Tekst pochodzi z 31. numeru papierowego Magazynu „Kontakt” pod tytułem „Lepsza zmiana”.
Kto nigdy nie myślał o tym, że może lepiej zorganizować sobie czas, w sposób świadomy i wolny wyznaczać cele, bardziej efektywnie pracować – niech pierwszy rzuci kamieniem. Z jednej strony chcemy być lepszymi: lepiej wyglądać, lepiej się czuć. Z drugiej – zewnętrzne czynniki, wśród których niebagatelną rolę pełnią te ekonomiczne, naciskają na ciągłe formatowanie własnej podmiotowości – stawanie się kimś innym czy zmianę branży. Wystarczy zerknąć na kilka pierwszych lepszych ogłoszeń o pracę – niezależnie od tego, w jakiej dziedzinie byśmy szukali, jednymi z najbardziej pożądanych cech są dynamiczność i elastyczność pracownika. Na wielu rozmowach kwalifikacyjnych kluczowym pytaniem jest to, gdzie widzę się za pięć czy dziesięć lat. Ale – jeśli nie potrafię na nie odpowiedzieć – czy to znaczy, że jestem gorszy?
Mam tę moc
Łatwo strywializować dyskusję wokół zjawiska społecznego, jakim jest coaching. Prawdopodobnie wielu z nas trafiło na facebookowy fanpage „Zdelegalizować coaching i rozwój osobisty”, który w celny sposób potrafi wypunktować patologie związane z popularną metodą samorozwoju. Aby uniknąć szybkich uproszczeń i uogólnień, warto przyjrzeć się z bliska założeniom, które za coachingiem stoją. Magdalena Matwiejczuk, zawodowy coach, pracująca przy Stowarzyszeniu Psychologów Chrześcijańskich, w krążącym w wielu miejscach artykule „Coaching chrześcijański – możliwy?” w taki sposób charakteryzuje, czym coaching jest:
„Coaching – obecnie uważany za jedną z najprężniej rozwijających się profesji na świecie, to wspaniałe narzędzie pomagania sobie i drugiemu człowiekowi w lepszym funkcjonowaniu w życiu osobistym, zawodowym, a także duchowym. […] Najprościej ujmując, coaching to sztuka i nauka wspomagania rozwoju jednostek i grup, umożliwiająca przejście z punktu wyjścia do punktu docelowego (gdzie chce być człowiek)”.
Angielski termin „coach” oznacza trenera. Tak jak trener piłkarski przygotowuje zawodnika do rozgrywek poprzez zarysowywanie oczekiwanych celów, realizację w drodze ćwiczeń oraz podawanie kryteriów ewaluacji formy, tak też coach wspiera pracę jednostki dobrowolnie kierującej się na szkolenie. Trudno tę „jednostkę” właściwie nazwać. To nie pacjent, bo coach to nie terapeuta, zaś anglicyzm „coachowany” brzmi okropnie. Niektórzy coache stosują termin „klient”: w tym sensie coaching jest usługą, którą reguluje kontrakt podpisywany między obiema stronami. Operacja ma za zadanie nazwanie celu, do którego klient bądź grupa klientów ma zmierzać, a także przyjęcie harmonogramu „pracy nad sobą”, czyli działań mających do tego celu przybliżać. Co istotne, jak mówi Matwiejczuk, „coach nie doradza klientowi, nie rozwiązuje jego problemów, nie pociesza ani nie krytykuje jego pomysłów”. Strony wspólnie zastanawiają się, gdzie pojawia się błąd w wypadku, gdy inicjatywa klienta nie osiąga sukcesu.
Całość brzmi niegroźnie. Tym, co problematyczne, wydaje się centralne założenie towarzyszące procesowi coachowemu. Matwiejczuk przedstawia je we wspomnianym już artykule: coaching wiąże się ze zmianą przekonań na temat samego siebie – muszę gdzieś dostrzec brak, wadę, aby w ogóle skierować się do tego typu działań. Dlatego w procesie coach stara się skupić na zaletach klienta i traktować go „jak źródło pełne zasobów, które tylko czekają na uwolnienie”. Innymi słowy: założeniem coachingu jest potraktowanie człowieka jako źródła mocy, którym nie trzeba wiele, by wyszły na jaw. Wystarczy szereg dobrze zadanych pytań połączonych z szacunkiem dla wolności jednostki i brakiem oceniania usłyszanych odpowiedzi. Matwiejczuk w tym samym tekście przywołuje wypowiedź absolwenta Studium Coachingu, który twierdzi, że „coaching nie ma za zadanie naprawiać osoby, ale pomóc jej pełniej stawać się tym, kim już jest”. Zgodnie z tą wizją coaching przypomina uświadamianie sobie własnej wartości, zmianę osobową, która ma źródło w tym, jak widzę siebie i świat wokół mnie. Hasłem, które towarzyszy znanemu coachowi, Mateuszowi Grzesiakowi, jest „create yourself”. Człowiek w takim ujęciu jest więc pełnym talentów, plastycznym materiałem, który można dowolnie uformować.
Samo w sobie nie wygląda to niebezpiecznie, lecz jeśli weźmiemy pod uwagę brak jednoznacznej definicji i kryteriów oraz potężny wzrost liczby praktyków coachingu, łatwo o psucie rynku, a przede wszystkim samych klientów. Jest to tym gorsze, że niektóre z opisów praktyki coachowania zdają się lekami na całe zło. Efektem szkolenia ma być lepsza praca, pewność siebie, budowanie bardziej zażyłych więzi z innymi ludźmi czy nawet załagodzenie problemów w związku lub małżeństwie.
Stare wino w nowych bukłakach?
Tyle ogólników. Co ma do tego chrześcijaństwo? Wielu coachów przyjmuje, że człowiek to spójny, integralny byt, w którym przecinają się rozmaite sfery, a zatem także jego duchowość. Jeśli ktoś traktuje swoją wiarę poważnie, to konsekwencją tego powinno być pragnienie uwzględnienia religijności w procesie zmiany. Popularność coachingu poskutkowała pojawianiem się sprecyzowanych usług dedykowanych potrzebom klientów. Dlatego można podejrzewać, że „chrześcijański coaching” jest niewiele znaczącą nazwą mającą przyciągać nowych chętnych do skorzystania z usług doradczych. Wydaje się jednak, że sprawa jest zdecydowanie bardziej złożona.
Za ojca-założyciela chrześcijańskiego nurtu w coachingu uważa się Gary’ego Collinsa, autora książki „Christian Coaching” z 2009 roku. Collins pod tytułowym terminem rozumie „sztukę i naukę wspomagania efektywności osobistej, uczenia się oraz rozwoju jednostek, umożliwiającą przejście z punktu, gdzie jest człowiek, do punktu, gdzie chce widzieć go Pan Bóg”. Jak pisze Matwiejczuk: „Chrześcijański coach traktuje wiarę jako wartość kluczową, co wpływa na wszystkie aspekty życia osobistego zawodowego coacha. Życie spójne z wyznawanymi wartościami coacha wpływa na poziom siły i energii, która towarzyszy mu podczas sesji z klientem, kiedy świadomie otwiera się na działanie Ducha Świętego. Relacja w coachingu chrześcijańskim jest więc triadą: klienta, coacha oraz Ducha Świętego”. Powyższe zdefiniowanie nurtu szkoleniowego koncentruje się na osobie coacha i jej przekonaniach. Ujmując całość prosto – chrześcijański coach to taki doradca, który sam jest chrześcijaninem, a zatem kieruje się wartościami, w które wierzy. Można więc powiedzieć, że coaching chrześcijański to metoda determinowana przez samego coacha. Czy zatem narzędzia, którymi posługuje się coach chrześcijański, są zasadniczo odmienne od tych przyjmowanych przez jego koleżanki i kolegów, którzy nie są chrześcijanami?
Ilu coachów, tyle metod. Jeśli jednak spróbujemy odtworzyć szerszy obraz, to już na pierwszy rzut oka okaże się, że wszystkie te narzędzia są tożsame lub przynajmniej dość zbliżone. O różnicy między coachingiem „w trybie sacrum” a standardowym podejściem stanowi przekonanie coacha o obecności Ducha Świętego w procesie szkolenia oraz o wyznaczaniu ludzkiego celu przez Boga. Sama praca wygląda dokładnie tak samo jak w innych przypadkach. Matwiejczuk w rozmowie z Anną Matuszewską twierdzi jednak, że „[…] powołaniem chrześcijanina nie jest jedynie dążenie do perfekcji i arbitralne ustalanie celów samodoskonalenia, ale odkrywanie na modlitwie pięknej drogi, na którą wzywa go Bóg”. Ten element stanowi o różnicy.
W przeciwieństwie do zwykłego coachingu nie mamy tu do czynienia z sytuacją, w której nieograniczona niczym wola klienta, jego pragnienia i zdolności kreatywne są w stanie wskazać na dowolną ścieżkę postępowania. Chrześcijanin wierzy, że Bóg ma dla niego plan, zaś jego zadaniem jest odkrycie go. Jak to przebiega? W tym samym wywiadzie czytamy, że „w konsekwencji oznacza to rozeznawanie, jakich zmian możemy w życiu dokonać, aby wzmocnić relację z Bogiem, z innymi i z samym sobą”. Możemy jednak mieć wrażenie pewnego zamieszania, bo zmiany, o których mówi Matwiejczuk, to „bycie profesjonalistą w danym zawodzie, dobra organizacja czasu, aby było go jak najwięcej dla rodziny, mądra troska o samego siebie i wewnętrzna wolność. Chrześcijański coach nie narzuca klientowi swoich wartości, ale gdy przychodzi do niego osoba wierząca, to wtedy może zaproponować najpiękniejszą i najbardziej skuteczną formę rozwoju, odbywającą się w triadzie – Bóg, klient, coach”. Z jednej strony widzimy, że chrześcijański coaching z uwagi na przewidziane skutki nie różni się zbyt mocno od swojego niereligijnego odpowiednika. Z drugiej jednak łatwo dostrzeżemy stałe i silne podkreślanie kluczowej relacji człowieka z Bogiem. Nie do końca wiadomo, który to człowiek, bo choć o chrześcijańskim charakterze coachingu decyduje sam trener czy trenerka, to w relację uwikłany jest przecież także klient, który już wierzący być nie musi. Skoro metoda pozostaje ta sama, to nie wiadomo, czy coaching chrześcijański to stare wino w nowych bukłakach, czy też wnosi on autentycznie dodatkową jakość.
Intencja coachów wskazuje na coś więcej. Anna Ochman-Pasternak, jedna z założycielek Chrześcijańskiego Ośrodka Rozwoju, przywołuje swoje motywacje stojące za podjętą działalnością, mówiąc: „Ostatnie dwa lata, które spędzałam w domu z najmłodszym synem, to były dwa lata ciężkiej przeprawy – rozmowy z Panem Bogiem, wykłócania się, zastanawiania, czego ja tak naprawdę w życiu chcę. I gdzieś w mojej głowi rodził się pomysł, że chciałabym pracować z ludźmi, prowadzić ich do Boga. Ewangelizacja stała się dla mnie celem życia”. Widać więc, że pomimo braku wyraźnych różnic w metodzie pracy mamy jednak do czynienia nie tylko z usługą konsultacyjną, ale także z czymś więcej – formą rozeznawania duchowego, pracy ewangelizacyjnej. Tylko czy powinien nią być akurat coaching?
Świętość to nie bułka z masłem
Nie sposób odmawiać chrześcijańskim coachom dobrych intencji. Życie chrześcijanina musi być integralne – jeśli głoszę pewne wartości, powinienem nimi żyć. Chrześcijaninem nie jest się tylko na niedzielnej Mszy, ale także w pracy, w życiu rodzinnym, w stosunku do bliźnich. Jeśli doświadczam problemów w tych dziedzinach, to zadaniem, które przede mną stoi, jest wdrażanie „programów naprawczych”, będących skrupulatnie budowaną drogą do świętości. A ta niestety nie jest bułką z masłem.
Chrześcijaństwo ma za sobą długą drogę kształtowania tradycji samorozwoju wiernego, który chce podążać za Chrystusem. Jej podstawą jest rzecz jasna Pismo Święte, ale nie trzeba długo szukać, by znaleźć podręczniki duchowości, dające chrześcijanom solidną pomoc formacyjną. Dla mnie najważniejsze są dwie pozycje. Pierwsza to klasyk wśród podręczników dobrego życia, czyli średniowieczne „O naśladowaniu Chrystusa” Tomasza à Kempis. Drugą jest popularna „Droga” świętego Josemaríi Escrivy. Jeśli przyjrzymy się treści obu tych pozycji, zobaczymy zasadniczy problem, na który natrafia podejście coachingowe, które polega na skupieniu uwagi na własnej podmiotowości. Zanurzam się w głąb siebie samego, by zidentyfikować ograniczenia i problemy, przed którymi staję. Robię to, aby je przezwyciężyć i stawać się lepszym. Mam moc kreacji siebie, nieustannego przezwyciężania trudności. Tymczasem drogowskazy na ścieżkach do świętości wydają się wskazywać zupełnie inny kierunek.
Tomasz à Kempis podkreśla rolę samoograniczenia, którą doskonale ujmuje ksiądz Jan Twardowski we wstępie do wydania z 2006 roku: „Może nam trochę przeszkadzać w czytaniu to, że autor wzywa nas do pogardy wszystkiego, co ziemskie, gdy tymczasem dziś podkreślamy, że wszystko, co stworzone przez Boga, jest dobre i godne miłości – zarówno duch, jak i materia. […] Można jednak spojrzeć na nią [pogardę] inaczej. Kiedy Jezus głosi, że trzeba mieć «w nienawiści» wszystko, co doczesne, aby pójść za Nim, chodzi tu naprawdę o hierarchię wartości, o to, że niczego nie można porównać z Bogiem – a tak przecież dzisiaj uważamy. […] Porzucamy wszystko nie dlatego, że cokolwiek jest samo w sobie godne pogardy […], lecz dlatego, że wobec wspaniałości Boga nic się nie liczy”. Łatwo byłoby uczynić względem „Naśladowania” zarzut łatwego ascetyzmu, odcinania od rzeczywistych problemów na rzecz wydumanych, konfesyjnych wzruszeń. Przecież to wyznanie wiary mnicha, który zamyka się dla świata poza nim. Wydaje się jednak, że takie słowa byłyby głęboko nieuczciwe. Nie chodzi tutaj o odcięcie się od rzeczywistości stworzenia, ale o dostrzeżenie w niej piętna przemijania i tym samym niezbywalnego braku w stosunku do rzeczywistości Boga. Porady do życia duchowego, które daje przewodnik Tomasza à Kempis, są swoistymi rekolekcjami duszy, która doznaje własnego ograniczenia. Nie jestem Bogiem, lecz skończonym bytem, grzesznikiem pełnym wad i niedoskonałości, który ciągle znajduje się w wędrówce do Nieba. Zwrot do siebie uświadamia mi moje braki, wady, przybliża doświadczenie pustki, ale robi to po to, by wskazać na zasadniczy kierunek życia duchowego. Bo to miejsce tutaj jest tylko przystankiem na drodze do czegoś większego i piękniejszego. Dziwnie brzmią te słowa w kontekście współczesności, która zdaje się czekać na człowieka ze wszystkim, czego zapragnie. Ale chrześcijanin wie, że to poczucie złudne, bo jest on tym, który wygląda ponownego przyjścia Jezusa i tęskni za innym światem, który ma nadejść. I ta tęsknota każe mi czynić lepszą zastaną rzeczywistość, z jednoczesną pamięcią o tym, że nigdy nie będzie ona tak dobra, jak ta, na którą czekam.
Jeszcze bardziej dosłownie podobne wskazówki podaje święty Josemaría Escrivá w „Drodze”. W paragrafie 63 czytamy: „Uważasz się za kogoś wyjątkowego: twoje studia – twoja praca naukowa, twoje publikacje; twoja pozycja społeczna – twoje nazwisko; twoja działalność polityczna – stanowiska, które zajmujesz; twój majątek, twój wiek… – nie jesteś już dzieckiem…! I właśnie z tych wszystkich powodów bardziej niż inni potrzebujesz kierownika dla swojej duszy”. Kierownik nie może być jednak osobą znikąd. W duchowości Opus Dei jest nim kapłan, zaś sam Josemaría podkreślał, że świecki może być tylko uczniem. Podobnie – takie słowa brzmią dziwnie i niedzisiejszo, może nawet naiwnie czy głupio. Sam mam problem ze słowami Escrivy o przewodnictwie duchowym – staram się jednak dostrzec ich głęboki sens.
Gdzie nie spojrzeć, widzimy grzechy kapłanów, w wielu z nich trudno dostrzegać przewodników dla ducha. Tendencja do podkreślania grzechów Kościoła hierarchicznego bierze się jednak z uczciwego braku odczuwanego przez świeckich, którzy chcą, by ich pasterze byli jak najlepsi. Bo księża zwyczajnie od tego są, by udzielając sakramentów i głosząc Słowo, być drogowskazami dla wiernych, którzy nie są prezbiterami. Jeśli Eucharystia jest lekarstwem, to kapłan staje się lekarzem dla duszy świeckiego i tak jak z bólem zęba idziemy do dentysty, tak też z brakiem duchowym wierny powinien kierować się do Kościoła. Właśnie dlatego mamy prawo oczekiwać od księży moralnej nieskazitelności i transparencji – bo to ich podstawowa odpowiedzialność. Naszą rolą jest natomiast bycie świadkami, ukazywanie woli Bożej przez pielęgnowanie cnót w naszym życiu. Takim świadkiem może być też oczywiście chrześcijański coach, starający się pracować nad swoją duchowością. Pewnie każdy wierzący mógł mieć poczucie spotkania świętego na swojej drodze i niejednokrotnie ten święty nie posiadał święceń kapłańskich. Jednak, nie znając jej czy jego duszy, nie będziemy wiedzieć, z jakim mrokiem ta osoba może się zmagać. Stąd ryzyko, jakie niesie ze sobą zawierzenie swej duchowości drugiemu człowiekowi – także kapłanowi.
Lubię jednak myśleć o Kościele jako o miejscu, w którym każdy może znaleźć dla siebie przestrzeń, a takie podejście wymaga rozróżnienia funkcji i ról. Dlatego, choć jako świeccy mamy swoje zadania w Kościele, to pewne czynności, jak na przykład działalność duszpasterską, dobrze zostawić w rękach ekspertów – pomagając im w tej pracy, lecz ich nie zastępując. Stąd – choć coach może ewangelizować (jak i każdy inny chrześcijanin) – to oczekiwanie od niego działalności duszpasterskiej, pomocy w duchowym rozeznaniu, jest czymś zdecydowanie nad wyraz i nie będzie się różnić od tej, której możemy doświadczyć ze strony innych świeckich chrześcijan.
Dobry człowiek
Na jednym z największych i najstarszych cmentarzy w Krakowie jest rodowy grobowiec z wielką tablicą. Można z niej wyczytać, że w środku spoczywa wielu lekarzy i naukowców – ot, miejski zwyczaj przywiązania do tytulatury także po śmierci. Ale jest też jedno nazwisko opatrzone podpisem: „Dobry człowiek”. Czasem nie trzeba więcej.
Coaching niesie ze sobą ryzyko przelicytowania własnych możliwości, a przez to potraktowania siebie zbyt plastycznie. Tymczasem mogę po prostu nie mieć określonych talentów, może nie być mnie stać na pewne rzeczy i jako taki też chciałbym być kochany – ze wszystkimi swoimi wadami i brakami. Błogosławiony Karol de Foucauld powtarzał modlitwę: „Ojcze, powierzam się Tobie. Uczyń ze mną, co zechcesz. Cokolwiek uczynisz ze mną, dziękuję Ci. Jestem gotów na wszystko, przyjmuję wszystko. Niech Twoja wola spełnia się we mnie i we wszystkich Twoich stworzeniach. Nie pragnę nic więcej, mój Boże. W Twoje ręce powierzam ducha mego, oddaję Ci go z całą miłością mojego serca. Kocham Cię i miłość przynagla mnie, by oddać się całkowicie w Twoje ręce. Z nieskończoną ufnością, bo Ty jesteś moim Ojcem”.
Czasem nie trzeba więcej niż tylko zawierzyć. Łatwo wejść w buty człowieka, który pragnie wszystkiego. Lecz czy nie utracimy wtedy poczucia słabości? Czy z podmiotu nie staniemy się przedmiotem, który dowolnie można lepić? Wreszcie, czy doświadczenie własnej kruchości i braku nie może być czymś pięknym i budującym? Logika współczesnego świata zdecydowanie je odrzuca, stawiając na samorealizację, wytwarzanie silnej osobowości odpornej na zmiany. Ale delikatność polega na zaakceptowaniu tego, że czasem nie mogę więcej zrobić. Czasem, nawet jeśli bardzo chcę, nie przeskoczę pewnych problemów i jedyne, co mi pozostaje, to zaufanie. To nie jest tchórzostwo. To umiejętność przyznania się do słabości. A jako chrześcijanin wierzę, że w takiej słabości kształtuje się moc.