Trolle zza oceanu i nacjonalistyczna rewolucja z piwnicy
Ze względu na swą tematykę artykuł zawiera pochodzące z Internetu treści propagujące nienawiść do ludzi ze względu na rasę i religię oraz symbole odwołujące się do nazizmu. Treści te w żadnej mierze nie są poglądami autorki tekstu, a jedynie przykładami ilustrującymi omawiane zjawisko.
Wszystkie ilustracje są ogólnodostępnymi w Internecie memami nieokreślonego autorstwa.
***
Choć w teorię o końcu historii i mające zaraz nadejść totalne panowanie liberalnej demokracji na świecie wierzyło wielu, dziś jest ona raczej wyśmiewana jako naiwna. I mimo że – z drugiej strony – przesadne mówienie o apokalipsie świata Zachodu uważane jest za absurdalną panikę, to jednak wygrana Donalda Trumpa w wyborach na prezydenta Stanów Zjednoczonych stanowi kolejną przesłankę za poparciem tezy, że era liberalizmu na Zachodzie dobiega schyłku. Hillary Clinton nie była w stanie porwać rządu dusz. Dlaczego? Niektórzy komentatorzy ze środowisk lewicowych przyjmują marksistowskie – można by powiedzieć – wytłumaczenie. Chcieliby, żeby to biedna klasa robotnicza i sfrustrowani, żyjący w niepewnych warunkach prekariusze, mający już dość liberalizmu i legitymizowanego przez niego dotychczasowego systemu ekonomicznego, okazali swoje rozczarowanie przy urnach. Czy to uzasadnienie nas przekonuje? Faktycznie, prawdą jest, że elektorat Berniego Sandersa i Donalda Trumpa miejscami się pokrywał. I nawet jeśli większość wyborców Sandersa na kandydata Republikanów nie głosowała, to duża część z nich – w imię kontestacji liberalnego establishmentu – nie poparła też Hillary, przyczyniając się tym samym do wygranej obecnego prezydenta-elekta.
Gdy jednak spojrzymy na badania socjologiczne dotyczące wyborów w Stanach, okaże się, że to wcale nie najbiedniejsi głosowali na Donalda Trumpa. Wybrała go dobrze usytuowana klasa średnia – w przeważającej mierze płci męskiej, o białym kolorze skóry. Nie znaczy to oczywiście, że czynnik ekonomiczny nie ma znaczenia – duża część z nich uważa, że gospodarka jest w złym stanie, a przyszłe pokolenia będą żyć w jeszcze gorszym świecie. W grupie tej jednak dominuje raczej poczucie zagrożenia dotyczące ich przyszłej sytuacji ekonomicznej niż realne problemy dnia dzisiejszego. Są to więc ludzie chcący przede wszystkim zmiany, a przecież Hillary była jej przeciwieństwem – uosobieniem establishmentu. Dlaczego jednak to głównie biali głosowali na Trumpa?
Zwolenników prezydent-elekt ma, jak widać, wystarczająco wielu – każdy z nich na pewno nieco się różni w swoich motywach. Wśród rzeszy ludzi, którzy na niego zagłosowali, jest jednak pewne niesławne środowisko, gorąco i głośno go popierające, którego obawiają się i Republikanie, i Demokraci. To tak zwane alt-right. Nazwa ta jest skrótem od powstałego w 2010 roku ruchu „Alternative right”, „alternatywna prawica”. Jednym z jego założycieli jest Richard Spencer – przewodniczący NPI, „National Policy Institute”, na którego konferencji ostatnio nagrano okrzyki „Heil Trump!” i ludzi wykonujących tak zwany „salut rzymski”. To właśnie Spencer jest jednym z nieformalnych liderów alt-right, które oficjalnie przywódcy nie ma.
Richard Spencer jako gość w programie u Rolanda Martina.
Alt-right to połączenie wielu środowisk opiniotwórczych – „Breitbart”, „Daily Stormer”, „Right Stuff”, „American Renaissance” – głównie internetowych blogów i gazet, mających łącznie kilkadziesiąt milionów zwolenników. I choć trudno powiedzieć, jaki jest ich program polityczny (o ile taki w ogóle istnieje), to możemy wyróżnić ich kilka cech wspólnych.
Nazywaj rzeczy po imieniu
Po pierwsze, są antyestablishmentowi. Nienawidzą mainstreamu i liberalnych mediów. Nie cierpią demokratów, ale równie mocno nie potrafią znieść „cuckservatives” – jak nazywają konserwatystów, którzy w imię interesów gotowi są na przykład przyjmować imigrantów. Po drugie właśnie – nie cierpią multikulturalizmu. Uważają, że to, co się dzieje w Europie (w domyśle chodzi o jej „islamizację” i zagrożenie terroryzmem), powinno być przestrogą dla Stanów Zjednoczonych. Łączy się z tym aktywne zwalczanie islamu i niechęć do muzułmanów, ale też sprzeciw wobec jakiegokolwiek interwencjonizmu i globalizacji, których są głębokimi przeciwnikami. W ich wizji USA powinno prowadzić politykę izolacjonistyczną – w żadnej mierze nie angażować się w konflikty międzynarodowe. Po trzecie, co wynika z poprzedniego, są etnocentryczni – oględnie mówiąc. Wprost głoszą wyższość rasy białej nad rasą czarną, semicką i innymi. Spencer określa się jako „identitarian” (od słowa „identity” – tożsamość), nawiązując tym samym do francuskiego ruchu „Nouvelle Droite”, czyli Nowej Prawicy, która termin ten ukuła, a przynajmniej wprowadziła do szerszego użycia w 2002 roku. Tożsamością, do której się odwołują, jest szeroko pojmowana i nie do końca sprecyzowana kultura białych czy kultura Zachodu. Zalicza się do nich także „chrześcijaństwo kulturowe” (sam Spencer mówi o sobie, że jest „cultural Christian”). Co warte uwagi, zadziwiająco wielu ze zwolenników alt-right jest ateistami – także Spencer – jednocześnie jednak głoszą oni wyższość kultury chrześcijańskiej nad innymi. Mimo że – jak się zdaje albo jakbym chciała, by się zdawało – sami chyba niewiele mają z nią wspólnego, nie przeszkadza im to jej łączyć z rasizmem, nietolerancją religijną, nacjonalizmem czy po prostu nienawiścią i pogardą do bliźniego.
Jest jeszcze czwarta cecha, która łączy zwolenników alt-right. Prawdopodobnie najbardziej zaskakująca i wyróżniająca ich na tle innych ruchów etnocentrycznych, choć jednocześnie taka, której spokojnie przecież moglibyśmy się spodziewać w 2016 roku. Otóż członkowie alt-right są w przeważającej części internetowymi trollami.
Po ciemnej stronie Internetu
Jeśli ktoś nie wie, kim jest internetowy troll, śpieszę z wyjaśnieniami – to taki użytkownik, który nie ma zahamowań, nie zachowuje się „racjonalnie i w wyważony sposób” (a przynajmniej nie przestrzega pewnych norm społecznych podczas dyskusji), lubi przekraczać „granice przyzwoitości”. W domieszce z poprzednimi cechami zwolenników alt-right daje nam to ludzi niepokornych, masakrujących i „mówiących jak jest” (brzmi znajomo?). Nie ma dla nich świętości – przekonani, że żyją w opresyjnym i totalitarnym świecie dyktatury poprawności politycznej, korzystają z całkowitej wolności słowa: w Internecie mogą wreszcie mówić to, co myślą naprawdę. Oczywiście – anonimowo, bo w społeczeństwie amerykańskim nie wypada wciąż jeszcze niektórych poglądów wypowiadać na głos. Ich bronią są więc memy (ilustracje z podpisem lub gify krążące po Internecie) i filmiki na youtube’ie, a jaskiniami, w których żyją (w końcu są trollami) – Twitter oraz strony reddit i 4chan (w polskim Internecie za odpowiednik można uznać karachan, odpowiedzialny za „szkalowanie Jana Pawła II”). Nie mają oporów – rzucają na prawo i na lewo swastyką, Hitlerem, karykaturami Żyda, łącząc je z Pepe (wizerunkiem zielonej żaby), Harambe (gorylem zastrzelonym w maju tego roku w ZOO w Teksasie) i innymi bohaterami Internetu, znanymi tylko niektórym jego użytkownikom. Dobry wgląd w sytuację może dać jeszcze przeczytanie przewodników stworzonych przez nich samych: A Normie’s Guide to the Alt-Right i An Establishment conservavtive’s Guide to the Alt-Right.
Ich głównym wrogiem jest poprawność polityczna. Przekraczając wszelkie tabu i wyrzekając się jakichkolwiek świętości (nawet własnych – ich poglądy przedstawia się czasem jako nazizm maskowany ironicznym nazizmem, z którego też się nabijają), zachowują się przede wszystkim cynicznie. Nie mają żadnego konkretnego etosu, często działają dla czystej prowokacji. Najlepszym tego przykładem jest Milo Yiannopoulos, kolejny z nieformalnych liderów alt-right. Ten młody brytyjski dziennikarz związany z „Breibart News”, często nazywany rzecznikiem ruchu alternatywnej prawicy, jest zagorzałym antyfeministą i antyislamistą. Jest też jednocześnie pół-Żydem i gejem, co jednak nie przeszkadza mu wciąż wspierać alt-right. Razem ze Stevem Bannonem współtworzyli „Breibart” – do czasu, gdy ten drugi został szefem kampanii wyborczej Donalda Trumpa. Yiannopoulos nie pozostał w tyle – aktywnie wspierał kandydata Republikanów przez cały okres przed wyborami. 9 listopada furorę w Internecie zrobiło nagranie Yiannopoulosa i jego znajomych, przemierzających puste sale newsroomów najważniejszych stacji – Fox, CNN, NBC.
Yiannopoulos i alterprawica na gruzach starego porządku „kłamliwych i tchórzliwych mediów”
Trolle w armii Trumpa. Jak zareagować?
Choć Trump – po aferze wywołanej heilowaniem na konferencji NPI – od środowiska alt- right się oficjalnie odcina, w praktyce Yiannopoulos i Steve Bannon byli głównymi twórcami jego kampanii, a ten drugi został nawet mianowany na jego doradcę w Białym Domu i nawiązuje już współpracę z Marine Le Pen. Sam prezydent-elekt, znany z nierozsądnego używania Twittera, wrzucił tam kiedyś alt-rightowego mema.
Trolle alt-right wyszły więc ze swoich jaskiń i weszły (na dobre?) do sfery publicznej. Słowa Yiannopoulosa o lesbijkach, feministkach i muzułmanach – za czasów Obamy raczej nie do pomyślenia – dziś możemy usłyszeć w największych studiach telewizyjnych. Nie chodzi tu chyba (jeszcze?) o ich akceptację, a raczej samą fascynację „niepokornością”. Postać Yiannopoulosa po prostu świetnie się sprzedaje – młody, przystojny, prowokacyjny, jest powiewem świeżości i „autentyczności” (jeśli pół-Żyd gej wspierający nacjonalistyczny antysemicki ruch może w ogóle być autentyczny).
Nie da się ukryć, że strona liberalna ma z tym duży problem. Niektórzy widzą to jako konflikt pomiędzy „ciemnymi”, ksenofobicznymi masami, a „oświeconymi”, liberalnymi, tolerancyjnymi elitami. Przez ostatnie miesiące panicznie obrzucali wszystkich wyborców Trumpa określeniami: „rasiści”, „seksiści”, „islamofoby”. Wygląda jednak na to, że przynosi to skutek odwrotny od zamierzonego. Kto nie czuje się rasistą, czuje się urażony i zaszufladkowany, co potęguje jego niechęć do „autorytarnych”, politycznie poprawnych demokratów; kto zaś się za niego uważa, ma w nosie liberalne wartości, więc ta łatka nie bardzo mu przeszkadza.
Jak liberałowie i lewica powinni reagować na nacjonalistów?
Można też twierdzić, że dzisiejszy świat jawi się nam jako post-polityczny, a wygrana Trumpa to tryumf emocji nad rozumem. W domyśle: wyborcy zignorowali „racjonalne”, „intelektualne” przesłanki (dajmy na to: „globalizacja jest korzystna dla wszystkich”), wybierając „nieracjonalną” opcję kwestionującą zastany porządek świata i postulującą zmiany. Często w tym kontekście mówi się o tych „nieracjonalnych” jako frustratach bez uzasadnienia. Czasem przypisuje się im jakieś wyimaginowane choroby umysłowe (znamy to z własnego podwórka – choćby Adam Michnik o wyborcach PiSu i ich „pisizmie”).
Oba te podejścia wydają mi się jednak fatalne. Nie dają nam żadnej szansy zrozumienia motywacji drugiej strony. Są też niezwykle wykluczające, a przecież jeśli wykluczymy większość społeczeństwa (bo ryzykujemy, że kiedyś będzie to większość – jeśli już nie jest), to kto w nim zostaje? My czy może jednak oni? Lewica i liberałowie tkwić będą zamknięci w swoich wyobrażonych rzeczywistościach, pogrążeni w niekończących się dyskusjach (przecież ważnych!), a poza ich zasięgiem, w prawdziwym świecie, będzie dziać się polityka.
Niech na areopagu pod okiem Ateny rozstrzygnie się ten spór
Może trzeba uznać, że niezbędne jest działanie i debata „pomiędzy wrogami” – merytoryczna, spokojna i zrównoważona. Może powinniśmy spróbować nacjonalistów zrozumieć. Spróbować ich przeciągnąć na swoją stronę. Zaoferować im miejsce w naszym społeczeństwie, zadbać o nich – by nie poczuli się więcej sfrustrowani i niechciani. Niestety, wizja „przytul nacjonalistę” jest dość naiwna. Nie gwarantuje skuteczności, grozi zaś rozszerzeniem się problemu. Jak rozmawiać, jeśli zaproszenie do studia łączy się z propagowaniem poglądów, na które nie możemy się zgodzić? Jak zaoferować miejsce w społeczeństwie i sprzeciwić się jednocześnie ideom przez tych ludzi wyznawanym? Trzeba przecież mieć jakieś granice. Powinniśmy zastanowić się, co – w imię wspólnoty państwowej – jesteśmy w stanie zrobić. Podebatować w studiu? Pójść razem na jednym marszu 11 listopada? W przypadku alt-right sytuacja jest jeszcze trudniejsza – ciężko prowadzić merytoryczny spór o wartości z kimś, kto żyje z prowokacji i radykalnego przełamywania tabu. Kto, jak się wydaje, żadnych ideałów właściwie nie wyznaje. Może jednak trzeba mieć nadzieję, że za tą maską wściekłości, cynizmu i braku pokory kryje się rozpaczliwa potrzeba afirmacji swojej wartości.
Niezależnie od rozwiązania, jakie przyjmiemy, czeka nas cholernie trudne zadanie. A jeśli nie chcemy, by tryumf zombie-nacjonalizmu powrócił z zaświatów, musimy mu podołać.