospodarczym graczem, który byłby w stanie zasiąść do takiej rozgrywki, jest państwo. Oznacza to konieczność wspierania przez rządzących społecznych form własności, takich jak spółdzielczość, w celu przeciwdziałaniu monopolizacji i przeciwstawianiu się wielkim firmom podbijającym swoje zyski kosztem większości Polaków codziennie zmagających się z drożyzną.
– Produkcję najważniejszych towarów i komponentów do nich, trzeba w końcu zacząć organizować lokalnie, zamiast w nieskończoność globalizować ją kosztem zwiększania podatności na szoki wywołane kryzysami. Wszystkie powyższe wątki są politycznie tak niewygodne, że w publicznej debacie neoliberałowie muszą ich unikać jak ognia i dlatego ich gospodarcza oferta jest tak mało konkretna – uważa przedstawiciel Polskiej Sieci Ekonomii.
Młot na monopole
– Musimy jak najszybciej dążyć do transformacji energetycznej i dywersyfikować źródła dostaw kluczowych komponentów dla przemysłu. Już teraz ponosimy konsekwencje wieloletnich zaniedbań rządów Prawa i Sprawiedliwości i tworzenia cieplarnianych warunków dla zagranicznych korporacji. Oczywiście jestem świadomy, że realizację takiego zadania będzie trzeba rozłożyć na wiele lat. Ale są działania, które można podjąć już teraz. Niezbędna jest bardzo silna aktywność Urzędu Ochrony Konkurencji i Urzędu Regulacji Energetyki. Państwo musi wreszcie opracować i wdrożyć politykę antymonopolową z prawdziwego zdarzenia – uważa Jan.J.Zygmuntowski.
Dzięki danym zebranym przez antymonopolistyczne instytucje opinia publiczna mogłaby się dowiedzieć, w jakim stopniu świadome działania korporacji nakręcają inflację.
Inaczej niż w latach 90. należałoby zadbać o najsłabszych, którym inflacja zjada resztki oszczędności. Główną troską twórców Tarczy Antyinflacyjnej jest maksymalna redukcja wysokości podatku VAT. Jest to działanie obniżające inflację, ale kosztem spadających przychodów Skarbu Państwa. W miejsce Tarczy Antyinflacyjnej ekonomista proponuje bony energetyczne wydawane najuboższym gospodarstwom, dla których wzrost cen prądu i gazu oznaczają natychmiastowe bankructwo.
Blisko 40% Polaków popiera sięgnięcie po takie środki, jak odgórna regulacja cen na podstawowe towary na wzór taryf dla gospodarstw domowych, obowiązujących aktualnie na rynku energetycznym czy cen maseczek całkowicie kontrolowanych podczas szczytowej fali pandemii. Zdaniem ekonomisty mimo że podobnych działań państwo nie może wykonywać w skali całej gospodarki, to w niektórych sytuacjach zdecydowana polityka państwa przyniosłaby obiecujące rezultaty dla ogółu konsumentów.
– Należy brać pod uwagę strukturę produkcji, wielkość marż. Kontrola cen mogłaby być wprowadzona, jeśli takiemu działaniu przyświecałby ważny cel społeczny, na przykład stosowane w niektórych krajach zabezpieczenie cen podstawowych produktów spożywczych czy obecne przecież w Polsce taryfy energetyczne. Oczywiście może się tak zdarzyć, że niezamierzonym efektem działań ustawodawcy będzie powstanie czarnego rynku. Ludzie mogą kupować produkty tylko po to, by odsprzedać je z zyskiem. Jednak takie konsekwencje są mniejszym złem w obliczu olbrzymiej fali masowych bankructw lub skrajnego ubóstwa ludzi, których nie stać na zaspokojenie swoich podstawowych potrzeb. Rynek nie rozwiąże za nas problemów społecznych. Dlatego, chociaż każde rozwiązanie wiąże się z jakimiś negatywnymi konsekwencjami, to kompasem przy podejmowaniu decyzji o charakterze ekonomicznym, powinno być dobro społeczne – deklaruje ekonomista.
Równolegle należy odwrócić politykę osłabiania złotówki i wykorzystać rekordowe rezerwy walutowe, zgromadzone przez NBP do wzmocnienia waluty.
Prócz głównych filarów odpowiedzialnej społecznie polityki antyinflacyjnej, dr Szlinder wskazuje na potrzebę przeciwstawiania się dumpingowi płacowemu. Uprawiana pod pretekstem walki z inflacją presja na obniżenie płac będzie tym silniejsza, że na polski rynek pracy trafi niedługo setki tysięcy młodych Ukraińców.
– Jeśli przyczyny inflacji są w głównej mierze zewnętrzne, to uczciwie będzie zrekompensować pracownikom, szczególnie tym mniej zarabiającym, wzrost kosztów życia, zamiast przerzucić na nich cały koszt społeczny walki z inflacją. Pośrednio należy wspierać walki związków zawodowych. Na bardziej bezpośrednim poziomie powinien dokonać się wzrost płac grup zawodowych bezpośrednio zależnych od rządu, to znaczy pracowników sektora publicznego. Pensje pracowników administracji publicznej, z wyjątkiem urzędników najwyższej rangi, od lat były utrzymywane na głodowym poziomie. Mimo ostatnich podwyżek na skandalicznie niskim poziomie utrzymują się zarobki pracowników ochrony zdrowia, zwłaszcza pielęgniarek i ratowników medycznych – sądzi Maciej Szlinder.
Przykładów działań, które uzwiązkowieni pracownicy mogą podjąć w warunkach rosnącej inflacji, dostarczają bojowe związki zawodowe znad Sekwany. We francuskich sieciach handlowych związkowcom udało się wywalczyć specjalne dodatki inflacyjne zawarte w umowie każdego pracownika. W efekcie francuscy pracownicy sektora handlowego nie ponoszą strat w wyniku ogólnoeuropejskiej inflacji, gdyż właściciele sieci są zobligowani do wyrównania im strat.
Inflacyjna drożyzna nie pozostanie bez wpływu na postawy pracowników nad Wisłą. Ponad połowa z nich będzie się domagała podwyżki równoważącej szybko rosnące koszty życia.
Wkrótce w niektórych zakładach pracy te żądania płacowe mogą się przerodzić w strajki. Ich liczba będzie zależała od sukcesów głośnych i medialnych sporów zbiorowych ostatnich miesięcy. Strajk w Paroc Polska w Trzemesznie zainspirował pracowników Solarisa, którzy po sześciu tygodniach wywalczyli 500 zł podwyżki brutto dla każdego.
– Można się zatem spodziewać innych wystąpień w dużych przedsiębiorstwach, wyróżniających się zżytą załogą i prężnie działającymi związkami zawodowymi. Nie wszystkie będą motywowane wyłącznie rosnącą inflacją. Pamiętajmy, że na przestrzeni ostatnich miesięcy wiele firm bardzo zyskało na pandemii. Zyski i marże polskich przedsiębiorstw są obecnie wyjątkowo wysokie. Większymi przychodami oczywiście nie chcą się dzielić ze swoimi pracownikami. Nałożenie się na siebie wzrostu kosztów życia z poczuciem niesprawiedliwości to doskonały katalizator, by ośmielić ludzi do upominania się większego udziału w zyskach. Jeden z popularnych komunałów ekonomicznych głosi, że płace powinny nadążać za wydajnością pracy. Przez lata wydajność pracy gwałtownie wzrastała, a pensje rosły wolniej lub stały w miejscu. Dlaczego teraz ruch pracowniczy nie miałby odwrócić tego trendu? Obecna struktura płac wiele mówi o relacji władzy między właścicielami kapitału a pracownikami, współzależności od wielu lat skrajnie zachwianej na korzyść tych pierwszych. Gdyby doprowadzono do sytuacji, w której pensje wzrastają bardziej niż wynosi obecnie wydajność pracy, to moglibyśmy wreszcie zwiększyć udział płac w PKB – tłumaczy specjalista od dochodu podstawowego.
Fala strajków, która wkrótce przetoczy się przez Polskę, doprowadzi do poprawy kondycji finansowej niektórych grup pracowników. Jednak mimo to w najbliższym czasie dr Szlinder jest pesymistyczny co do możliwości poprawy położenia większości pracowników w kraju. Politycznie Polska pozostaje wciąż skansenem neoliberalizmu i sytuacja, w której władzę obejmie rząd skłonny do wyraźnych posunięć pro pracowniczych, nie należy do najbardziej prawdopodobnych.
Rosnące ceny paliw i produktów żywnościowych są jedynie przedsmakiem największego od ćwierćwiecza kryzysu ekonomicznego, jaki nawiedził nasz rejon. Na spadek realnej wartości pieniądza nałożą się wkrótce problemy z osiągalnością kluczowych dla funkcjonowania surowców i półproduktów związanych z konfliktem w Ukrainie (stal i gaz ziemny). Odpowiedzią elit na kryzys wciąż jest serwowanie społeczeństwu nieświeżej potrawki, składającej się z wiary w niesprawdzone doktryny ekonomiczne z końca poprzedniego wieku, przyprawione nutką klasistowskiej pogardy i społecznej niefrasobliwości. Kryzys inflacyjny wraz z towarzyszącą mu wojną tuż pod polskimi granicami stwarza doskonałą okazję do cięć, likwidacji praw socjalnych, retoryki służącej obniżaniu oczekiwań społecznych względem warunków życia oraz uprawianej przez rządzących polityki. Polska nadal jest stosunkowo ubogim krajem, w którym niedawno milionom ludzi nieznacznie wzrósł poziom życia. Podstawowym zasobem takiego kraju jest własne, dobrze wyedukowane społeczeństwo, mające możliwość korzystania z efektów publicznych inwestycji. Odwaga i determinacja tysięcy wolontariuszy i wolontariuszek wykazała, że w warunkach kryzysowych polskie społeczeństwo potrafi tworzyć wspólnotę. Tylko czy sama determinacja wystarczy, gdy antagonizująca klasy społeczne polityka społeczno-gospodarcza zacznie zmieniać nasz kraj w kartonową fasadę dla wąskiej grupy oligarchów zgarniających gigantyczne profity, kosztem milionów zmuszonych do zaciskania pasa? Lekarstwem na kryzys nie są zgrane rozwiązania połączone z wiarą w „państwa – nocnego stróża”, tylko szereg odważnych rozwiązań systemowych, na które może się zdobyć jedynie silne i aktywne gospodarczo państwo.