Tekst pochodzi z 33. numeru papierowego Magazynu „Kontakt” pod tytułem „Bezdomność”.
Pędząca w zawrotnym tempie rzeczywistość sprawiła, że przypadające w latach 2016 i 2017 okrągłe rocznice narodzin zorganizowanej opozycji demokratycznej w krajach Europy Środkowo-Wschodniej mijają niemal niezauważone. Są przecież dziesiątki innych problemów: niepewna sytuacja globalna po wyborczym zwycięstwie Donalda Trumpa w USA, przewlekłe i niezmierzające ku zakończeniu wojny w Syrii i na Ukrainie, coraz bardziej eskalujący konflikt polityczny w Polsce, wzrost nastrojów szowinistycznych i ksenofobicznych na Starym Kontynencie. Czy w takim nastroju jest jeszcze miejsce na wspominanie wydarzeń z lat 1976–1977, nie licząc może zdawkowych wzmianek w działach historycznych programów informacyjnych? Czy w dobie wizerunkowej wojny pomiędzy obozami „dobrej zmiany” i środowiskami sprawującymi w Polsce władzę do 2015 roku można jeszcze szukać w historii najnowszej wątków, które nie tylko łączyłyby ludzi o różnych poglądach na wydarzenia współczesne, lecz także pokazywały pewien ich głębszy, wręcz metafizyczny wymiar?
Uwierzyć w niemożliwe
Truizmem jest konstatacja, że każda epoka ma własną, niepowtarzalną i nieporównywalną z innymi specyfikę. Gdy jednak spojrzymy na ziemski czas przeżywany jako kairos, w którym ujawnia się działanie Stwórcy, dostrzeżemy, że nawet najbardziej skomplikowane okoliczności historyczne mają pewne stałe, powtarzające się cechy. W każdej z nich jednostki i społeczności stają przed wyzwaniem zmierzenia się z nieprzeniknioną tyranią dziejów oraz przed fundamentalnym pytaniem o to, czy są w stanie wpływać na bieg historii. Zmieniać jej bieg, rozwikływać niekorzystne sploty wydarzeń i odwracać cywilizacyjne tendencje.
W konfrontacji z tego typu wyzwaniami możemy przyjąć trzy zasadnicze postawy. Po pierwsze, możemy uznać, że nie mamy wpływu na działanie ślepych sił historii i w związku z tym zrezygnować z próby wejścia z nimi w interakcję. Po drugie, możemy podjąć z historią swoistą grę w przystosowanie, określaną mianem realizmu bądź małej stabilizacji. Wreszcie po trzecie, możemy odwołać się do wyższego czynnika i próbować zmienić bieg dziejów. Tym wyższym czynnikiem może być na przykład świat nadprzyrodzony, ale także bliska mu, bo podobnie jak on wychodząca poza ograniczony horyzont naszego racjonalizmu, utopia. Utopia rozumiana nie tyle jako kreacja naszej wyobraźni, ile jako pozytywny wzorzec zmiany indywidualnej i społecznej.
Być może dzisiaj, w epoce ponowoczesnej, w której wszelkie idee traktowane są jak narzędzia służące do budowania zmieniających się wciąż narracji, brak odwołania do utopii leży u źródła większości problemów politycznych i społecznych, a nawet psychologicznych i duchowych. Trudno bowiem wyobrazić sobie działania na rzecz sprawiedliwości, nie mając pewnego uprzednio zakodowanego w naszej świadomości jej wzoru, polegającego chociażby na każdorazowym stawaniu obok pokrzywdzonych i zapomnianych przez świat. Nie sposób mówić o demokracji, jeżeli tak naprawdę nie wiemy, na czym ma ona polegać – czy na bezwzględnym modelu tyrannical majority, w którym zwycięzca rozdaje wszystkie karty i jest suwerenem narzucającym innym swoje zasady, czy też na mozolnym dialogu i konsensusie, zakładającym poszanowanie i uwzględnienie praw mniejszości. Last but not least, niemożliwe jest dążenie do utrzymania zdrowego małżeństwa lub rodziny bez przynajmniej podświadomego odwołania się do takich wartości jak altruizm, odpowiedzialność, przebaczenie lub otwartość na drugiego człowieka z całym bagażem jego odmienności.
Przed podobnym wyborem stanęli czterdzieści lat temu założyciele Komitetu Obrony Robotników i Karty 77. Bezpośrednimi przyczynami powstania obydwu ruchów były – w polskim przypadku – gwałtowne tłumienie robotniczych strajków w czerwcu 1976 roku oraz – w przypadku czeskim – mniej spektakularna i bardziej rozłożona w czasie polityka „normalizacji” po Praskiej Wiośnie. Obydwie grupy stawiały przed sobą równie konkretne cele: doraźną i długofalową pomoc osobom uwięzionym i represjonowanym oraz informowanie o ich losie opinii publicznej w kraju i na świecie. Gdyby jednak w swoim pierwszym, decydującym impulsie nie odwołały się do mniej lub bardziej uświadomionego poczucia niezgody na zło, niesprawiedliwość i dominujące w życiu społecznym kłamstwo, ich narodziny byłyby niemożliwe.
„Siła bezsilnych”, o której pisał Václav Havel, była przede wszystkim odwołującą się do pozytywnej utopii siłą sprzeciwu moralnego. W samym środku epoki détente Jan Józef Lipski, Ludwik Cohn, Jacek Kuroń, Aniela Steinsbergowa, Antoni Macierewicz, Václav Havel, Jan Patočka, Jiří Hájek, Jiří Dienstbier i Marta Kubišová zwrócili uwagę na to, że w świecie ograniczonych możliwości możliwe jest odwołanie się do uniwersalnych zasad wywodzących się z tradycji judeochrześcijańskiej i antycznej, jak również do – wydawałoby się – wyłącznie formalnego i „papierowego” języka Deklaracji Praw Człowieka ONZ z 1948 roku, do trzeciego koszyka przyjętego podczas obrad Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie w Helsinkach w 1975 roku oraz do treści papieskich dokumentów w rodzaju encykliki „Populorum progressio” Pawła VI.
Mesjanizm życia codziennego
Optyka działań polskiej i czeskiej opozycji demokratycznej, zrodzonej w drugiej połowie lat 70., była bez wątpienia optyką mesjańską. Pojęcie to ma swoje ściśle określone konotacje w historii kultury polskiej, ale na potrzeby naszych rozważań warto zrekonstruować jeden z jego czynników, powracający praktycznie w każdej formie mesjanizmu. Jest nią millenaryzm, rozumiany jednak nie tyle jako zapowiedź wielkich wydarzeń natury eschatologicznej, ile jako dążenie do przygotowania na nie świata poprzez stworzenie warunków do życia bardziej doskonałego, ludzkiego, przepełnionego solidarnością oraz pomocą. Niezależnie od tego, jaki był osobisty stosunek członków tych ruchów do samej religii, podjęli się oni próby realizacji jednego z jej założeń, którym jest stopniowa przebudowa i przemiana instytucji oraz relacji społecznych w coś, co wielu teologów określiłoby mianem „uchrystusowienia” ziemskich struktur. Chodzi o budowę społeczeństwa, w którym – zgodnie z wezwaniem Zbawiciela – „wszyscy są jedno”. Nie siłą politycznej przemocy suwerena ani też siłą zasady maksymalizacji korzyści, lecz siłą miłości żywionej do Innego, w którego twarzy – jak uczy Emmanuel Levinas – rozpoznajemy twarz Boga.
Mesjanistyczny millenaryzm rodził się zazwyczaj w aż nazbyt dobrze znanej chrześcijanom sytuacji „wielkiego ucisku”. Jak głosi siódmy rozdział Apokalipsy, to właśnie z niego przychodzą do Boga wszyscy, którzy pragną „opłukać swoje szaty i wybielić we krwi Baranka”. Ucisk, z którego przychodzili założyciele KOR-u i Karty 77, nie był może tak widowiskowy jak ucisk w pierwszych wiekach chrześcijaństwa. Stanowił raczej zintensyfikowane i wielopłaszczyznowe oddziaływanie wielkich struktur zła i grzechu, przenikających wnętrze człowieka i całą rzeczywistość społeczną. Czasem struktury te przejawiały się w pozornie niewinnych i mało znaczących postawach i sytuacjach: czy to w konieczności „dobrego życia” z dyrektorem w zakładzie pracy, czy to we wzięciu udziału w masówce potępiającej „warchołów z Radomia i Ursusa”. Innym razem jednak stawiały w obliczu bardziej dramatycznych i dalekosiężnych wyborów, jak chociażby współpracy z tajną policją totalitarnego państwa. Zniszczenie tych struktur bez użycia przemocy, samą tylko mesjańską siłą budowania nowego, lepszego świata, stanowiło ogromne wyzwanie, niemające nic wspólnego ani z lekkomyślnym prometeizmem, ani też ze ślepym, nihilistycznym buntem. Tworzenie alternatywnych struktur dobra, które mocą zwrócenia się ku drugiemu człowiekowi, wyjścia z kokonu własnego egoizmu i uzasadnionego przecież lęku, było o wiele bardziej wymagającym wyzwaniem niż podjęcie zbrojnej rewolucji.
Realizacja mesjanistycznej utopii KOR-u i Karty 77 zakładała użycie siły praktyki, a nie tylko teorii. Wsparcie najbardziej potrzebującego, nawet za cenę osobistego ryzyka. Odwiedzenie kogoś nieznanego, wywodzącego się z obcego środowiska. Podjęcie wyzwania pomocy temu, który o pomoc bał się prosić, bez gwarancji, że w zamian otrzyma się wdzięczność i przyjaźń. Poszerzenie atmosfery wspólnoty. Uśmierzenie owego najbardziej drażliwego i uciążliwego lęku, że jesteśmy ze swoim problemem sami, że nikt wokół nie chce lub nawet nie usiłuje nas zrozumieć.
Mistyka lepszego jutra
Często podkreślanym aspektem działalności opozycji demokratycznej w latach 70. jest jej ideowa różnorodność. Faktycznie, z perspektywy coraz bardziej plemiennych społeczeństw, których członkowie odgradzają się od sobie nie tylko płotami osiedli, ale i polubieniami na portalach społecznościowych, i wyrzucają się nawzajem z grona znajomych za manifestowanie odmiennych poglądów w dowolnej sprawie, taka wielobarwność budzi zdumienie. Adam Michnik i Antoni Macierewicz na wspólnym proteście? Kazimierz Świtoń i były członek PZPR-u zgodnie upominający się o wolność sumienia? Czeski ateista i wywodząca się z rodziny żydowskiej zakonnica podpisujący ten sam list? Czyli jednak w trudnych warunkach istnieje coś, co może łączyć różnych ludzi, w przeciwieństwie do świata rzekomej wolności i demokracji, zamieniającej dialog w hałaśliwe i przekrzykujące się monologi.
Lepszy świat można budować tylko razem, a nigdy przeciwko sobie. Bożym promieniem, rozświetlającym ciemność ideologicznych sprzeczności, było to, że członkowie KOR-u i Karty 77 potrafili w pewien sposób zanegować samych siebie, odsunąć pewną warstwę przekonań, stereotypów i przesądów. Czy nie tak postępuje mistyk, który po to, aby odnaleźć w widzialnym świecie elementy Bożej łaski, dokonuje uniżenia samego siebie? Ofiarowuje się drugiemu, w jakimś sensie rezygnując z siebie. Wychodzi naprzeciw temu, którego widzi jedynie z daleka i co do którego nie ma pewności, czy ów w pewnym momencie nie zrezygnuje z podążania w jego stronę.
W czasach, w których żyjemy, potrzeba nam takich postaw. Nie tyle głośnej i coraz bardziej skomercjalizowanej (choć nieraz potrzebnej) filantropii, nie tyle zawiązywanych ad hoc wspólnot zainteresowań i interesów, nie tyle grup zasklepiających się w strachu przed innymi i obcymi – ile właśnie postawy częściowego zakwestionowania siebie dla innych. Kierunek, w którym obecnie toczy się świat, bynajmniej nam tego nie ułatwia. Przez lata i dekady mówiliśmy tak wiele o dbaniu o „swoje”, walce o „moje”, trosce o „własne”. Może nadszedł czas wspólnot myślących o tym, co „nasze”? Ludzi, którzy pokochają nie tylko siebie, ale także tego najsłabszego, poniżonego i wykluczonego? Może tym, co zostawiły nam w spadku KOR i Karta 77, wcale nie są gospodarka rynkowa i zakotwiczenie w świecie euroatlantyckim, lecz wezwanie do stałego zmieniania świata i zmniejszania niesprawiedliwości? Tam, gdzie panują egoizm i strach, trzeba budować wspólnotę, która nie żyje dla siebie, lecz wciąż patrzy ku Innemu. Być może program KOR-u i Karty 77 w roku 1977 brzmiał równie utopijnie co w 2017. Naszym moralnym obowiązkiem jest jednak wciąż taką utopią się inspirować.
***
Pozostałe teksty z bieżącego numeru dwutygodnika „Kontakt” można znaleźć tutaj.