W ogrodzie śmierci – kilka refleksji na temat „Strefy interesów”

Od 8. marca możemy oglądać w polskich kinach nagradzany m.in. Grand Prix na Festiwalu w Cannes film Jonathana Glazera pod tytułem „Strefa interesów”. Koncepcja tego dzieła polega na przedstawieniu atmosfery panującej w oświęcimskiej willi SS-Obersturmbannführera Rudolfa Hössa. W domu, umiejscowionym przy samym murze obozu koncentracyjnego KL Auschwitz, jak gdyby nigdy nic, sielankowe życie wiodła rodzina komendanta.
Obraz odebrałem jako dobrze przemyślany i wykonany, trzymający w nieustannym napięciu, posiadający dość specyficzny, mroczny (choć w większości sceny kręcone były w wiosennym słońcu) klimat. Ale to nie akcja filmu, a wisząca nad wszystkim gęsta, złowroga, ciężka atmosfera wywoływała to napięcie. Stan ten potęgowała w widzach genialna muzyka i dramatyczne efekty dźwiękowe – dochodzące zza obozowego muru krzyki, jęki, czasem strzały. Nocą, gdy bohaterowie leżeli w łóżkach, ich uszu dobiegały hałasy szczekających psów i jeszcze wyraźniejsze, choć pojedyncze głosy rozpaczy.
Widz doświadczał tych odgłosów przez większość seansu, historyczni bohaterowie – przez całe trzy lata. Przyzwyczaili się, potraktowali to wszystko jako… Zło konieczne? Nie, raczej jako „dobro konieczne”. Zapewne byli przekonani, że w obozie dzieją się pożyteczne rzeczy, że „tak trzeba”. Dotkliwą konsekwencją wprowadzenia nazizmu były dla nich same działania wojenne, zwłaszcza wydarzenia na froncie wschodnim, ale nie Zagłada. W jej przypadku wszystko odbywało się zgodnie z planem, zakreślanym przez ideologię. Trwał proces „oczyszczania” świata, tworzenia Lebensraum. Ukształtowani w nazistowskiej rzeczywistości bohaterowie filmu nie mieli raczej wyrzutów sumienia. Problemów z tym, co za murem Auschwitz, nie miała żona obozowego komendanta oraz ich dzieci i koleżanki. Paradoksalnie doświadczał ich pod koniec jedynie sam Rudolf Höss, choć działy się one bardziej na poziomie jego buntującego się ciała, a nie świadomości. Komendant zaskoczony był nagłymi torsjami, których doświadczył po awansie i objęciu funkcji nadzorcy obozów koncentracyjnych.
Pod koniec filmu odbywa się w ogrodzie przyjęcie dla licznych znajomych, a dzieci odczytują dziękczynny wpis w pamiątkowej księdze. Jego autor chwalił czas spędzony u Hössów jako „wakacje życia”. Obóz za murem w tych odczuciach nie przeszkodził, pozostał zupełnie niezauważony. Tam działa się przecież „dobra robota” dla partii, państwa, narodu i wodza. Było tak dobrze, że nawet główni bohaterowie nie mieli najmniejszej ochoty wyjeżdżać. Wizja opuszczenia przyobozowej willi, wyhodowanego ogrodu, miejsca radosnego dzieciństwa dzieci, kolorowej sielanki, wydawała się prawdziwym życiowym dramatem. A więc zostali, nadal prowadząc tytułowe interesy – czerpiąc zyski z nadjeżdżających do obozu transportów, oczekując tych holenderskich, bo lepiej rokujących, rozdrapując co lepsze „kąski” z Kanady.
Chociaż taka narracja wraz z towarzyszącą jej atmosferą filmu wydawały się spójne, odniosłem wrażenie, że nieco błędnie rozłożono akcenty w filmie, nie ukazując w dostateczny sposób samej kwestii owych tytułowych interesów. Przedstawiono je jako drobny element codziennej rzeczywistości głównych bohaterów – jakaś pozyskana z obozu sukienka, złote zęby, które kolekcjonowały dzieci, czy przymierzane przez Hedwig Höss futro. Interesy, korzyści ekonomiczne nie stanowiły jednak – jak mógłby sugerować tytuł – motywu przewodniego. Dziś przecież znacznie więcej wiemy o strukturze interesów – zwykłego biznesu – które towarzyszyły Zagładzie. Wiemy, że korzyści z tej zbrodni czerpali nie tylko wysocy funkcjonariusze SS czy NSDAP, ale także reszta niemieckiego personelu. Zrabowane rzeczy trafiały do różnych warstw niemieckiego społeczeństwa, instytucji publicznych, firm. Wiemy także, że korzystali nie tylko Niemcy; przesypywanie popiołu i piasku, kopanie dołów i przeszukiwanie lasów odbywało się na terenach przylegających do dawnych obozów koncentracyjnych długo po zakończeniu wojny (w tym temacie polecam znakomitą książkę „Płuczki. Poszukiwacze żydowskiego złota” Pawła Piotra Reszki).
W filmie nie położono wystarczającego akcentu na kwestię redystrybucji przedmiotów zabranych ludziom zabitym w KL Auschwitz. Co stało się z całą morderczą praca dla niemieckiego przemysłu, której doświadczali więźniowie? Znamy konstrukcje i sposób działania obozów pracy, a także mniejszych zakładów zlokalizowanych na terenie gett i obozów zagłady. Wiemy o setkach tysięcy Polaków wywiezionych na roboty do Rzeszy. W filmie odnajdujemy jedynie ślady tych zjawisk, obserwując na przykład człowieka pchającego taczkę po ogrodzie Hössów, czy innego, dbającego o czystość butów komendanta. Na Zagładzie zarabiały także pośrednio niemieckie firmy. Jedni dostarczali urządzenia do obozów (w filmie pojawia się tylko krótka scena rozmowy dowódcy Auschwitz z producentami pieców, którzy bez emocji tłumaczą zasady ładowania „towaru”, skrzętnie pilnując się przy doborze odpowiednio neutralnych określeń), inni korzystali z wyników eksperymentów medycznych i testów biologicznych, dostarczali chemikalia czy mordeczy gaz. Strefa interesów była dobrze zorganizowanym systemem społeczno-gospodarczym, a jej konsekwencje obserwujemy po dziś dzień.
Natomiast autorowi scenariusza i jednocześnie reżyserowi udało się genialnie ukazać coś innego: ogród. Oglądając film nie mogłem odpędzić od siebie wspomnienia metafory ogrodu, którą zaproponował swego czasu Zygmunt Bauman. Tłumaczył on, że nie ma a priori określonego porządku, który wskazywałby, które rośliny nazwać należy chwastami, a które roślinami pożądanymi. Nie ma czegoś takiego jak „chwastum chwastu”, które definiowałoby w pozarozumowy, niewytworzony przez człowieka i jego naukę sposób przeznaczenie pewnego gatunku do likwidacji. Człowiek przez stulecia sam wyprodukował ten porządek. Uznał, że czuje się na siłach zrozumieć, przeprojektować i uporządkować otaczający go świat przy użyciu technicznych i medycznych środków, które z każdym dziesięcioleciem stawały się coraz bardziej wymyślne i zaawansowane. To „porządkowanie” nabrało nowego wymiaru w okresie nowoczesności, tak ciekawie definiowanej także przez Michela Foucaulta. Z czasem i część ludzi została „z natury”, ale właśnie widzianej subiektywnymi, ludzkimi oczami, zdefiniowana jako niepotrzebna, zbędna, szkodliwa. Stało się tak zwłaszcza z tymi, którzy nie mieli silnego związku z państwem, na terenie którego przebywali. A także z tymi, którzy w nadmiernym dla nowoczesnego człowieka stopniu oddawali się życiu religijnemu, zakorzenionemu w kulturze i tradycji. Tacy właśnie w oczach innych Europejczyków byli Żydzi, zamieszkujący głównie tereny Galicji – Ostjuden. Na podobnym założeniu oparto nazistowską koncepcję „rasy panów”, która powinna podporządkować sobie inne nacje, uznając je za gorszego gatunku, zaś te uznane za „chwasty” usunąć. Człowiek z nieznośną precyzją zaczął projektować świat, stając się panem życia i śmierci – oddzielał pożądane rośliny od chwastów. Tworzył ogród swoich wyobrażeń, tylko pozornie przypominający Eden, a tak naprawdę będący jego odwrotnością. Przecież Bóg w dziele stworzenia wprowadził do rajskiego ogrodu wszelkie rośliny i zwierzęta, a ich rozróżnienie (na przykład podział na drzewa, z których wolno i nie wolno jeść) dotyczyło korzystania z owoców przez człowieka, a nie oceny drzewa jako takiego. Bóg nie powiedział Adamowi, aby usunął konkretne drzewo z raju. Miało ono pełne prawo do życia i wzrastania. Było wręcz cenniejsze od innych, bo dające niedostępne człowiekowi możliwości. To z ludzkiej, ułomnej perspektywy stało się ono uosobieniem zła.
W ogrodzie Hössów panował idealny porządek. Gospodyni miała oczywiście służbę, w części pozyskaną spośród obozowych więźniów, resztę zrekrutowaną w pobliskich wioskach. Jednak czynność pielenia ogrodu, wyrywania chwastów, pozostawiła dla siebie i najbliższej rodziny. W tej czynności zogniskowały się głęboko zakorzenione strategie usuwania niepożądanych stworzeń spośród tych wybranych do przeżycia. Energicznie wyrywając skazane na likwidację rośliny, Hedwig Höss narzekała na ich nadmierne rozplenienie się. W innej scenie ogrodnik rozsypuje gorący jeszcze popiół pod rośliny właściwe, prawowite, kwiaty napawające dumą mieszkańców willi. I tak prochy zabitych więźniów obozowych użyźniały glebę, mającą wydać wyselekcjonowany owoc. Tu nie ma miejsca na przypadek, wszystko jest idealnie zaplanowane. W domu komendanta panuje pedantyzm. Codzienne procedury gaszenia przez niego światła, ustawianie urodzinowego kieliszka z wódką na stoliku przed wejściem, czyszczenie butów przez służącego (zapewne więźnia) – to wszystko ukazuje nam złączenie światów, pozostających tylko technicznie po dwóch stronach muru.
Większość recenzji filmu „Strefa interesów” koncentruje się na kontraście pomiędzy dramatem dziejącym się za murem Auschwitz, a sielanką panującą po stronie domu Hössów. Jednak filozofia i logika tych światów była podobna – panowie życia i śmierci decydowali o przeznaczeniu istot żywych. Selekcja roślin w ogrodzie korespondowała z selekcją na rampie. Łącznikami pomiędzy dwoma światami nie były jedynie osoby samego komendanta i pracujących dla niego więźniów, ale także ich zrabowane rzeczy osobiste, wykonywana praca niewolnicza, prochy. Obu światom towarzyszyła ta sama logika „porządku”, zaprojektowanego przez totalną władzę systemu życia, w którym strategie biopolityczne decydowały o przetrwaniu. Patrząc w ten sposób na dzieło Jonathana Glazera, nadałbym mu raczej tytuł „Ogród śmierci”, a na jego ilustrację wybrał obraz Hugo Simberga „Kuoleman puutarha” (czyli „Ogród śmierci” właśnie). Paradoksalnie jednak, w odróżnieniu od zamysłu fińskiego symbolisty, śmierć nie pielęgnowała tu ogrodu, aby pokazać swoją łagodną, „ludzką” twarz. W przypadku Hössów za złudną łagodnością tkwiło nieprzebrane morze cierpienia ludzi, którzy zostali uznani za zbędnych. A i dla podlewanych roślin w doniczkach, symbolizujących istoty pożądane, przyszłość rysować się miała jako niekończący się proces nieznośnego, upiornego hodowania.