fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

W okopach PO-PiSu. Dlaczego Trzaskowski nie może być sobą?

Rafał Trzaskowski to jeden z najbardziej progresywnych polityków w centroprawicowej Platformie. Ale młyn partyjnej wojny PO i PiS progresywne wartości zmielił tak, że zostały z nich tylko okruszki. Po półtora roku prezydentury w Warszawie świetnie widać, jak działa ten mechanizm.
W okopach PO-PiSu. Dlaczego Trzaskowski nie może być sobą?
ilustr.: Zofia Klamka

Wystawienie politykowi oceny po półtora roku pełnienia urzędu prezydenta miasta to zadanie trudne, a może nawet karkołomne. Po tak krótkim czasie nie ma nic łatwiejszego niż wyliczać niezrealizowane obietnice. Nawet przy olbrzymiej sprawności w zarządzaniu wielu zmian w osiemnaście miesięcy przeprowadzić się nie da – zwłaszcza tych związanych z dużymi inwestycjami infrastrukturalnymi. Rządzenie tak skomplikowanym mechanizmem jak Warszawa wymaga okrzepnięcia na stanowisku. Nawet legendarnemu Stefanowi Starzyńskiemu trochę zajęło, zanim wszedł w buty prezydenta wizjonera, wcielającego w życie śmiałe plany.

Półtora roku to natomiast dobry moment, by ocenić coś, co można nazwać wolą polityczną. Po takim czasie ujawnia się dominujący rys polityka, pokazujący jego priorytety czy styl rządzenia – krótko mówiąc, widać, czy o coś mu chodzi. W przypadku Rafała Trzaskowskiego ocena tego aspektu jest o tyle uprawniona, że urząd prezydenta Warszawy obejmował z gigantycznym mandatem, wbrew przewidywaniom pokonując kontrkandydatów już w pierwszej turze. Mógł więc sobie pozwolić na to, by ten mandat wykorzystać do przeforsowania decyzji wyrazistych, być może kontrowersyjnych, w sprawach, na których mu szczególnie zależy. I nie odkładać ich na później, bo takie decyzje podejmuje się raczej na początku niż na końcu kadencji.

W drużynie Anty-PiS zamiast w Lepszej Polsce

Trzaskowski zaczynał kampanię wyborczą miłymi dla ucha progresywnego wyborcy hasłami. Co prawda mówił, że „idzie się bić z PiS-em”, ale równolegle zapowiadał skupienie się na jakości życia, większą wrażliwość na nierówności. Ba – zapowiadał nawet, choć nieśmiało, rozliczenie afery reprywatyzacyjnej. Ale wtedy zaczął mielić młyn partyjnej wojny i nie odpuścił aż do dzisiaj. Główny kontrkandydat Trzaskowskiego Patryk Jaki sypał obietnicami jak z rękawa: nowe linie metra, „nowoczesne” dzielnice, w tym nowa nad Wisłą, nowy stadion Skry… Trzaskowski, zamiast skontrować populistyczne zapędy Jakiego, wszedł na boisko przeciwnika i zaczął się z nim kiwać. Wysypał z rękawa dwie nowe linie metra i inne wielkie obietnice, o których wiadomo było, że ich nie spełni – a w przypadku niektórych eksperci są zdania, że lepiej, gdyby tak właśnie się stało, bo wydanie miliardów złotych na nieprzemyślany przebieg linii metra nie jest tym, czego Warszawa potrzebuje.

Trzaskowski rozgromił jednak Jakiego i można było mieć nadzieję, że odzyska podmiotowość, zejdzie z boiska przeciwnika i pokaże nową jakość w PO.

Tak się nie stało – jak się okazało, mecz trwał nadal, a Trzaskowski stał w nim na bramce drużyny Anty-PiS, choć mógł zagrać w napadzie drużyny Lepsza Polska.

Od początku jego rządów zarówno PiS, jak i usłużna mu TVP wzięły prezydenta Warszawy za cel numer jeden. Chodziło o to, by pokazać, że „tak będzie wyglądać Polska, gdy PO wróci do władzy”. Trzaskowski dał się w ten kozi róg zapędzić – nie podejmował odważnych decyzji, lecz starał się za wszelką cenę uniknąć kontrowersji, by nie dać pożywki obozowi władzy i propagandystom z Woronicza. Tuż po rozpoczęciu przez niego rządów TVP rozpętała nagonkę na władze Warszawy z powodu rezygnacji z 98 procent bonifikat przy przekształceniu użytkowania wieczystego gruntów we własność. Choć ta decyzja była sprzeczna z racją skarbu miasta i z wcześniejszymi deklaracjami prezydenta, ugiął się po trwającej tygodnie populistycznej nagonce. Wyłamał się z tego gdy podpisał kartę LGBT i otworzył Paradę Równości – ale „na drugą nóżkę” publicznie ostro strofował swojego zastępcę Pawła Rabieja, gdy ten zadeklarował, że prywatnie jest za tym, by w przyszłości wprowadzić możliwość adopcji dzieci przez pary homoseksualne.

Platforma na hamulcu ręcznym

Progresywizm i europejskość Trzaskowskiego przez te półtora roku kończyły się nie tam, gdzie on, polityk z jednym z największych mandatów do rządzenia, tego chciał. Jej granice wyznaczali z jednej strony Sebastian Kaleta i inni politycy PiS, których zadaniem było czyhać na każdy wyraz potencjalnego „radykalizmu” Trzaskowskiego, z drugiej – Marcin Kierwiński i rządzone przez niego warszawskie struktury PO, które w każdej chwili mogły pociągnąć za hamulec ręczny z hasłem „Rafał, to nam zaszkodzi, musimy wygrać z PiS”.

Aby mieć pewność, że za hamulec nie trzeba będzie ciągnąć, Kierwiński na zastępcę Trzaskowskiego zajmującego się transportem miejskim wyznaczył niemającego na ten temat pojęcia Roberta Soszyńskiego, wiernego działacza partii. Jego zadaniem było tylko jedno: zablokować wszelkie zmiany zmierzające do zwiększenia komfortu pieszych, rowerzystów czy pasażerów komunikacji miejskiej kosztem kierowców. To zadanie się powiodło: dość wspomnieć, że do dziś nie udało się nawet wyznaczyć przejść naziemnych na rondzie Dmowskiego, uporządkować kwestii nielegalnego parkowania na chodnikach czy wyznaczyć sieci buspasów. Podczas epidemii koronawirusa Warszawa jako niemal jedyna wśród europejskich stolic odmówiła wyznaczenia dodatkowej przestrzeni dla rowerzystów czy miejsca dla pieszych – wszystko, byleby nie sprowokować ataków skrajnej prawicy, która ostatnio chętnie „broni wolności kierowców”.

Tym zaniechaniem Trzaskowski ostatecznie dowiódł, że na ołtarzu walki z PiS jest w stanie złożyć nie tylko swoją deklarowaną europejskość, ale także po prostu bezpieczeństwo obywateli.

Wartości na stosie świętej wojny

Czy można mieć do niego o to pretensje? A może wręcz należy go za te zagrywki pochwalić? Może to po prostu makiawelizm albo ketman, a po mitycznym zwycięstwie z PiS Trzaskowski pokaże wreszcie naprawdę europejskie oblicze, w którym sprawy będące na Zachodzie standardem przestaną być wstydliwie „chowane pod dywan”? Otóż w moim przekonaniu jest dokładnie odwrotnie – i to właśnie stanowi dla mnie przyczynę największego rozczarowania postacią prezydenta Warszawy.

W wielu sprawach, w których chował głowę w piasek, jak choćby w kwestii zrównoważonego transportu, zdania wśród wyborców są podzielone, ale szala przechyla się lub już przechyliła na stronę progresywną. Zamiatając te sprawy pod dywan, zamiast o nie walczyć i pomagać je przeciągać do mainstreamu, Trzaskowski cofa polską debatę publiczną w rozwoju. Widać to zresztą doskonale w obecnej kampanii wyborczej, w której kandydat na prezydenta nie opublikował nawet zarysu programu, a całą kampanię buduje na populistycznych hasłach typu „mamy dość”. Ma się wręcz wrażenie, że zaraz dojdzie do słynnego PiS-owskiego „wystarczy nie kraść”.

Zamiast rysować jasny podział polityczny, w którym jednej i drugiej wielkiej partii naprawdę o coś chodzi – choćby o, bagatela, zatrzymanie kryzysu klimatycznego – stara się jak kameleon upodobnić do przeciwnika.

Zastanówmy się, jakie będą tego konsekwencje – choćby dla osób LGBT, których prawa nagle Trzaskowski włożył do szuflady z napisem „trudne tematy, nie denerwować wyborców”. Otóż będą takie, że w przypadku jego wygranej już 13 lipca okaże się, że nie była to wcale tylko taktyka na potrzeby tej kampanii wyborczej. Z tym dniem zacznie się przecież kolejna kampania, a Trzaskowski jako prezydent Polski, jeszcze bardziej niż teraz, będzie służył PiS-owi za symbol „tego, co będzie, gdy PO wróci do władzy”. Będzie musiał zatem jeszcze staranniej unikać „kontrowersji”, a poseł Kierwiński nadal będzie mógł w każdej chwili do niego zadzwonić i powiedzieć: „Rafał, po co, zrazisz wyborców, musimy wygrać z PiS…” I tak oto prawa wspomnianej grupy zostaną po raz kolejny zahibernowane, tak jak po wyborach w Warszawie zahibernowano choćby bezpieczeństwo pieszych czy godność lokatorów pokrzywdzonych w aferze reprywatyzacyjnej. Choć w tym ostatnim przypadku Trzaskowski mógł politycznie tylko zyskać, odbierając argumenty przeciwnikom politycznym i pokazując w praktyce, jak może wyglądać polityk, który zrozumiał dawne błędy swojej formacji.

Po półtora roku prezydentury najbardziej progresywnego polityka PO w najbardziej liberalnym mieście w Polsce trudno mieć złudzenia: młyny partyjnej wojny PO i PiS zmielą każdego, kto raz wejdzie na ten front. To oznacza dalsze „odkładanie na później” tak fundamentalnych spraw jak klimat czy prawa mniejszości.

Jedyną szansą dla polskiej polityki jest to, że po lewej i w centrum pojawią się nowe formacje i liderzy. Wtedy nawet Rafał Trzaskowski z powrotem będzie mógł być sobą: europejskim liberałem o całkiem autentycznej wrażliwości społecznej. I nie będzie musiał tych wartości palić na stosie świętej wojny.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×