fbpx Wesprzyj nas!

magazyn lewicy katolickiej

Tu już nie będzie życia. Doświadczenia matek-migrantek

Starasz się o status uchodźcy, idziesz do urzędu i słyszysz: a dlaczego pani nie mówi po polsku? Oprócz języka ojczystego mówię biegle po angielsku, niemiecku i w hindi, a pani w urzędzie do spraw cudzoziemców krzyczy na mnie, że nie znam polskiego. Halo, ja jestem tutaj nowa!
Tu już nie będzie życia. Doświadczenia matek-migrantek
ilust.: Jędrek Jeleński

„Bycie uchodźczynią nie jest proste, a bycie uchodźczynią z dzieckiem jest jeszcze trudniejsze. Musisz pracować dwa razy ciężej, być dwa razy bardziej ostrożna” – mówi Rukhsar, 28-letnia Afganka. Jak wygląda doświadczenie uchodźcze z perspektywy matki lub kobiety w ciąży? Z czym wiąże się i co oznacza przekroczenie granicy? Aby spróbować znaleźć odpowiedź na te pytania, porozmawiałam z trzema kobietami: Rukhsar z Afganistanu, Sitorą z Tadżykistanu i Leylą z Czeczenii.

OJCZYZNA

Sitora

Umawiam się z Sitorą, uchodźczynią polityczną z Tadżykistanu, która w Polsce mieszka od 2018 roku. Na spotkanie przychodzi z kilkuletnią córką. Siminka dostaje loda, my – dwie kawy, a Sitora rozpoczyna swoją historię. W Tadżykistanie pracowała jako dziennikarka. Pracę wychodziła sobie sama jeszcze na studiach, odwiedzając po kolei wszystkie okoliczne redakcje. Starsi dziennikarze najczęściej śmiali się z niej, mówiąc, że chyba uciekła ze szkoły podstawowej i niech wróci, ale bez mleka pod nosem. W końcu się udało – znalazła pracę w niezależnej stacji radiowej, gdzie codziennie o szóstej prezentowała informacje. Potem poszło już z górki i przez cztery lata pracowała dla różnych mediów, zajmując się przede wszystkim tematyką socjalną i prawami kobiet. Ludzie szybko ją polubili i chętnie zaczepiali na ulicy, aby przyjrzała się lokalnym szwindlom. Ona jednak wciąż nie była z siebie zadowolona. Chciała dalej się rozwijać, wyjechała więc na studia psychologiczne do Moskwy, żeby lepiej rozumieć swoich rozmówców. Jako Tadżyczce nie było jej w Rosji łatwo – miała problemy ze znalezieniem pracy, która pozwoliłaby jej utrzymać się w stolicy. Szczęście uśmiechnęło się do niej dopiero po trzech miesiącach, kiedy trafiła do jednej z prywatnych telewizji internetowych nadających program do kilkunastu krajów – w tym właśnie Tadżykistanu.

W ojczyźnie Sitory nie działo się jednak dobrze. Z Rosji raportowała o kolejnych aresztowaniach opozycjonistów, prześladowaniach kobiet noszących chusty na głowie, o atakach policjantów, którzy na ulicach golili muzułmanom brody. „Swojego zdania w tej sprawie nie zmieniłam. To był mój obowiązek” – mówi, wycierając córeczce nos cały w czekoladowym lodzie. „Któregoś dnia zadzwonił do mnie mój tata, mówiąc, że rozmawiało z nim nasze ABW. Kazali przekazać, że mam natychmiast rzucić tę pracę. To jest ich stały numer: budowanie takiej atmosfery, żeby człowieka zastraszyć.” Zgodziła się, ale wkrótce funkcjonariusze i tak zapukali do drzwi jej moskiewskiego akademika. Stamtąd zabrali ją na lotnisko, mówiąc, że ma przecież rodzinę w Tadżykistanie, czy w ogóle się o nich nie martwi?

Poleciała. Przez miesiąc służby codziennie próbowały ją namówić do współpracy, ale się nie zgodziła. Na Sitorę zapadł więc wyrok: należy ją oczernić w oczach reszty społeczeństwa, odizolować nawet od najbliższych, zniszczyć życie. Poświęcono jej nawet film dokumentalny. „Odwróciła się ode mnie nawet moja najbliższa koleżanka ze studiów. Mówiła, że nie może ze mną rozmawiać, bo jest urzędniczką.” Zdarzyło się, że w trakcie jazdy kierowca wyprosił ją z autobusu, bo nie będzie woził wrogów narodu. Kiedy poznała swojego przyszłego męża, również dziennikarza, ostrzegała go – za nią ciągną się problemy. Nie uwierzył jej, uznał, że przesadza. Dwa tygodnie po ich ślubie sam otrzymał wypowiedzenie. Powtarzali sobie jednak, że wytrzymają, nie dadzą się złamać, ale potem Sitora zaszła w ciążę. To wtedy doszły do niej plotki, że jej dziecko może zostać porwane.

Leyla

Z Leylą spotykam się na warszawskiej Pradze. Przez stolicę przetacza się właśnie fala południowych upałów i wszyscy poruszają się jak w zwolnionym tempie, ale nie ona – widzę, jak maszeruje do mnie dziarskim krokiem, już z daleka wesoło machając. Nie zdążyłam jeszcze dobrze się jej przedstawić, a już zdążyła znaleźć nam miejsce do siedzenia, wymienić krzesło na stabilniejsze i posprzątać stolik po poprzednich gościach kawiarni. Leyla ma siedmioro dzieci, z których pięcioro urodziło się jeszcze w Czeczenii. Po kolei wymienia ich imiona i mówi, ile mają lat. „Na początku idzie łatwo, ale potem to już się muszę trochę zastanowić” – śmieje się i puszcza do mnie oko. Dwadzieścia osiem, dwadzieścia sześć, dwadzieścia pięć, dwadzieścia dwa, dwadzieścia, ucieczka do Polski, dwanaście, dziewięć.

Jak sama mówi, w Czeczenii przeżyła dwie i pół wojny: pierwszą wojnę rosyjsko-czeczeńską jeszcze na wsi, niedługo przed wybuchem drugiej przeprowadziła się do Groznego. Pół – bo tam nigdy nie było spokojnie. Zarabiała jako krawcowa – w stolicy otworzyła nawet swój własny zakład, a interes szedł coraz lepiej. Potem – wojna. Razem z pierwszym dzieckiem przeniosła się do piwnicy. „Nawet dzisiaj jak słyszę samolot, to mnie taki strach ogarnia… To z człowieka nie wychodzi, od razu mu się najgorsze przypomina” – jej wesoły głos poważnieje. Długo nie chciała wyjechać z Czeczenii, szkoda było bliskich, ale też zostawiać dorobek życia zdobyty tak ciężką pracą. Myślała, że przecież to wszystko musi się w końcu skończyć, wojna nie może trwać w nieskończoność. „Często ludzie nie potrafią zostawić swojego domu, wolą zostać z ruinami. Nie rozumieją, że to wszystko im przecież na nic, jeśli umrą” – mówi. „Mam taką znajomą z Ukrainy, która nie potrafi zostawić swojego ogrodu. Tłumaczę jej, że martwym się ogród na nic nie przyda, ale ona nie słucha.”

Ostateczny impuls do podjęcia decyzji o wyjeździe przyszedł nagle i – jak niemal wszystko w życiu Leyli – dotyczył dobra jej dzieci. „W tamtych czasach nie było jeszcze smartfonów, dzieciaki cały dzień szalały na podwórku, grały w piłkę, bawiły się… Kiedy nadszedł dzień, w którym bały się wyjść na zewnątrz, chociaż tak to uwielbiały, zrozumiałam, że tu już nie będzie życia. Musimy uciekać.”

Rukhsar

Kiedy rozmawiam z Rukhsar, akurat jest na wakacjach u rodziny w Holandii. Po wielu miesiącach w końcu udało jej się wyprosić pozwolenie na odwiedziny u swoich najbliższych. Jej rodzice i rodzeństwo dostali azyl tam, mąż – w Niemczech, a ona i jej trzyletni synek – w Polsce. Na przełamanie lodów proszę ją, aby opowiedziała coś o swoim dziecku. Rukhsar od razu się rozpromienia: Arius najbardziej kocha koty i rysowanie. Kiedy tylko gdzieś wychodzą, on od razu prosi o kartkę i długopis. Jeśli widzi, że mama jest smutna, proponuje, że zaśpiewa jej kołysankę – na początku idzie mu nieźle, dobrze pamięta słowa afgańskich kołysanek, ale potem już wymyśla. Sposób działa niezawodnie, bo mama zawsze się śmieje. Właśnie rozpoczął przedszkole.

Rukhsar mieszkała w Kabulu. Pochodzi z wykształconej rodziny – jej ojciec był pilotem, matka nauczycielką, a ona sama uczyła literatury angielskiej i pedagogiki. Tata Ariusa pracował jako prawnik. Kiedy zaszła w ciążę, nie bez żalu zrezygnowała z pracy, ale czuła, że powinna poświęcić się wychowaniu dziecka. W jej życiu pojawiła się nowa rutyna: pobudka o piątej rano, żeby złapać trochę czasu dla siebie, potem przygotowanie śniadania, zabawa z Ariusem, sprzątanie, gotowanie, odwiedzanie licznych krewnych. Z mężem myśleli o wyjeździe jeszcze przed marszem talibów na stolicę – chcieli zapewnić swojemu dziecku lepsze życie. Ale afgański paszport nie jest warty wiele, w grę wchodziły więc Turcja, Indie albo Zjednoczone Emiraty Arabskie. Chociaż Rukhsar zna hindi, najpoważniej myśleli o Turcji, to w końcu właściwie europejski kraj i daje więcej możliwości.

Nie zdążyli zadecydować. „Wiedzieliśmy, że jesteśmy na celowniku talibów, bo mój mąż często prowadził sprawy w nich wymierzone” – opowiada Rukhsar. Noc, w którym podjęli decyzję o ucieczce, pamięta jak przez mgłę. Zabrali ze sobą dokumenty i pojechali na lotnisko, a tam – krzyk, płacz, chaos, cały następny dzień nie byli w stanie przedrzeć się przez tysiące ludzi, aby dostać się do gate’u. Udało się. „Afganistan opuściliśmy w tym, co mieliśmy na sobie. Teraz lecimy do Polski.”

GRANICA

O doświadczeniach matek i migrantek w ciąży, które przekraczają polską granicę, rozmawiam z Weroniką Brączek z Polskiego Forum Migracyjnego. To fundacja, która specjalizuje się m.in. w pomocy właśnie takim osobom i od dziesięciu lat prowadzi program obejmujący wsparcie we wszystkich kluczowych wyzwaniach dotyczących rodzicielstwa – od ciąży przez poród, połóg i późniejsze odnalezienie się w systemie edukacji czy ochrony zdrowia. Rodzicielstwa, bo – jak podkreśla Weronika – choć ich działania najczęściej obejmują matki, coraz częściej odwiedzają ich także ojcowie.

Pomysł na rozpoczęcie specjalnego programu pojawił się na oddziale położniczym. Jedna z pracownic Forum leżała tam obok Wietnamki, która nie znała polskiego. Szybko zauważyła, że personel szpitala nieco omija jej sąsiadkę, nie mając pomysłu, jak sobie poradzić w takiej sytuacji. „Wiele kobiet w okresie okołoporodowym jest po prostu samotnych. Nie mają tu żadnej sieci wsparcia: mamy, siostry czy koleżanki, osób, które byłyby wsparciem w tym czasie” – tłumaczy Weronika. „Łatwo też powiedzieć, że przecież kobiety rodzą na całym świecie. Ważne są jednak niuanse, które okazują się kluczowe dla poczucia zaopiekowania, jak choćby to, że w wielu krajach bardzo krótko karmi się piersią. Dla niektórych muzułmanek bardzo ważny jest też na przykład dostęp do wizyt u kobiety-lekarki, nie lekarza, choć nam może się to wydawać nieistotne.” Dlatego Polskie Forum Migracyjne prowadzi szkolenia dla personelu medycznego, które obejmują nie tylko wiedzę o różnych kodach kulturowych, ale też na przykład jak przeprowadzić poród w przypadkach ciąży w wyniku przemocy, aby ciało nie odtwarzało przebytej traumy.

Pytam Weronikę, jak wygląda przekroczenie granicy, kiedy jesteś w ciąży. „To zależy: jaka granica, kiedy ją przekraczasz, kim jesteś, na kogo po drugiej stronie trafisz… Ostatecznie od przypadku, fuksa właściwie. W zeszłym roku udowodniliśmy, że jesteśmy krajem otwartym i zamkniętym jednocześnie. Otworzyliśmy granicę dla tysięcy Ukrainek i pokazaliśmy, że drzemie w nas olbrzymia siła gościnności. Przez granicę polsko-ukraińską próbowały jednak przedostać się też Romki w ciąży i z małymi dziećmi, bardzo często zderzając się z gigantyczną dyskryminacją” – odpowiada. Zdaniem Weroniki największym wyzwaniem jest jednak dostęp do tłumaczy. „Pamiętam, że kiedy byłam w ciąży, sama nie potrafiłam zrozumieć niektórych wyników badań, ale wiedziałam, kogo wśród najbliższych mogę o nie zapytać. Tymczasem do naszej fundacji często trafiają kobiety, które dostają stos papierów z hasłami takimi jak cukrzyca ciążowa albo ciąża zagrożona i nie są w stanie nawet zrozumieć zaleceń.” Zostaje też kwestia utraty ciąży. Stres związany z migracją czy przedłużające się czasem tygodniami fatalne warunki życia czasem kończą się poronieniem. Co zrobić w takiej sytuacji? Jak się pożegnać? Czy można zabrać dziecko ze sobą? „Personel medyczny często pomijał takie kwestie w rozmowie. Dlatego też kontakt z tłumaczem jest tak istotny” – mówi Weronika.

Sitora była w szóstym miesiącu ciąży, kiedy razem z mężem postanowili uciec z Tadżykistanu. Ponieważ ona miała zakaz opuszczania kraju, zostawili swoje dokumenty w domu, spakowali pieniądze, które udało im się zebrać dzięki najbliższej rodzinie i rozpoczęli długą podróż – od Kirgistanu przez Rosję i Białoruś aż do Polski. Na granicy Terespol-Brześć spędzili miesiąc, w Brześciu wynajęli pokój w hostelu. „Jedyne, o czym starałam się wtedy myśleć, to że moje dziecko, moja dziewczynka, będzie piękna. Mój mąż siedział w pokoju i płakał, a ja na siłę się uśmiechałam, powtarzając sobie, że nigdy nie dam skrzywdzić mojego dziecka” – wspomina.

Codziennie starali się przekroczyć granicę. Któregoś dnia na przejściu Sitora dostała mocnego krwawienia z dróg rodnych, nie wiedziała, co się dzieje. Mąż błagał strażników, żeby zadzwonili po karetkę, ale nie chcieli mu uwierzyć. „Krzyczeli na mnie: mówili, że dobra ze mnie aktorka, żebym przestała grać. Kazali mi podnieść bluzkę, bo na pewno mam sztuczny brzuch” – opowiada. W końcu udało się przekonać strażniczkę, aby poszła z Sitorą do toalety i sprawdziła, czy mówi prawdę. Tak, krwawi. Kiedy na miejscu stawił się zespół ratunkowy, Sitorę zbadano i zrobiono jej zastrzyk. Dostała dokument z potwierdzeniem, że wszystko jest dobrze, ale nie znała polskiego. Pytam, czy zabrali ją do szpitala, w końcu w karetce nie można zrobić wiele. Nie, bali się, że stamtąd ucieknie. Cała ta sytuacja trwała sześć godzin, przez granicę nie przeszli.

Sitora chciała zrobić badanie USG w Białorusi, ale kosztowało czterysta dolarów – nie mieli takich pieniędzy. Nie wiedzieli, co się dzieje z dzieckiem, ale ponieważ następnego dnia Sitora czuła się już lepiej, postanowili trzymać się myśli, że jest w porządku. Granicę próbowali przekroczyć jeszcze przez kilkanaście dni. Mąż namawiał ją, żeby już odpuścili, spróbowali w innym kraju, ale ona mówiła: nie, ja chcę do Polski, wpuszczą nas. Ostatniego dnia w Białorusi obudziła się z tak spuchniętymi nogami, że miała już dość. „Wtedy mój mąż powiedział: chodź, spróbujmy ten ostatni raz, zostawmy walizkę i już nic nie zabierajmy, a jak się nie uda, to wieczorem wyjedziemy, może się uda do Gruzji albo Ukrainy”. Wtedy przeszli.

ZAWIESZENIE

Leyla też przekroczyła polską granicę w Terespolu, ale był wtedy rok 2006. Stamtąd na niecały rok trafiła do ośrodka w Dębaku pod Warszawą. Czas tam spędzony wspomina słodko-gorzko. „Warunki były takie, że już samo to dodawało stresu. Mieszkaliśmy w jednym pokoju. Za każdym razem, kiedy jedna z czterech córek chciała do łazienki, musiałam iść z nią, bo same się bały. Łazienka wspólna, kuchnia wspólna, pieniędzy tyle, żeby nie umrzeć. Pomyślałam, że trzeba się jak najszybciej usamodzielnić, bo takie życie to nie życie” – kwituje, a ja przez ani chwilę nie wątpię, że od razu ruszyła do działania. Z Dębaku trafiła do ośrodka w Lininie pod Górą Kalwarią, gdzie zrobiła osiem kursów zawodowych (dziś nie ma już takiej możliwości). Zrobiła nawet krawiecki, mimo swojego doświadczenia zawodowego, żeby nauczyć się polskiej terminologii. „Pamiętam, jak inne kobiety w ośrodku pytały, na co mi tyle tych kursów? A ja im zawsze odpowiadałam, że poszerzam swoje umiejętności na rynku pracy” – śmieje się. Rynek ten nie przyjął jej jednak najlepiej. Kiedy wreszcie wyprowadziła się na swoje, do Lublina, znalazła pracę w pierogarni, ale właściciel ją oszukał i nie wypłacił pieniędzy. Słyszała, że w Warszawie jest lepiej, więc kolejny raz spakowała walizki i pojechała szukać miejsca dla swojej rodziny.

„Nigdy nie zapomnę dnia, w którym wylądowałam w Polsce” – mówi mi z kolei Rukhsar. „Czułam smutek i szczęście jednocześnie. Oczywiście, ucieczka z ojczyzny to straszne doświadczenie, ale kiedy wiesz, że nie ma tam już dla ciebie miejsca, to postawienie stopy w bezpiecznym kraju daje ci taką gotowość, nadzieję. Nigdy nie zapomnę tego uczucia. Pamiętam, jak jechaliśmy z lotniska do ośrodka i wszystko było takie piękne, takie zielone…”

Razem z mężem nie planowali zostać w Polsce. Wkrótce pojechali wspólnie do Niemiec, znaleźli mieszkanie i zaczęli powoli układać życie na nowo. Po szesnastu miesiącach nadszedł szok – wniosek azylowy Rukhsar został odrzucony, razem z dzieckiem będzie deportowana do Polski, czyli pierwszego bezpiecznego kraju, w którym się znalazła. Załamała się. Znowu zaczynała wszystko od początku, tym razem sama. Kiedy trafiła do Warszawy, nie wiedziała, do kogo zwrócić się o pomoc, jak przejść przez to wszystko?  „Wiedziałam, że po prostu muszę dać radę. Muszę to zrobić dla Ariusa, bo jestem za niego odpowiedzialna. Muszę dać mu najlepsze dzieciństwo, jakie jestem w stanie.” Udało jej się znaleźć pokoik i dzięki nowo poznanym osobom dość szybko przejść przez procedurę uchodźczą. „Bycie uchodźczynią nie jest proste, a bycie uchodźczynią z dzieckiem jest jeszcze trudniejsze. Musisz pracować dwa razy ciężej, być dwa razy bardziej ostrożna. Nie jestem w stanie nawet opisać, jak bardzo pomogli mi wtedy Polacy, jestem za to niezwykle wdzięczna” – mówi Rukhsar. Ale jest i łyżka dziegciu. „Starasz się o status uchodźcy, idziesz do urzędu i słyszysz: a dlaczego pani nie mówi po polsku? Pani w urzędzie zwyczajnie na mnie krzyczała, upokorzyła mnie przed moim synem. Jestem z Afganistanu. Nie było mi łatwo, ale oprócz języka ojczystego mówię biegle po angielsku, niemiecku i w hindi, a pani w urzędzie do spraw, podkreślam, cudzoziemców krzyczy na mnie, że nie znam polskiego. Halo, ja jestem tutaj nowa! Zajmie mi jeszcze trochę czasu, zanim nauczę się mówić po polsku.”

Badania wskazują, że migrantki są statystycznie bardziej narażone na depresję poporodową. Właśnie w takiej sytuacji znalazła się Sitora. Kiedy w końcu udało jej się przekroczyć polską granicę, wydawało się, że wszystko nareszcie zaczęło się układać. Pod własny dach przyjęła ją rodzina Święcickich z Warszawy. Polityk Marcin Święcicki, który kiedyś publicznie zadeklarował w TVP Info, że chętnie ugości w swoim domu muzułmańską rodzinę, swojej obietnicy dotrzymał. Warunki mieli bardzo dobre, Sitora szybko zaprzyjaźniła się z jedną z synowych Święcickiego, która w tamtym czasie również była w ciąży, a mała Siminka przyszła na świat zdrowa jak ryba. Razem z mężem rozpoczęli starania o status uchodźcy. Jak wspomina Sitora, w tym momencie cały czas towarzyszyła jej jeszcze adrenalina – nawet kiedy przechodziła wywiad o udzielenie ochrony międzynarodowej. Nie pozwolono jej wejść z dzieckiem, a rozmowa trwała aż sześć godzin. Była cała mokra ze stresu, ciekło jej mleko. Dostała dwie przerwy po piętnaście minut na karmienie. Ale i to przetrwała.

Tuż przed otrzymaniem upragnionego statusu coś w niej pękło. „Poczułam, że to koniec, nie mam już więcej siły. Nienawidziłam swojego ciała, nie mogłam patrzeć w lustro. Odizolowałam się od wszystkich i zamknęłam w pokoju, przestałam jeść. Mąż pracował wtedy w restauracji po dwanaście godzin dziennie, wracał do domu tak zmęczony, że od razu szedł spać. Czułam, że jestem sama.”

Sitora zaczęła chodzić na spotkania grupy wsparcia dla matek organizowane przez Polskie Forum Migracyjne. Na miejscu skierowano ją do psychologa i endokrynologa, pomogła też rozmowa z innymi migrantkami. Przekonała się, że nie jest sama, a wiele jej nowych koleżanek jest w podobnej sytuacji. Weronika Bręczek opowiada mi, że wiele matek przychodzi z konkretnym problemem, ale już z nimi zostaje – tworzą się nowe więzi i wspólnota, a kobiety uczą się od siebie nawzajem i proponują nowe aktywności, które mogą zaproponować innym. Dlatego oprócz zajęć konsultacji ze specjalistami (położne, doradczynie laktacyjne, psycholodzy i psychoterapeuci, fizjoterapeuci, prawnicy), do Forum można też wpaść na fitness prowadzony przez Irankę albo na zajęcia grupy samopomocowej stworzonej przez korsykańsko-hiszpańską terapeutkę. Wsparcie potrzebne bywa również w kolejnych latach. „Przychodzą do nas matki, które nie wiedzą, co mogą zrobić z dyskryminacją dzieci w szkole, albo wiszącą jak miecz Damoklesa rozmową z dziećmi o seksualności. Nikt wcześniej ich tego nie uczył, w kraju rodzinnym się o tym nie rozmawiało, ale teraz czują taką potrzebę” – mówi Weronika.

Kiedy proszę moje rozmówczynie o wskazanie jednej rzeczy, która ich zdaniem jest dla matek-uchodźczyń priorytetowa, zgodnie mówią: dom. „W Warszawie najtrudniejsze jest znalezienie mieszkania. Najgorsze są ceny, ale nawet kiedy już udało mi się coś znaleźć, słyszałam: Jesteś z Afganistanu? To dziękujemy albo Jesteś samotną matką? To dziękujemy” – opowiada Rukhsar. Leyla bez chwili wahania mówi: „Najważniejszy jest dach nad głową. Dopóki matka nie poczuje, że dzieci są bezpieczne, nie będzie miała głowy ani do pracy, ani do nauki. Dopiero jak będzie pewny dom, można się wziąć choćby za naukę polskiego.”

DOM

Po wyprowadzce z Lublina Leyla trafiła na warszawską Pragę. Kamienica była przerażająca. „Budynek ma ponad sto lat i tyle chyba nie był remontowany” – śmieje się. Brudno, ściany czarne, śmierdzi moczem i papierosami. Na klatce często spali bezdomni i początkowo Leyla wynosiła im koce, ale sąsiedzi zakazali jej tego robić. Zresztą córki bały się wychodzić do szkoły. Zawarła więc z dziećmi umowę: przez kilka miesięcy nie będzie żadnych nowych zabawek, batonów czy lodów, a za zaoszczędzone pieniądze wyremontują klatkę. Zgadzają się? Zgodziły. Leyla najęła majstra i płaciła dniówki, ale szybko zorientowała się, że w takim trybie nie spieszy mu się z wykonaniem pracy, więc raz-dwa dokończyła sama z dziećmi. Sąsiedzi nie dali im nawet gazet do wyłożenia podłogi.

Zresztą z sąsiadami dopiero niedawno zaczęła budować lepsze relacje. Wcześniej wiecznie były problemy, wzywanie policji, bo dzieci w domu są za głośno. „Kiedyś przyjechał patrol, godzina za piętnaście dziesiąta w nocy, i mówią, że sąsiedzi się skarżą na hałas. Ja im odpowiadam: To ja mam jakichś sąsiadów? Cały remont klatki sama zrobiłam i żadnego nie widziałam.” Wytłumaczyła policjantom, że ma siedmioro dzieci, stoją w kolejce do mycia – wiadomo, będzie głośno. Zaprosiła do domu, pokazała – tu nikt nie pali, nikt nie pije, tylko dużo ich. Policjant powiedział wtedy, że ostatni raz przyjechał tu na zgłoszenie, a jeśli komuś przeszkadza hałas, niech sobie kupi domek w lesie.

Dzisiaj Leyla zajmuje się pomocą – zawodowo i w czasie wolnym. „Ja swoją drogę do spokoju przeszłam zygzakiem, to niech chociaż inni mają tę drogę prostą.” Pomaga kobietom z krajów rosyjskojęzycznych lepiej zorientować się w systemie – wizyty lekarskie, wnioski o 500+, zasiłek rodzinny. „Sama musiałam się wszystkiego nauczyć, więc mam wszystko w głowie. A jak czegoś nie wiem, to zaraz znajdę w Internecie.” Oprócz tego organizuje zbiórki dla potrzebujących, z Ukrainy, Czeczenii, Uzbekistanu, Syrii, Polski – to nieważne. „U nas w Czeczenii w każdy czwartek zawsze przygotowuje się posiłek, którym trzeba się podzielić z przynajmniej trojgiem sąsiadów. Tego mi tutaj zawsze brakowało. Napisałam więc na naszej grupie w Internecie, a akurat był Ramadan, czy znają jakąś rodzinę, która nie ma na jedzenie. Jeśli tak, to żeby przynosić do mnie produkty, które mogą długo postać: mąkę, olej, cukier, takie tam. Od razu dostałam namiar na sześć takich rodzin.” Przez lata inicjatywa Leyli znacznie się rozrosła: dziś to już cała społeczność, która dwa lub trzy razy w miesiącu wspólnie zbiera artykuły dla potrzebujących w Parku Praskim.

Kiedy rozmawiam z Rukhsar, ta dalej szuka mieszkania. Marzy o kawalerce, chciałaby czegoś tylko dla siebie i Ariusa, no i móc wreszcie pobyć sama w domu, kiedy synek będzie w przedszkolu. O doświadczeniu deportacji nie mówi dziś z żalem, wręcz przeciwnie – Polska podoba jej się o wiele bardziej niż Niemcy. „Najbardziej lubię Warszawę, gdzie mieszkam od grudnia. Codziennie odkrywam tu jedno nowe piękne miejsce” – mówi. Najlepsza rzecz w Warszawie? Komunikacja miejska. Rukhsar zachwyca się tym, że wszystko jest tak dobrze połączone, a pojazdy są nowe i czyste, na dodatek o wiele bardziej punktualne niż w Bawarii, gdzie wcześniej mieszkała. Wszyscy ją namawiają, żeby pojechała na wycieczkę do Krakowa, bo jest ładniejszy od stolicy, ale ona mówi, że nawet jeśli, to Warszawa i tak będzie dla niej zawsze numerem jeden. Oprócz tego bardzo lubi Polaków. „W porównaniu do Niemiec ludzie są tu tacy serdeczni, uśmiechnięci, jak na nich patrzę, to wydają mi się szczęśliwi.”

Zainspirowana mijanymi na ulicy Polkami Sitora nauczyła się jeździć na rowerze. Od roku pracuje też w Polskim Forum Migracyjnym, gdzie podobnie jak Leyla pomaga persko-i rosyjskojęzycznym kobietom w codziennych zderzeniach z systemem. Czasem trzeba jechać z kimś do przychodni i doradzić, na kogo lepiej uważać, bo dla obcokrajowców jest nieprzyjemny. Czasem z kolei trzeba wstawić się za kimś w szkole, gdzie doświadcza dyskryminujących uwag – i to wcale nie od uczniów, tylko nauczycieli. Sitora opowiada, że ostatnio rozmawiała z nauczycielką, która powiedziała jej, że ma już dość „tych Ukraińców, którzy wszystko dostają za darmo”. „Wściekłam się, bo o mnie też tak kiedyś mówiono. Pamiętam, jak kiedyś zaczepiła mnie i kobieta i zapytała, ile tu dostajemy, dziesięć, dwanaście tysięcy? Odpowiedziałam jej, że dokładnie sześćset złotych na osobę.”

W Polsce Sitora nauczyła się też na nowo odkrywać swoją kobiecość. W Tadżykistanie, chcąc prowadzić tak odważne życie, musiała z niej zrezygnować. Nie pozwalała sobie na dbanie o siebie, broń Boże żadnych motylków w brzuchu. „Bycie kobietą w Tadżykistanie traktowałam jako karę. Miałam silny instynkt macierzyński, ale długo nie chciałam wychodzić za mąż, bo jak mąż to i dzieci. A co, jeśli urodzę dziewczynkę?” Tutaj z podziwem patrzy na Polki, podoba jej się ten model kobiecości, w ramach którego kobiety są silne i wykształcone. Siminkę uczy stawiania granic od malucha, a już szczególnie mężczyznom. Na początek niech stawia je tacie.

MARZENIA

Na koniec zapytałam moje rozmówczynie, o czym marzą. Wszystkie były nieco zbite z tropu –przecież wcześniej rozmawiałyśmy o ich trudnościach, doświadczeniach czy problemach systemowych, które ich zdaniem wymagają radykalnej poprawy. Po chwili namysłu w pierwszej kolejności wymieniły dobrą przyszłość dla swoich dzieci, ich szczęście i bezpieczeństwo, względnie beztroskie dzieciństwo. Ta odpowiedź jednak mi nie wystarczyła, dopytywałam więc dalej: a dla siebie? A mniejsze plany? A w najbliższej przyszłości? Wcale nie było tak łatwo nakierować je na mój tok myślenia.

Sitora

  • Dużo podróżować

Leyla

  • Założyć miejsce, które stałoby się centrum społeczności, gdzie ludzie będą nie tylko pomagać sobie nawzajem, ale też odkrywać talenty – szczególnie kobiet i dzieci

Rukhsar

  • Znaleźć rozwijającą pracę (już nie jako nauczycielka)
  • Zrobić prawo jazdy
Potrzebujemy Twojego wsparcia
Od ponad 15 lat tworzymy jedyny w Polsce magazyn lewicy katolickiej i budujemy środowisko zaangażowane w walkę z podziałami religijnymi, politycznymi i ideologicznymi. Robimy to tylko dzięki Waszemu wsparciu!
Kościół i lewica się wykluczają?
Nie – w Kontakcie łączymy lewicową wrażliwość z katolicką nauką społeczną.

I używamy plików cookies. Dowiedz się więcej: Polityka prywatności. zamknij ×