fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Ucieczka przed klimatem

Zmiany klimatu wbrew pozorom wcale nie wyglądają jak w filmach katastroficznych – nie dzieją się wszystkie naraz, bez ostrzeżenia, niekoniecznie wiążą się też ze spektakularnym widokiem szalejących żywiołów. Czasami po prostu długo nie pada deszcz, z roku na rok coraz trudniej uprawiać rośliny, coraz częściej wysychają studnie. Czasem katastrofa spada nagle, ale najczęściej nadgryza po kawałku. Efekt jest jednak ten sam: po pewnym czasie nie da się już mieszkać tam, gdzie wcześniej był twój dom.
Ucieczka przed klimatem
ilustr.: Julia Chibowska

Kalifornia płonie. Oglądam nagrany z samochodu komórką filmik. „Welcome to hell” – opisała go moja znajoma. Ktoś podlinkował niżej newsa o Kim Kardashian i Kanye’u Weście, którzy wynajęli prywatnych strażaków do ochrony domów ich i ich najbliższych sąsiadów. „Tak zmiana klimatu będzie wyglądała w neoliberalizmie” – komentuje kolega. Tylko po co ten czas przyszły? W Arabii Saudyjskiej woda zalała pustynię. Oglądam filmik z wielbłądami brodzącymi po pół pęciny w wodzie. W drugim ujęciu autokar zanurzony powyżej kół w brązowawych falach. Na Teneryfie z kolei ewakuowano mieszkańców i turystów z nadmorskich bloków ze względu na gigantyczne fale. Oglądam filmik, na którym ściana wody uderza w balkony, zmywając barierki, kwiatki i składane krzesła. Potem z hukiem zalewa plażę – pewnie zwykle pełną opalających się wycieczkowiczów.

Wikipedia twierdzi, że ewakuacja to „zorganizowane przemieszczenie ludzi, czasem wraz z dobytkiem, z miejsca, w którym występuje zagrożenie, na obszar bezpieczny”. A co jeśli niedługo nie będzie obszarów bezpiecznych? Dokąd ewakuujemy się, kiedy nawet w Bieszczadach zabraknie wody? Czytam w Wyborczej wywiad z profesorem Malinowskim, który bardzo mądrze mówi o tym, że „jeżeli nie przestaniemy emitować dwutlenku węgla, to zapłacimy wszystkim”. Wszyscy zapłacimy, niektórzy już płacą.

Króliki doświadczalne świata

Na początku 2018 roku wydawało się, że w Kapsztadzie zabraknie wody. Władze miasta ogłosiły, że w kwietniu nastąpi „Day Zero” – moment, w którym woda w kranach po prostu przestanie płynąć, a mieszkańcy zamiast korzystać z własnych łazienek zaproszeni zostaną do wspólnych studni. Zużycie wody na osobę musiało spaść więc do 50 litrów na dzień – prysznic w minutę, wodę spuszczać raz dziennie – a na domostwa, które przekraczały swoją dzienną rację, nakładano surowe grzywny. Po kilku miesiącach kryzys minął, w czerwcu Kapsztad ogłosił, że do „Day Zero” prawdopodobnie nie dojdzie aż do końca 2019 roku. Wielkie zwycięstwo kapsztadczyków nie jest jednak happy endem. Dyrektorka South African Tourism, rządowej agencji turystycznej, nazwała Kapsztad „królikiem doświadczalnym reszty świata” – to od niego można uczyć się, jak przetrwać wodny kryzys. Taka lekcja była nam bardzo potrzebna, bo kryzysów z pewnością będzie więcej.

W Bangladeszu na przykład problemem jest nie brak, a nadmiar wody. Państwo położone w Delcie Gangesu, w którym prawie jedna trzecia ludzi mieszka na wybrzeżu, doświadcza coraz częstszych powodzi, a poziom wody podnosi się tam najszybciej na świecie, siejąc spustoszenie. W ostatnich latach coraz częstsze są także cyklony, a tysiące hektarów ziemi znikają pod wpływem erozji rzecznej. Jednocześnie Bangladesz doświadcza również problemów związanych z ograniczoną dostępnością słodkiej wody, ponieważ wraz z podnoszeniem się poziomu morza coraz więcej zbiorników wodnych ulega zasoleniu. Codziennie tysiące ludzi przyjeżdżają do i tak przeludnionej już stolicy kraju, by szukać tam schronienia.

Tymczasem Kiribati od lat grozi zniknięcie pod wodą. Dla 33 wyspy na Pacyfiku, które składają się na to państwo i których wysokość w większości nie przekracza dwóch metrów nad poziomem morza, zmiany klimatu to już dziś być albo nie być. W 2014 roku prezydent Anote Tong kupił od Kościoła Anglii ziemię na Fidżi, mówiąc, że ma nadzieję nie przesiedlać wszystkich obywateli, ale zrobi to, jeśli zajdzie taka potrzeba. W 1990 roku (sic!) założona została koalicja 44 państw najbardziej doświadczających zmian klimatu, Sojusz Małych Państw Wyspiarskich (Alliance of Small Island States, AOSIS), którego celem jest bezpośrednia reprezentacja i negocjacje z ONZ. Oprócz Kiribati najbardziej zagrożone zatonięciem są Malediwy i Tuvalu – co roku tracą one kolejne źródła wody pitnej, doświadczają postępującej erozji linii brzegowej i wydają ogromne sumy na budowanie falochronów. W sieci znaleźć można artykuł z „Dużego Formatu” z datą 16 grudnia 2008 – wypowiada się w nim Amjad Abdull, malediwski specjalista ds. zmian klimatycznych: „Domy stoją coraz bliżej wody, niektóre kilka stóp od brzegu lub na palach do połowy w oceanie. Kiedy jest wysoki przypływ, wiele wysepek ocean zalewa całkowicie. Wpływa z jednej strony wyspy i wypływa z drugiej. Nie budujemy nowych domów, szkół, szpitali, bo jak inwestować w cokolwiek, jeśli za chwilę może to zniszczyć woda”.

Ktoś emituje, ktoś migruje

Zmiany klimatu wbrew pozorom wcale nie wyglądają jak w filmach katastroficznych – przede wszystkim nie dzieją się wszystkie na raz, bez ostrzeżenia, niekoniecznie wiążą się też ze spektakularnym widokiem szalejących żywiołów. Czasami po prostu długo nie pada deszcz, z roku na rok coraz trudniej uprawiać rośliny, coraz częściej wysychają studnie. Czasami huragan, który zdarzał się od czasu do czasu, przychodzi częstszy i silniejszy niż zwykle i za którymś razem niszczy twój dom. Czasem cały twój dobytek i całą okolicę zalewa woda, a czasem pali pożar. Czasem katastrofa spada nagle, ale najczęściej nadgryza po kawałku. Z roku na rok, z miesiąca na miesiąc. Efekt jest jednak ten sam: po pewnym czasie nie da się już mieszkać tam, gdzie wcześniej był twój dom. Chociaż przez lata udawało ci się dostosowywać do coraz bardziej ekstremalnych warunków, przychodzi czas, gdy żeby przeżyć, musisz ruszyć w drogę.

Według danych International Displacement Monitoring Centre w 2017 roku katastrofy związane z ekstremalnymi warunkami pogodowymi spowodowały migrację 18,8 milionów ludzi – dane te dotyczą zaś tylko migracji wewnętrznych, to znaczy tych w granicach kraju, i nie obejmują migracji powodowanych powolnymi zmianami, takimi jak susza. Zgodnie z przewidywaniami Banku Światowego do 2050 roku 143 miliony ludzi z obszarów Afryk Subsaharyjskiej, południowej Azji i Ameryki Łacińskiej będą migrować w granicach swoich państw z powodu globalnego ocieplenia. Od 2008 roku średnio 41 osób na minutę (sic!) opuszcza dotychczasowe miejsce zamieszkania ze względu na zagrożenie warunkami pogodowymi i katastrofy naturalne, nasilające się wraz ze zmianami klimatu. W raporcie „Beyond Borders” opublikowanym w 2017 roku przez Environmental Justice Foundation czytamy: „Liczba katastrof naturalnych związanych z pogodą wzrosła od 1980 roku na wszystkich kontynentach. Między rokiem 1970 a 2012 miało miejsce 8 835 katastrof, z czego 3 496 między 2001 a 2010 rokiem. Ponad połowa z nich miała związek z rytmem opadów, a zarówno powodzie, jak i susze są coraz częstsze w wielu miejscach na świecie”.

Jednocześnie 99 procent (sic!) zgonów spowodowanych katastrofami związanymi z pogodą występuje w tak zwanych „najmniej rozwiniętych” krajach, które odpowiadają za niewielki procent emisji dwutlenku węgla do atmosfery. Bogatsza połowa świata odpowiedzialna jest za 86 procent całkowitej powodowanej przez ludzi emisji, a najbiedniejsze państwa, w których mieszka 9 procent populacji, emitują zaledwie 0,5 procenta CO2. Według badań Our World In Data z października 2018 roku średnia emisja przypadająca na mieszkańca jest w Ameryce Północnej 17 razy wyższa niż w Afryce.

Niczym nowym nie jest informacja, że cenę za działania najbogatszych płacą najbiedniejsi – kwestia zmian klimatycznych nie jest tu żadnym wyjątkiem. Najwięksi truciciele atmosfery także nie pozostają jednak bezkarni, co widać choćby na przykładzie Stanów Zjednoczonych. Wspomniane wcześniej pożary trawiące Kalifornię czy powodzie i huragany w Luizjanie już dziś przyczyniają się do masowych migracji na terenie kraju, które z kolei stanowią realny problem dla władz. Sęk w tym, że migrantom z Kalifornii można zapewnić przestrzeń do życia w obrębie ich państwa, czasami kilkadziesiąt kilometrów od dotychczasowego miejsca zamieszkania. Gorzej z tymi, których państwa na przykład przestaną istnieć. Choć zapewne wszyscy zgodzimy się, że należałaby im się międzynarodowa ochrona, de facto nie istnieją paragrafy, które (nawet w teorii!) mogłyby zapewnić im bezpieczeństwo.

Gorący ziemniak prawa

Definicja uchodźcy z Konwencji Genewskiej stanowi zamknięty katalog przesłanek, które sprawiają, że powinno się udzielić danej osobie ochrony. Są to mianowicie: prześladowanie z powodu rasy, religii, narodowości, przynależności do określonej grupy społecznej lub z powodu przekonań politycznych. Ani słowa więc o zagrożeniu ekstremalnymi warunkami pogodowymi, narażeniu zdrowia lub życia przez suszę, powódź czy pożar, niemożliwości zdobycia pożywienia, braku wody pitnej, nie wspominając nawet o zniknięciu dotychczasowego miejsca zamieszkania pod podnoszącym swój poziom morzem.

Z jednej strony jasne jest, że skoro Konwencja powstawała w roku 1951, kiedy nie było jeszcze wiadomo, jakie problemy wiążą się z globalnym ociepleniem, nie mogła uwzględnić w swoich zapisach rozpoznanych później zagrożeń. Z drugiej strony, można zadać sobie pytanie, dlaczego w dalszym ciągu nie istnieją przepisy, które odpowiadałyby na pogłębiający się kryzys klimatyczny, chociaż domagają się ich niektóre organizacje pozarządowe, na przykład Environmental Justice Foundation. Wyjaśnień bierności decydentów jest jednak aż nazbyt wiele.

Pierwszym, być może najoczywistszym, problemem jest poziom debaty publicznej wokół zmian klimatu. Jak dobitnie widać to na przykładzie ustaleń z COP24 w Katowicach, politycy i polityczki nie mają gotowości na poważne potraktowanie wyzwań, które stoją przed nami w związku z globalnym ociepleniem. Jeśli mowy nie może być nawet o wywiązaniu się przez państwa bogatej Północy z – i tak skromnych – zobowiązań co do ograniczenia emisji dwutlenku węgla, naiwnością byłoby wierzyć w realne zaangażowanie na rzecz migrantów klimatycznych.

Drugą poważną przeszkodą dla zmian prawa międzynarodowego jest delikatny charakter wszelkich tego typu ustaleń, zwłaszcza w czasach zawieruchy politycznej, jaka z pewnością czeka nas w związku z nieprzewidywalnym rozwojem kryzysu klimatycznego i migracyjnego. Ustalenia ONZ odnośnie ochrony uchodźców można porównać do domku z kart, który cudem trzyma się na drżącym stoliku. Jego rozbudowa mogłaby skończyć się kompletną katastrofą, a nawet gdyby nie miało się tak stać, rozmowy i procesy legislacyjne zajęłyby o wiele więcej czasu, niż obecnie go mamy.

Dopóki można więc krótkowzrocznie zamiatać pod dywan problem klimatycznej migracji, opłaca się to robić. Jak? Na przykład rozmywając granicę pomiędzy przymusem a wyborem, a więc między uchodźcą a migrantem ekonomicznym. Decydenci z bogatej Północy nie są skorzy rozciągać kategorii uchodźcy na osoby, które przy odrobinie złej woli uznać można za migrantów ekonomicznych, czyli takich, którzy nie są zmuszeni migrować, a jedynie chcą szukać lepszych warunków do życia. Traktowanie w ten sposób ludzi, którzy migrują ze względu na niebezpieczne lub wręcz uniemożliwiające przeżycie warunki w dotychczasowym miejscu zamieszkania, jest sprytnym zabiegiem, znanym dobrze z prawicowej retoryki, który pozwala na odmówienie pomocy proszącym o azyl.

Jak długo będzie można tak działać – nie wiadomo. Jednak paradoksalnie im gorzej będzie się działo w krajach Globalnego Południa, tym mniej będzie się tym przejmować Globalna Północ, ponieważ i u nas problemów nie będzie brakowało. Wraz z nabrzmiewaniem naszych własnych lokalnych napięć klimatycznych, coraz mniej chętnie będziemy przecież troszczyć się o „obcych”. Kiedy Europa czy Ameryka Północna na poważnie zaczną martwić się zagrożeniem brakiem pitnej wody, tym bardziej nie poświęcą uwagi tonącym i umierającym z pragnienia po drugiej stronie globu. Life is life.

Lewak dał imiona uchodźcom

Ponurego obrazu przyszłości migracji klimatycznej dopełnia jednak refleksja nad tym, jak w praktyce wyglądają będące dziś w mocy przepisy. W ostatnich latach bacznie obserwowaliśmy przecież, jak działa pomoc dla tych, którzy wedle wszelkich standardów prawa międzynarodowego powinni zostać objęci ochroną. Fatalne warunki w obozach dla uchodźców w Grecji, tysiące tonących w Morzu Śródziemnym, klęska programu relokacyjnego, zamykanie granic przez Turcję czy Macedonię – taka rzeczywistość okazała się kryć za Konwencją Genewską. Nawet gdyby istniała więc szansa na wprowadzenie praw obejmujących ochroną migrantów klimatycznych, naiwnością byłaby nadzieja na efektywnie działające mechanizmy.

Warto mieć na uwadze również kolejny punkt zapalny, czyli nastroje antyimigranckie i rosnącą falę ksenofobii w krajach zachodnich, zręcznie wykorzystywane zresztą przez polityków (o czym wielokrotnie pisaliśmy na naszych łamach – na przykład w 34. numerze „Kontaktu” pod tytułem „Święty gniew”). Sprawa nie będzie się miała inaczej z osobami szukającymi schronienia przed ekstremalną pogodą czy katastrofami naturalnymi, co na anegdotycznych przykładach widać już dziś. Weźmy jeden z pierwszych wyników, jakie daje wyszukanie hasła „migranci klimatyczni”. Jest to wpis ze strony nczas.com, którego tytuł brzmi: „Wymyślili nowy rodzaj uchodźców. Może być ich aż 200 milionów”. Po lekturze krótkiej notki i komentarzy można dojść do wniosku, że bez nazwania problemu, problemu po prostu by nie było. Adam dał imiona zwierzętom, a lewak dał imiona uchodźcom – i po co? Lapidarnie podsumowuje zresztą tę kwestię użytkownik Kemik89, który w swoim komentarzu pisze: „Jak działa Lewactwo – Do wczoraj nie było czegoś takiego jak uchodźca klimatyczny i wszyscy jakoś sobie radzili, teraz powstało Określenie Uchodźca Klimatyczny i będzie ich jakieś 200 milionów na świecie…” (pisownia oryginalna). Zaiste – jakoś sobie przecież radzimy.

Bez społecznej gotowości na przyjęcie współodpowiedzialności za globalne procesy nie będziemy mogli prowadzić poważnej polityki migracyjnej. Pokazaliśmy to już w związku z wojną domową w Syrii, która – nota bene – również spowodowana była w pewnym stopniu zmianami klimatu. Susza, ograniczony dostęp do wody pitnej i żywności, a w konsekwencji migracje ludności z terenów rolniczych doprowadziły tam do napięć i miały wpływ na wybuch konfliktu. Warto pamiętać o tym, dyskutując o międzynarodowej pomocy i odpowiedzialności.

*

Jak będzie wyglądać przyszłość, oczywiście nie wiemy. Trudno przewidzieć, ile osób migrować będzie w granicach swoich państw, jeszcze trudniej – ile poza nie. Osobnym problemem pozostaje podzielenie tych osób na migrantów klimatycznych i innych. Jednak już na poziomie pierwszych przewidywań natrafiamy na trudności, ponieważ zgodnie z opublikowanym w październiku tego roku przez IPCC (International Panel for Climate Change) raportem mamy jedynie dwanaście lat na zatrzymanie globalnego ocieplenia na poziomie 1,5 stopnia Celsjusza. Jeśli tak się nie stanie (a taki scenariusz wydaje się obecnie najbardziej prawdopodobny), przekroczymy punkt krytyczny, za którym sprawy wymkną nam się spod kontroli. Trudno więc nawet szacować, ile osób, skąd i kiedy będzie migrować w poszukiwaniu zdatnych do życia miejsc (a takich będzie zbyt mało). Może i tak zginiemy więc wszyscy, a może tylko ci najbiedniejsi, którzy nie sprostali prawom kapitalistycznego darwinizmu? A może rozpylimy w atmosferze chłodzący gaz i dalej będziemy żyli w naszym nierównym światku, ciesząc się, że kolejny raz pieniądze z Doliny Krzemowej uchroniły nas od katastrofy, do której między innymi one same wcześniej nas doprowadziły.

*

Za wsparcie w procesie twórczym serdecznie dziękuję Hani Frejlak oraz Joannie Mazur.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×