fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Umiarkowany bunt w granicach prawa

„Człowiek zbuntowany” w wersji Matczaka przyjmuje postać Tomasza Karolaka z serialu „39 i pół”, siedzącego na schodkach nad Wisłą, skandującego wrogość wobec PiS i obojętność wobec insomnii starych bab na Powiślu.
Umiarkowany bunt w granicach prawa
ilustr.: Andrzej Dębowski

Jak wychować rapera. Bezradnik” profesora Marcina Matczaka łączy opowieść o życiu i twórczości jego syna Michała, znanego szerzej pod pseudonimem Mata, z serią wykładów, których spoiwem jest rola buntu w społeczeństwie obywatelskim. Matczak adresuje swoją książkę szeroko – do młodych i starszych, starając się stworzyć narrację łączącą pokolenia. Lepi ją, łącząc wątki z filozofii, psychologii, literatury czy mitów. Traktuje je przy tym jak wielobarwne kawałki plasteliny, które można dowolnie rwać, ugniatać, spłaszczać i rozciągać. To sztuka trudna, ale możliwa do zrealizowania. Jak wie jednak każdy, kto bawił się kiedykolwiek plasteliną, niewprawne ręce łatwo mogą zmieszać jej kawałki w nieciekawą, szarą masę.

Poematy (na cześć) Maty

Koncept tej parentingowo-popularnonaukowej książki dyktuje konstrukcję niemal każdego rozdziału. Matczak wybiera piosenkę z katalogu Maty, opowiada o kontekście jej powstania, dorzuca parę anegdot oraz swoją interpretację tekstu syna. Historie z życia Maty to przede wszystkim gratka dla nastoletnich fanek i fanów rapera. Matczak nie kryje zresztą, że adresuje je do nich, zachęcając, by książkę czytać z podziałem na role: „dziecko czyta część o piosenkach Michała i tłumaczy ją rodzicom, rodzice czytają część wykładową i tłumaczą dziecku” (s. 13). Pozostali odbiorcy docenić w tych historyjkach mogą głównie wyłaniający się z nich pozytywny obraz stosunków rodzice-dziecko, a przede wszystkim ojciec-syn. Co prawda, większości osób opisy budowania tych relacji trudno będzie odnieść do własnego życia. Nie każdy wszak może regularnie podróżować po świecie, by uodpornić dziecko na ksenofobię (s. 54-55) czy skorzystać z kontaktu do dyrektora Sinfonii Varsovii, poszukując muzyków na debiutancki koncert pociechy (ostatecznie orkiestrę utworzyła grupa studentów Uniwersytetu Muzycznego w Warszawie) (s. 404). Mimo wszystko klasa wyższa też potrzebuje pozytywnych wzorców, a i osoby niemogące cieszyć się pozycją społeczną Matczaków być może coś z tych opowieści wyciągną.

Większe problemy zaczynają się, gdy autor przekracza wcale nie tak cienką granicę między biografią a hagiografią. A robi to już na samym początku, opisując narodziny syna, które nastąpiły „co do minuty” w rocznicę zdobycia Bastylii. „Wiecie, jak to jest: nie ma przypadków, są tylko znaki” – komentuje Matczak. Pół żartem, ale niewątpliwie także pół serio. Zamiłowanie do Junga czy Campbella sprawia, że równie często, co uczłowiecza, archetypizuje Matę, wpisując jego życie w schemat monomitu. Zabieg ten służy jednemu nadrzędnemu celowi: ukazaniu na przykładzie biografii syna – rapera z profesorskiego domu – „moralnej doniosłości nieposłuszeństwa” (s. 9).

Sęk w tym, że ciężko się zorientować, wobec czego tak naprawdę Mata jest nieposłuszny. Na pewno nie buntuje się przeciw rodzicom – przykładów (pozytywnych!) więzi z nimi, współpracy na każdym etapie obierania życiowej drogi jest w książce aż nadto. Ani biografią, ani twórczością młodszy Matczak nie wpisuje się w żaden szeroki ruch społeczny będący przykładem pozytywnego nieposłuszeństwa. Najbliższą prawdy odpowiedzią będzie zapewne ta, iż Mata to buntownik in abstracto, przykład człowieka, który „kocha wolność i ma w sobie zbyt wielką potrzebę bycia innym” (s. 11). Czy ta opinia ojca czyni go jednak dobrym materiałem na bohatera książki? Zdaniem autora – tak. Otóż Mata „nigdy nie stanie się Faszystą, bo nie jest Potencjalnym Faszystą” (s. 10), a więc głównym negatywnym bohaterem książki, człowiekiem chcącym „społeczeństwa bez wolności, bez buntu, bez spontaniczności” (s. 11). Co prawda, kłóci się to z późniejszymi tezami, iż Potencjalnym Faszystą jest trochę każdy (s. 39) lub przynajmniej ma potencjał by się nim stać (s. 108), ale być może „niepokalanie” Maty to po prostu kolejny dowód jego świętości.

Oprócz bycia hagiografem syna, Matczak jest także interpretatorem jego twórczości. Fragmenty, w których rozpływa się nad najdrobniejszymi kulturowymi nawiązaniami bądź dopisuje piętrowe teorie tłumaczące użycie przekleństwa, czyta się ciężko. Jako że świadomy jest swojej nieobiektywności, stara się uprzedzić oskarżenia o nadinterpretowanie twórczości Maty. W pewnym momencie zrównuje je wręcz z kierowanymi wobec „kasty prawniczej” zarzutami manipulowania prawem (s. 134-135), sugerując w zasadzie, że jeśli ktoś nie zgadza się z jego odczytaniami piosenek syna, to stoi w jednym rzędzie ze Zbigniewem Ziobrą. Wszystko to nie zmienia negatywnego wrażenia, jaki zostawia połączenie nieprzystających do siebie stylów pisania. Matczak raz wchodzi w rolę tworzącego rozprawkę o ulubionym raperze licealisty, by zaraz wrócić do bycia doświadczonym prawnikiem, który nie rezygnuje z użycia swoich zdolności sofistycznych.

Szczególną uwagę Matczak poświęca wersom kontrowersyjnym (tym najbardziej buntowniczym!), jakby nie wierząc, że mogą bronić się same. W adwokackim zapale (choć jest radcą prawnym) zdarza mu się jednak niechcący jeszcze bardziej kompromitować syna. Przykładowo, gdy omawia utwór „Schodki, bierze się za bary z linijką: „jebie nas to, że stare baby na Powiślu nie mogą zasnąć”. Przytacza anegdotę o tym, że po nagraniu utworu Mata zaczął się martwić tym, co napisał, zaprosił więc do klipu panią Barbarę Tukendorf, by zagrała rolę „token seniorki” (tokenizmem określa się praktykę pozorowania równości poprzez symboliczne włączanie jednostek z grupy dyskryminowanej w działanie czy instytucję). Nijak nie złagodziło to okrucieństwa samych wersów, a na koncertach w całej Polsce publiczność dalej skanduje, że jebią ją problemy starych bab. Matczaka jednak PR-owa zagrywka syna nie tylko satysfakcjonuje, ale stanowi wręcz kolejny dowód jego cnót.

Tak jak biografia przeradza się miejscami w hagiografię, tak interpretacje wersów w ich egzegezę. To niebezpieczeństwo wpisane było w koncept książki – wszak pomysł, by rozważania o utworach Maty powiązać z wykładem o demokracji, przypomina znany z uczelni katolickich format tematów konferencji „X w twórczości Jana Pawła II”. Matczak nie ucieka od takich skojarzeń, a wręcz je prowokuje, w dwóch miejscach odczytuje na przykład wersy syna jako kierowane do słuchaczy wezwanie „Nie lękajcie się!” (s. 126, 134). Najdobitniej jego nabożny stosunek do piosenek Maty obrazuje rozdział o utworze „Żółte flamastry i grube katechetki, o którego refrenie pisze, że „jest spełnieniem marzeń każdego, kto twórczo mówi i pisze” (s. 291). By do końca przekonać czytelnika, że kawałka tego słuchać najlepiej na kolanach, opowiada, że stał się tematem wielkanocnego kazania w kościele Dominikanów przy ulicy Freta w Warszawie (s. 292). Liczne tego typu fragmenty, przywodzące na myśl średniowieczne „pieśni o czynach”, są raczej niedźwiedzia przysługą dla syna ze strony ojca (choć w pewnych kręgach zapewne spełnią swoją funkcję). Tłumaczenie, dlaczego Mata wzbudza w nas miłość i zachwyt wychodzi profesorowi Matczakowi mniej więcej tak, jak profesorowi Bladaczce opowiadanie o geniuszu Słowackiego.

Tata Maty mota tematy

Wspomniany wcześniej koncept książki, choć brzmi elegancko, jest niestety grubymi nićmi szyty. Przejścia od dywagacji na temat twórczości syna do części wykładowej wymagają od Matczaka sporo ekwilibrystyki. Choć jest coś interesującego w obserwowaniu, jak profesor dwoi się i troi, by wyglądało to zgrabnie, ostateczny efekt raczej zawodzi i przyjmuje postać schematu: Mata rzuca w kawałku kulturowe nawiązanie, Tata prezentuje luźną wariację na jego temat. Imponuje przekrój zagadnień, jakie przy okazji porusza. Pisze o relacjach damsko-męskich, które „są kluczowe dla ukształtowania zdrowego, silnego antyfaszysty” (s. 37), ponieważ „zmierzenie się z oczekiwaniami (…) kobiet jest kluczowe dla jego [to jest młodego mężczyzny – dopisek mój] zdrowego rozwoju” (s. 38). Czy kobiety i mężczyźni nie-hetero mają szansę na zdrowy rozwój i bycie antyfaszystami – o tym Matczak niestety nie wspomina. Swoje miejsce w książce otrzymują także religijność czy patriotyzm. Z obrony tej pierwszej i ataku na drugi Matczak jest zresztą bardzo dumny – „umieszczenie w jednej książce dwóch takich rozdziałów jest wyrazem odwagi intelektualnej i pochwały różnorodności” (s. 310), gratuluje samemu sobie. Współczesnym intelektualistą będąc, Matczak poświęca również obszerne fragmenty cancel culture czy Unii Europejskiej. Czy czegoś brakuje? Drobiazgów: katastrofy klimatycznej czy nierówności ekonomicznych (wspomnianych raz, w parafrazie).

By o tym wszystkim opowiedzieć, Matczak, jak na osobę związaną z rapem przystało, nie kryguje się z name-droppingiem. Nazwiska filozofek, prawników czy artystów padają w książce gęsto, często bez żadnego komentarza przybliżającego cytowaną postać. Świadomy, że może w ten sposób zniechęć czytelników, autor w jednym z początkowych rozdziałów uspokaja ich, zapewniając że znajomość twórczości przywoływanych postaci nie jest wymagana. Po tej rozsądnej uwadze następuje jednak kolejna, dużo bardziej niepokojąca: „(…) wiem, że tak jak wszystkie piosenki są w gruncie rzeczy o tym samym (a więc o miłości), tak wszystkie traktaty filozoficzne są o jednym – o prawdzie. Nie musisz wiedzieć, kto cię do niej doprowadził. Nie patrz na palec, patrz na to, co on wskazuje. I czytaj dalej” (s. 41). Ten upupiający ton, często obecny na kartach Jak wychować rapera.”, pasuje do książki będącej pochwałą samodzielnego myślenia jak pięść do nosa. Życzliwi mogą go odebrać jako wyraz przesadnej troski o odbiorców. Mniej życzliwi – obawy, że odbiorcy ci zaczną dopytywać i kwestionować, zamiast gładko przyjmować wskazywaną im bezosobowym palcem prawdę.

Jest to obawa o tyle zrozumiała, że Matczak nie cytuje wyłącznie kanonu filozofii (Arendt, Camusa, Fromma, Wittgensteina), ale i postacie oraz dzieła budzące znaczne kontrowersje. Jeden z rozdziałów poświęca na przykład niemal w całości eksperymentowi Milgrama, traktując go bezkrytycznie, mimo dekad dyskusji nad związanymi z nim etycznymi czy metodologicznymi problemami. Największe wątpliwości budzi jednak regularne cytowanie Jordana B. Petersona. Nie miejsce tu na konfrontację z twórczością Kanadyjczyka – obszerne podsumowanie jej krytyki znaleźć można na przykład w eseju Michała Zabdyra-Jamróza opublikowanym w Miesięczniku Znak. Matczak zarzuty wobec Petersona bagatelizuje. Nie godzi się na nazywanie go mizoginem – przeciwnie, mianuje go patronem piosenki o pierwszych relacjach z kobietami (s. 38). Twierdzi także, że „Peterson jest głęboko nienawidzony przez środowiska lewicowe na całym świecie, ponieważ sprzeciwił się kiedyś regulacji dotyczącej używania zaimków odnoszących się do osób niebinarnych zgodnie z ich życzeniem (…)” (s. 37). Tymczasem sprawa tzw. Bill C-16 bynajmniej nie stanowi głównej przyczyny krytyki autora „12 Rules for Life”. Stanowi za to dobry przykład nierzetelności Petersona, ale i Matczaka, błędnie opisującego przedmiot regulacji.

Kontrowersyjnych komentarzy czy wątpliwych parafraz jest na ponad pięciuset stronach „Jak wychować rapera.” całe mrowie. Weryfikowanie ich na bieżąco podczas lektury to trudne zadanie. Stylistycznie książka przypomina bowiem miejscami centon, nazywany potocznie obrazowo „literackim bigosem”. Próbkę bigosowego flow Taty Maty stanowi choćby takie zdanie: „Karen Stenner pisze na przykład, że potencjał faszystowski ma także ideologia lewicowa, czym w pewien sposób potwierdza słowa Orwella, zgodnie z którymi lewicowi aktywiści nie zawsze lubią biednych, czasem po prostu nienawidzą bogatych” (s. 298). Warto się nad nim na chwilę zatrzymać.

Esej Karen Stenner, psycholożki politycznej, to jeden z najczęściej cytowanych w książce tekstów. Wymieniony jest w spisie źródeł cytatów, łatwo więc sprawdzić, że ani określenie „potencjał faszystowski”, ani „ideologia lewicowa” w ogóle w nim nie padają. Matczak dokonuje nieuczciwego nadużycia. Mające w psychologii długą tradycję pojęcie „autorytarnej predyspozycji” (authoritarian predisposition) utożsamia z autorską koncepcją Potencjalnego Faszyzmu. Daje mu to asumpt do mieszania ostrożnych, stawianych z dużą wrażliwością twierdzeń badaczki z własnymi publicystycznymi komentarzami. Wielokrotnie trudno przez to dostrzec, gdzie kończy się mowa zależna, a zaczyna mowa Matczaka. By zaprząc autorytet psycholożki do wzmocnienia własnej argumentacji, posuwa się wręcz do takich erystycznych zabiegów, jak sugerowanie, że Stenner niektóre tezy mogła stawiać, „(…) myśląc o partii rządzącej aktualnie Polską (…)” (s. 298). Od naukowca szczególnie mocno trzeba wymagać etyki pracy ze źródłami, wrażliwości na specyfikę języka innych nauk czy choćby uczciwości w przekładzie. Ich braku nie usprawiedliwia fakt, że to książka popularyzatorska. Niestety pisanym „wykładom” Matczaka bliżej do monologów Krzysztofa Karonia niż akademickich prelekcji.

Sprawa rzekomych „słów Orwella” to podobna kompromitacja. Choć brak w książce źródła tego cytatu, to jego poszukiwania wskazują na Jordana Petersona, który w przedmowie do „Maps of Meaning: The Architecture of Belief pisał: „Orwell powiedział zasadniczo, że socjaliści tak naprawdę nie lubili biednych. Oni po prostu nienawidzili bogatych” (w oryginale: „Orwell said, essentially, that socialists did not really like the poor. They merely hated the rich”). Kanadyjski psycholog na całe szczęście dodał do swojej parafrazy przypis odsyłający do „Drogi na molo w Wigan”, a konkretniej do fragmentu brzmiącego: „Często, gdy patrzę na socjalistę – typu intelektualisty, autora traktatów, cytującego Marksa, przyodzianego w pulower, o kędzierzawej czuprynie — zastanawiam się, jakie, do diabła ciężkiego, są jego prawdziwe motywy. Często trudno uwierzyć, że w grę wchodzi umiłowanie kogokolwiek, a już zwłaszcza klasy robotniczej, od której nie kto inny, tylko on sam, jest jak najbardziej oddalony” (cytat za: G. Orwell, Droga na molo w Wigan, przełożył B. Zborski, Warszawa 2005, s. 215). Nie dość więc, że Orwell nie krytykował „lewicowych aktywistów”, lecz socjalistów, to na dodatek ostrze – skądinąd słusznej – krytyki wymierzył w ich bardzo konkretny typ, z którym miał do czynienia w swoim otoczeniu. Co ważniejsze jednak, jak zauważa w tekście o Petersonie Nathan J. Robinson, w innym miejscu „Drogi na molo…” przeczytać można taką uwagę: „Odrzucanie socjalizmu tylko dlatego, że tak wielu socjalistów to ludzie tuzinkowego pokroju jest absurdum: to tak, jakby ktoś nie chciał udać się w podróż pociągiem, bo nie spodobała mu się twarz biletera” (s. 259). Matczak, próbując wykorzystać rzekomą uwagę Orwella na temat postawy „lewicowych aktywistów” jako odnoszącą się do „lewicowej ideologii”, popełnia więc dokładnie ten błąd, przed którym ów Orwell ostrzega.

Powyższa krytyka nie jest oczywiście koronnym argumentem za intelektualną nieuczciwością Matczaka, lecz studium przypadku. Skalę problemu ciężko oszacować, weryfikowanie wszystkich cytatów czy parafraz byłoby benedyktyńską pracą. Nie można się jednak dziwić, że z każdym odnalezionym przykładem błędnego tłumaczenia czy nierzetelnej parafrazy zaufanie do autora maleje. W jeszcze gorszym świetle stawia go fakt, iż w wielu miejscach książki podkreśla wagę słów (s. 379-387), wartość dobrego tłumaczenia (s. 273) czy niebezpieczeństwo przemocy intelektualnej, która „wykorzystuje niewiedzę słuchaczy, aby nimi manipulować” (s. 238). Gdyby Matczak-krytyk językowych manipulacji wziął na warsztat Matczaka-pisarza, zapewne nie skończyłoby się to dla tego drugiego dobrze.

Maty Tata – tłumacz świata

„JBP przeplata swoje argumenty i teorie filozoficzne z pozornie słabo powiązanymi anegdotami czy historiami, raz to o wyrzuceniu z pracy, raz o podróży do KL Dachau, innym razem o problemach zdrowotnych jego córki. Efektem jest emocjonalny rollercoaster, który służyć ma przygotowaniu podatnego czytelnika do bezkrytycznego przyjęcia stawianych tez o wyraźnie politycznym charakterze” — pisze w przywoływanym już eseju o Jordanie B. Petersonie Michał Zabdyr-Jamróz. Fragmentem tym, po drobnych modyfikacjach, podsumować można także „Jak zostałem raperem? Bezradnik”.

„Tezy o wyraźnie politycznym charakterze” nietrudno w tej książce znaleźć – krytyka Partii (pisanej przez Matczaka zawsze wielką literą, jak na miłośnika Orwella i patosu przystało) to jej leitmotiv. Katalog zarzutów jest dość klasyczny: niepublikowanie wyroków Trybunału Konstytucyjnego, „deforma” sądownictwa, antyunijny kurs polityki zagranicznej. Wiele z padających na te tematy uwag to oczywiste słuszności, ale nie ma co robić z tego Matczakowi zarzutu, skoro swoją książkę kieruje także do młodych, być może niezainteresowanych polityką fanów i fanek Maty. Jednocześnie narracja na temat praworządności prowadzona jest w sposób, który parę lat temu doskonale skrytykował Bohdan Widła w eseju „Prawnicy nie uratują państwa prawa”. Dzieje erozji zaufania do państwa i sądów są w „Bezradniku” przemilczane, zaniedbania zarówno samego Trybunału Konstytucyjnego, jak i rządzących przed 2015 rokiem w zakresie wykonywania jego wyroków Matczak bagatelizuje (s. 236-237). Gdy zaś próbuje dowieść, że wcześniej także krytykował władzę, przypomina o… podpisaniu listu otwartego wyrażającego sprzeciw wobec likwidacji OFE (s. 23). To zresztą jeden z nielicznych przypadków, gdy autor swoje absolutyzujące teorie próbuje ukonkretnić, połączyć świat metanarracji i wielkich idei z praktyką życia codziennego. Wychodzi to niestety nieprzekonująco.

Przywrócenie praworządności to nie jedyna wystawiana w książce recepta na naprawę sytuacji w spolaryzowanej Polsce. Próbując podsumować rady Karen Stenner dotyczące organizowania życia społecznego tak, aby włączyć w nie osoby z predyspozycjami autorytarnymi, Matczak proponuje strategię „wy w nas kamieniem, my w was chlebem” (s. 203). Tę godną pochwały postawę pacyfizmu i tolerancji, powstrzymywania chęci odwetu i angażowania się w dialog, doprowadza jednak do ekstremum. Ostentacyjnie potępia „agresję” Strajku Kobiet (s. 75), krytykuje osoby, które podkreślają „to, co nas dzieli: kolor skóry, orientację seksualną, religię” (s. 74). W żadnym momencie nie zadaje sobie przy tym pytania o rolę własnych przywilejów w ukształtowaniu tak pryncypialnego światopoglądu. Nie można wykluczyć, że to właśnie przywileje – wynikające z płci, zawodu czy sytuacji ekonomicznej – warunkują zachowawczość Matczaka. W końcu „agresywne” feministki czy „podkreślający orientację seksualną” aktywiści LGBTQ+ dążą do tego, by te dające obecnie życiowe przewagi cechy przestały mieć znaczenie.

A gdzie miejsce na bunt? By wyznaczyć jego granice, Matczak sięga do „Człowieka zbuntowanego” Alberta Camusa i rozróżnienia między dobrą rebelią a złą rewolucją (s. 33). Trudno jednak ufać w temacie rewolucji komuś, kto lewicę w Polsce uważa za filozoficznych następców bolszewików. Mieszając poglądy Camusa z własnymi, jak również reakcjonistyczną filozofią Petersona, czyni z Francuza patrona oświeconego centryzmu i szukania trzeciej drogi, gdy tylko staje się przed jakąkolwiek alternatywą. Twierdzi na przykład: „(…) jak pisze Camus, rebeliant buntujący się przeciw absurdowi życia nie może sięgać po przemoc w realizacji swojego celu, bo cel nie uświęca środków. I chodzi tu o każdą przemoc (…)” (s. 35). To stwierdzenie stoi w jawnej sprzeczności z poglądami Noblisty, który w „Człowieku zbuntowanym” pisze: „Absolutne odrzucenie gwałtu oznacza bierny wybór niewoli i jej przemocy; gwałt systematyczny burzy wspólnotę i nasze w niej istnienie. Oba pojęcia, jeśli nie mają być jałowe, muszą odnaleźć swoje granice” (Cytaty za: A. Camus, Człowiek zbuntowany, przełożyła J. Guze, Warszawa 2002, s. 337), dalej zaś, jak gdyby kierując słowa wprost do Matczaka: „Cel uświęca środki? Być może. Ale co uświęci cel? Na to pytanie (…) bunt odpowiada: środki” (s. 338). Znów: na weryfikację wszystkich cytatów i parafraz brak tu miejsca. Trudno jednak nie odnieść wrażenia, że „Człowiek zbuntowany” w wersji Matczaka przyjmuje postać Tomasza Karolaka z serialu „39 i pół”, siedzącego na schodkach nad Wisłą, skandującego wrogość wobec PiS i obojętność wobec insomnii starych bab na Powiślu. Przy wszystkich stawianych dziełu Camusa zarzutach nie zasłużyło na takie potraktowanie.

Tymczasem uczciwe zmierzenie się z problemem etycznego buntu wobec wyzwań XXI wieku to temat na książkę, która z pewnością trafiłaby do wielu młodych czytelniczek i ich rodziców. Aktywistki klimatyczne angażujące się w obywatelskie nieposłuszeństwo, młode feministki doświadczające trudów życia w patriarchalnym społeczeństwie, prekariusze żyjący pod jarzmem ekonomicznego przymusu. Wszyscy oni mierzą się codziennie z dylematami, o których pisał Camus. Jednak jeśli nie są fanami Maty, to nie znajdą w książce Matczaka nic ciekawego. Przeciwnie, to one mogłyby dać jemu wykład.

A przecież nie jest tak, że Tata Maty nie dostrzega palących problemów współczesności. „(…) [Ś]wiat jest, niestety, niesprawiedliwy” — przyznaje. Polemizując z przeszłości z własnymi niedawnymi tezami o znaczeniu pracy, stwierdza: „(…) możesz zapieprzać, ale jeśli nie masz szczęścia, nic z tego nie wyjdzie” (s. 461). Nie polemizuje nawet z Karen Stenner, gdy ta apeluje: usuwajcie nierówności ekonomiczne (s. 202).

Paradoksem „Jak wychować rapera.” jest to, że Matczak, apostoł buntu, nawet jeśli widzi gdzieś potrzebę zmiany, nie wskazuje żadnych sposobów jej osiągnięcia i rozmywa odpowiedzialność za problem. W tej ostatniej kwestii wspina się na wyżyny pustosłowia, pisząc: „Chodzi (…) o priorytety – czy chcesz zwalczać systemowe zło, czy raczej gonić ludzi, którym możesz przypisać winę za punktowe zło w tym systemie” (s. 67). Skoro tak, to Mata adresatem swojego słynnego (i konsultowanego z ojcem) wersu o dziąśle powinien był chyba uczynić nie Jacka Kurskiego, ale „systemowe zło”? Taka linijka nie ruszyłaby jednak mas – zarówno fanów, jak i przeciwników.

Ewidentnie nie chce ich także poruszać Matczak. Wezwanie do buntu, które wyłania się ze stron „Jak wychować rapera.”, nie jest raczej w stanie zainspirować nikogo, a wizja świata, do którego ma prowadzić, jest mało pociągająca. Dobrze obrazują ją strofy wiersza Czesława Miłosza „Na pewną książkę” z tomu „Ocalenie” . Jak twierdzi historyk literatury Aleksander Fiut, noblista polemizował nimi z Bohdanem Suchodolskim, który w dziele „Skąd i dokąd idziemy” poszukiwał „trzecich dróg” między różnymi „wyabsolutnionymi” (jak określił je Miłosz) opozycjami. Usilnie szuka ich także Matczak (s. 66, s. 69, s. 420). W „Jak wychować rapera.” pisze nie bez racji o prawnikach, że: „Gdyby czytali wiersze, nie tylko byliby bardziej ludźmi, a mniej rzeźnikami, ale także byliby lepiej przygotowani do swojej pracy” (s. 313). Warto, by przeczytał także te wersy (cytat za: C. Miłosz, Wiersze wszystkie, Kraków 2011, s. 213):

„I będzie potem rząd nic z prawicy, ni z lewicy
I będzie potem pół oświaty i pół reformy,
Pół wolności, pół ucisku i pół wyrzeczenia,
Żeby mieli nad czym jęczeć zgorzkniali poeci.

Państwo złotego środka! Ludzkość uśmierzona!
O szlachetni, pozwólcie, jedno tylko zdanie:
Mądrość bez gniewu tyle jest warta co gniew bez mądrości
To znaczy nie warta nic”.

 

Od redakcji: Na prośbę Sinfonii Varsovii doprecyzowaliśmy fragment odnoszący się do osoby jej dyrektora, aby bardziej jednoznacznie oddawał opisaną w książce sytuację.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×