fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Uchodźcy nie z własnej woli

Uchodźcy nie z własnej woli
okładka książki: Andrzej Dębowski

Tekst oryginalnie napisany w języku polskim.

 

Siedzę na kanapie i ślepo patrzę w kalendarz. 3 marca. Minął dokładnie rok, od kiedy zostałam uchodźczynią. To obce słowo dziwnie toczy się w ustach i łaskocze czubek języka, jakby nie chciało, żebym je wypowiedziała. Nadal hipnotyzuję ekran komórki, a w mojej głowie pojawiają się wspomnienia.

Dworzec Centralny w Kijowie. Za plecami spakowane, w dwa małe plecaki, życia. Ogromny tłum połyka nas i niesie na schody. Musimy uważnie patrzeć pod nogi, ale ich po prostu nie widać – dookoła nas jest zbyt wiele osób. Niemożliwe jest również rozróżnienie twarzy, one migoczą przed oczami, zmieniając się co sekundę. Powietrze pachnie potem, jedzeniem i zwierzęcym strachem. Wydaje się, że ostatni zapach jest tak mocno wbity w nos, że nigdy nie będziemy w stanie się go pozbyć. Wzrok skupia się na tablicy peronowej, aby znaleźć odpowiedni pociąg, a zamiast tego natyka się na pustkę. Nie działają.

W telefonie mruga powiadomienie: „Marzec 2022, czy chcesz podzielić się wspomnieniami?”. Mój iPhonenajwyraźniej postanowił się ze mnie naśmiewać. Klikam w galerię i pojawiają się przede mną te same filmy z peronu.

Nie ma miejsca, aby stanąć na platformie. I to bez przesady. Ludzie krzyczą głośno, próbując dowiedzieć się, gdzie przyjeżdża pociąg, którego potrzebują.

„Tarnopol… Równe… Kowel… Lwów”.

Lwów. Tego właśnie potrzebujemy. Tam na nas czekają. Ktoś z tłumu zapewnia, że pociąg do Lwowa wkrótce przyjedzie, i biegnie tam na oślep, skacząc z walizką po torze. Inni pędzą za nim. Nie jesteśmy wyjątkiem.

Muszę zrobić sobie przerwę. Idę do kuchni i wlewam wodę do szklanki. Biorę łyk i…

– Mamo, daj mi trochę wody, proszę. Mam sucho w ustach – mówię, sięgając po plecak.

– Weź, tylko pamiętaj, że to jest wszystko, co mamy – odpowiada zmęczonym głosem.

Chciwie przyciskam usta do półlitrowej butelki. Od razu odbija się na nich metaliczny smak kranówki. Krzywię się, ale tłumię mdłości. W końcu gdzieś niedaleko słychać klakson i wkrótce na horyzoncie pojawia się pociąg. Próbuję się dowiedzieć, czy rzeczywiście jedzie do Lwowa. Musimy jechać właśnie tam.

„A wam nie jest obojętne? Najważniejsze, żeby dalej stąd” – warczy przez zęby kobieta w czerwonej kurtce. Jej następna fraza gubi się w natłoku dźwięków, ponieważ konduktor otwiera drzwi do wagonu. A potem wszystko jest jak we mgle.

Wyglądam przez okno. W Warszawie jak zwykle pochmurno. Z jakiegoś powodu ręce zaczynają mi się trząść, prawdopodobnie z zimna, tak myślę i zawijam się w sweter.

Wagon kuszetkowy jest całkowicie wypełniony ludźmi. Na jednej półce siedzi pięć osób, a kilkoro dzieci umościło się na tak zwanej trzeciej półce, na której zwykle przechowuje się koce lub bagaże. Na szczęście udaje mi się usadzić mamę na skraju jednego z siedzeń. Kładę się na podłodze, obejmując jej nogę. Naprzeciwko mnie siedzi 40-letnia Valentina, już po raz czwarty próbuje się do kogoś dodzwonić, ale bezskutecznie. Z drugiej półki wygląda kędzierzawa główka, to jej 5-letni synek Orest.

„Mamo, dlaczego tata nie jedzie z nami?”.

Kobieta nic nie odpowiada, cicho spuszcza głowę na kolana, a po minucie słychać stłumiony szloch. Mały nie rozumie, co jest nie tak, i z ciekawością patrzy na mnie.

„Mój tata poszedł do Teroborony. Powiedział, że będzie chronił mój spokojny sen” – jego uśmiech jest tak czysty i niewinny, a moje serce się ściska.

Składam ręce do modlitwy, żeby z małym Orestem i jego rodzicami wszystko było dobrze.

„Boże, chroń nas” – niesie się chór głosów po wagonie, gdy znów w nocy zatrzymujemy się gdzieś w polu i gaśnie światło. Nasz pociąg jest zagrożony ostrzałem. Ponownie. Tam, za ścianą, niemowlę znowu zalewa się łzami. Ma dopiero 28 dni. Jego krzyk pozostanie ze mną na zawsze.

Dziś maluch ma rok i 29 dni. Mam nadzieję, że nic nie pamięta. Szkoda, że ja wszystko pamiętam.

Nasz pociąg nie przyjeżdża do Lwowa ani w nocy, ani rano, ani po południu. Zamiast tego około szóstej wieczorem zatrzymuje się w Jagodzinie – ostatnim ukraińskim punkcie.

„Ci, którzy chcą zostać w Ukrainie, wychodzą tu. Dotyczy to w szczególności mężczyzn. Dalej jedziemy do Chełma” – oznajmia konduktor.

„Ale na nas czekają we Lwowie, a w Chełmie na nas nie czeka nikt” – krąży obsesyjna myśl. Patrzę, jak moja mama gorączkowo szuka kontaktu do kogoś, a potem pisze wiadomość.

Za kilka godzin docieramy do Chełma. I po raz pierwszy od prawie doby wagon milknie. Ludzie płaczą w milczeniu, choć wydawałoby się, że powinni być szczęśliwi. Tylko ja, o dziwo, nie znajduję łez.

Wydawałoby się, że minął cały rok, ale tych wspomnień nie da się wymazać, są całkowicie wygarbowane na skórze.

To miejsce, w którym nikt nie musiał na nas czekać, wita nas zbyt gościnnie, jak rodzinę.

„Chcecie herbaty? Pewnie jesteście zmęczeni drogą?” – mówi facet w kamizelce odblaskowej.

Częściowo rozumiem, co mówi, ale nie jestem w stanie odpowiedzieć, kręcę głową. Bez sił opadam na krawężnik. Nagle coś ciepłego i miękkiego spada na moje ramiona. To ten chłopiec przyniósł koc. I łza spływa po moim policzku.

Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×