Transformacja gniewu, gniew transformacji
Kadr w tonacji brązu. Przed lokalnym sklepem gromadzą się ludzie, w większości już pijani, ale zamawiający kolejne „tanie wina”. Ktoś się zatacza i upada w błoto. Opowiadają do kamery, jak przepijają zasiłek. Starsza, pijana kobieta mówi, przeklinając siarczyście, o tym, jak zjadła psa Burka. Lokalny „przedsiębiorca”, właściciel sklepu, mówi o swojej pracownicy: „Ci ludzie, którzy pracowali dwadzieścia lat w PGR, są jak ten koń i umieją chodzić tylko tam i z powrotem, nie są przyzwyczajeni do żadnej pracy. Pani Bronia doiła krowy przez dziewiętnaście lat i teraz też chodzi jak ten koń. Nawet dobrze liczyć nie umie. No przecież za kelnerkę nie pójdzie ta pani do miasta”. Pomiędzy kolejnymi scenami powraca refren pijackiej przyśpiewki. Wszędzie brud, błoto, złodziejstwo i beznadzieja.
Czy to kolejny odcinek patostreama z Krzysztofem Kononowiczem? Nie, to obsypany swego czasu nagrodami „dokument” pod tytułem „Arizona”, mający pokazywać nędzę zarówno materialną, jak i moralną robotników rolnych z byłych PGR-ów. I, jak okazało się po latach, obraz inscenizowany. Nawet tytułowe wina Arizona były przez autorkę filmu zakupione i rozdane. A miały przecież rzekomo – według słów jednej z bohaterek, a może precyzyjniej: „aktorek” – być jedynym, co ich trzyma przy życiu. Podczas telewizyjnej premiery w 1997 roku film ten spowodował u mnie mieszaninę rozmaitych uczuć. Potem odkryłem, że była to z jednej strony rodząca się klasowa świadomość, z drugiej – klasowy gniew.
Od początku było dla mnie oczywiste, że większość scen jest „ustawiona”. Uważny obserwator mógł się tego domyślić od razu. Ale to, co nie dawało i nadal nie daje mi spokoju, to pytanie: „Jak oni nas widzą i jak nas pokazują? I dlaczego?”. Wówczas byłem młodym człowiekiem ze średniej wielkości miasta przemysłowego, który właśnie miał zamienić robotniczy szaro-niebieski kombinezon na studencką koszulę. Jak wówczas mówiono w opiniotwórczych mediach: nie ma sensu zostawać w fabryce, ponieważ czeka was tylko nędza i bezrobocie. Lepiej studiować cokolwiek, byle się „wyrwać”.
Paradokument „Arizona” był tylko bodaj najbardziej jaskrawym przykładem tego, jak wówczas media i tak zwane ośrodki opiniotwórcze przedstawiały nie tylko robotników rolnych, ale także robotników przemysłowych. Jako w zasadzie samych sobie winnych, bo bez nadzoru właścicieli, bez oświeconego kierownictwa elity, wszystko przepiją i rozkradną. Robotnicy, którzy jeszcze w 1980-81 roku cieszyli się uwielbieniem intelektualistów za odwagę, godność, samoorganizację, przekształceni zostali w pariasów i wykolejeńców.
Dlaczego tak się stało?
Odrzucone braterstwo
W rewelacyjnej książce „Klęska Solidarności” amerykański socjolog David Ost poddał to systematycznej analizie. Nie przeprowadzał rozważań zza biurka. Był świadkiem kluczowych momentów zwrotnych. Brał udział na przykład w dwóch pierwszych zjazdach NSZZ „Solidarność”. Prowadził też badania terenowe wśród robotników w Mielcu czy Starachowicach. Można powiedzieć, że był bardzo uważnym obserwatorem transformacji ustrojowej z perspektywy, na ile to możliwe u naukowca, robotniczej. Jego książka jest wyrazem zdumienia: jak to się stało, że liberalni inteligenci (których uważał za ideowych pobratymców, bo sam określa się jako polityczny liberał) niemal całkowicie roztrwonili poparcie, jakie mieli dzięki działalności w Solidarności? I jak to się stało, że postanowili zignorować gniew wywołany transformacją ustrojowo-gospodarczą?
Było to przy tym ignorowanie aktywne. Ost w latach 90. przeprowadza rozmowy z solidarnościowymi liderami transformacji. Okazuje się, że Solidarność miała w ich optyce zostać przekształcona w siłę polityczną mającą realizować neoliberalny, szokowy program ekonomiczny. Zdawali sobie sprawę, że wywoła to oburzenie, więc uznali, że robotnicy są zagrożeniem, bo nie rozumieją, że wszystkie cierpienia są dla ich dobra, a „bolesne, ale konieczne” reformy, jak eufemistycznie je określano, muszą zostać zaaplikowane bez dyskusji. Nic zaskakującego: zazwyczaj koszty bolesnych kuracji tego rodzaju ponoszą nie ci, którzy je ordynują.
Ost notuje, że „reformatorzy” są ogarnięci niemal „bolszewicką” (à rebours) pewnością „konieczności dziejowej”, której sami są jedynie słusznymi wyrazicielami. Oczywiste, że w takiej sytuacji niezależny i samorządny związek zawodowy może być tylko zawalidrogą. Ost ma słuszność: szokujące to podobieństwo. Także w przypadku bolszewików związki były przeszkodą do pełni władzy i musiały zostać przekształcone w „pas transmisyjny” od intelektualnej elity partyjnej do mas. Stąd też związek zawodowy „Solidarność” był stopniowo deaktywowany w sferze stricte pracowniczej i poddawany coraz większej kontroli politycznej.
Jeśli pojawiały się strajki i protesty pod szyldem Solidarności, to jako wynik oddolnej inicjatywy samych robotników. Jednocześnie kierownictwo Solidarności robiło wszystko, żeby przekształcić je w strajki polityczne. Bardzo popularne było wówczas tłumaczenie strajkującym, że kłopoty nie są wynikiem gospodarki rynkowej i naturalnie pojawiających się w niej konfliktów ekonomicznych, klasowych, ale wręcz przeciwnie: „wyjaśniano” im, że nowy system jest wprowadzany zbyt wolno.
Niebezpieczeństwo to od razu zauważyli niektórzy inteligenci solidarnościowi, tacy jak Karol Modzelewski czy Ryszard Bugaj, ale zostali zmarginalizowani. Dominowało przekonanie, że robotnicy mają zacisnąć pasa i czekać na „raj na ziemi”, który ma nadejść w przyszłości (tym razem miał nim być nie „komunizm”, ale „prawdziwy kapitalizm”). A szczytne cele uzasadniają środki. Jeden ze związkowców z Zagłębia Wałbrzyskiego po latach opowiadał mi, jak na początku transformacji odwiedził ich Leszek Balcerowicz i pewnym siebie głosem mówił im, że mają przestać stawiać opór, bo jest bezcelowy, ponieważ Dolny Śląsk stanie się wkrótce „polską Doliną Krzemową”, a oni są tylko hamulcowymi przemian, które mają do tego doprowadzić.
Ost ocenił, że solidarnościowi inteligenci w większości uznali po prostu, że czas zacząć walczyć o swoje partykularne interesy, a konkretnie o interesy rodzącej się klasy średniej. Mieli zostać kierownikami nowej kapitalistycznej przyszłości, a robotnicy ich podwładnymi. O dawnym braterstwie lepiej było zapomnieć. Najważniejszym zadaniem było uporanie się z „przeżytkami komuny”.
Pozbawieni chleba i języka
Wciąż jednak z tyłu głowy mieli potężny lęk przed buntem robotników. Jego echa są obecne do dzisiaj, dlatego pisanie czy mówienie o klasie robotniczej czy klasie pracującej jest uznawane za „niemodne” oraz stanowiące „przeżytek”. Jeśli odbierzemy danej grupie społecznej język, którym może opisać swoje (w tym przypadku ekonomiczne) położenie, utrudniamy jej zjednoczenie wokół danej kwestii. Inteligencja, zajmująca się profesjonalnie językiem, doskonale wykorzystała przewagę w tej materii. Jak swego czasu przeanalizowała to Wiesława Kozek w pracy „Destruktorzy. Tendencyjny obraz związków zawodowych w tygodnikach politycznych w Polsce”, w trakcie transformacji w mediach dominował negatywny obraz związków zawodowych.
Dziś w dyskursie istnieje już tylko jedna klasa symbolicznie i do pewnego stopnia materialnie zwycięska. To klasa średnia, a zwłaszcza „przedsiębiorcy”. Odebranie klasie pracującej języka było równie okrutnym zabiegiem, co deprywacja materialna.
Ta ostatnia była zresztą niebagatelna. W pierwszych latach transformacji płace realne spadły średnio o minimum 25 procent. Średnio, czyli w licznych przypadkach nawet o połowę i więcej. Nie chodziło jednak wyłącznie o kwestie ekonomiczne. Chodziło też o nagłą dewaluację w sferze symbolicznej, upadek prestiżu, a co za tym idzie poczucia godności. PZPR, choć nie chciała oddać władzy robotnikom i zrealizować rzekomych celów pełnego uspołecznienia gospodarki, rekompensowała im to w sferze symbolicznej. W czasie „karnawału Solidarności”, zrobiła to także wielkomiejska inteligencja opozycyjna. I nagle to się skończyło. Z niemal tytana „wzruszającego z posad bryłę świata”, „człowieka z żelaza”, robotnik stał się „wstecznikiem”, „ekonomicznym i politycznym ignorantem”, „palącym opony warchołem”, „roszczeniowcem”, a czasem po prostu zwykłym pijakiem.
Dlatego, żeby się w ten sposób nie stoczyć, trzeba uciec. Prasa grzmiała, że kto nie podejmie studiów, ten skończy na bezrobociu. Szkoły zawodowe określane były mianem „fabryk bezrobotnych”. Dziś często ci sami ludzie biadolą, że „durni ludzie” skończyli „jakieś europeistyki”, a brakuje fachowców. I że ten „plebs” sam sobie jest winny na przykład śmieciowych warunków pracy, ponieważ sam taką drogę sobie wybrał.
Jak bardzo mylne to przeświadczenie, pokazują wieloletnie badania socjologów, tym razem francuskich. Michel Pialoux oraz Stéphane Beaud zebrali je w głośnej we Francji pracy „Powrót do kwestii robotniczej”. Jak się okazuje, francuska klasa robotnicza także została poddana transformacji w latach 80. i 90. Lokalnie, w mniejszych miastach przemysłowych, nie mniej gwałtownej niż w Polsce. Także tam powstał problem zagrożenia dla stabilności systemu ze strony zaprawionych w bojach robotników w wyniku wzrostu poziomu bezrobocia wywołanego zmianą w systemie zarządzania i produkcji. Jako że rządy lubią wzajemnie się inspirować, trudno teraz stwierdzić, kto od kogo się uczył, ale w pewnym zakresie zastosowano tam podobne „bezpieczniki”. Aby nie doszło do eksplozji społecznego gniewu ze strony młodych robotników, postanowiono nakłonić ich do przedłużenia edukacji. Stworzono całą narrację o „nowych czasach”, w których będzie trzeba uczyć się przez całe życie i elastycznie dostosowywać się do zmieniających się warunków rynkowych. Niemniej jednak impulsem podstawowym był lęk klasy rządzącej, która wymyśliła taką właśnie strategię zarządzania gniewem. Jak się jednak okazało, kapitalizm nie potrzebował tylu „specjalistów od zarządzania”. Wiele osób wróciło więc do punktu wyjścia, tylko bardziej sfrustrowanych i z poczuciem zmarnowanego czasu.
W Polsce przykładowo moi koledzy czy osoby z rodziny, które postanowiły nie uwierzyć kasandrycznym przepowiedniom publicystów i uparcie trzymać się robotniczych czy generalnie „fizycznych” zawodów w rodzaju elektryka czy mechanika, całkiem nieźle sobie poradziły, zwłaszcza poza granicami kraju.
Biedaszyby i protesty
W Polsce klasa robotnicza w wielu regionach postanowiła nie poddawać się bez walki. Do dziś stoi mi przed oczami obraz kolegi górnika, który zakupił z wojskowego demobilu cały sprzęt: od hełmu po maskę przeciwgazową, by, jak mówił, „dobrze przygotować się na wycieczkę do Warszawy, żeby przekazać opinię rządzącym na temat polityki gospodarczej”. Był rok 2003. Okres potężnych walk ulicznych, zamieszek i ponad dwudziestoprocentowego bezrobocia. Była to wartość oficjalna, ponieważ nierejestrowane było jeszcze wyższe, a w jego rodzinnym Zagłębiu Wałbrzyskim wręcz gigantyczne. To był czas gwałtownego rozwoju tak zwanych biedaszybów. Z biedaszybnikami miałem okazję demonstrować w Warszawie w 2004 roku. Tak jak z pielęgniarkami. Z nimi zresztą demonstrowałem „od zawsze”. To, co mnie zaskoczyło, to fakt, że policja była o wiele brutalniejsza wobec nich niż wobec mężczyzn (na przykład w momencie głośnej głodówki i ulicznych protestów w obronie szpitala przy ulicy Rydygiera we Wrocławiu w 2002 roku).
Był to także czas pojawienia się pierwszych zorganizowanych akcji przeciwko eksmisjom na bruk, z którego wyłonił się potem ruch lokatorski w znanej obecnie formie. Przez moment wydawało się, że kraj wkrótce eksploduje. Powodów było wiele, ale najważniejsze były dwa. Po pierwsze, dawne zaklęcia i strategie pacyfikacji wściekłości ludzi, wyzywanie od warchołów i tak dalej, przestawały działać. Po drugie, na chwilę, w drugiej połowie lat 90., wydawało się, że zaczyna się poprawiać, a potem podczas rządów „drugiego Balcerowicza”, rządów „robotniczej” Solidarności, znów zaczęło się psuć. Ludzie skierowali się więc w kierunku „postkomunistów”, żeby, jak obiecywał Leszek Miller w kampanii wyborczej, „ludzie nie musieli wyjadać już ze śmietników”. Jak się jednak okazało, w SLD dominację zdobyła frakcja neoliberalna i jako lek zaaplikowała jeszcze więcej tego samego, ze wspomnianymi eksmisjami na bruk na czele. Dominowała więc rozpacz i utrata wiary w politykę parlamentarną. Dość powiedzieć, że tamten okres praktycznie zniwelował, czasem do zera, poparcie dominujących wcześniej partii. AWS przestała istnieć, tak samo UW, a SLD już nigdy nie podniósł się z upadku i nie wrócił do formy.
Sytuację uratowało wejście Polski do Unii Europejskiej. Skutkiem była masowa ucieczka pracowników, gdy tylko otworzyły się granice, oraz rozpoczęcie z pomocą unijnych, publicznych środków „robót publicznych” (na przykład budowy autostrad). Oba zjawiska obniżyły bezrobocie, choć jeszcze przez długie lata było ono dwucyfrowe, a przy okazji postępował proces „uśmieciowienia” rynku pracy.
Przez lata transformacji kolejne ekipy „reformatorskie” próbowały przedstawić się jako „racjonalni technokraci”, a protestujących w swoim interesie ludzi, jako „irracjonalny tłum”, który w dodatku sam sobie szkodzi. W tym kontekście zabawna jest wypowiedź Leszka Balcerowicza, który w dokumencie „To tylko Balcerowicz” z 1990 roku tłumaczy dziennikarzowi: „To jest taki delikatny punkt, który w znacznej mierze jest kwestią intuicji, kiedy można rozluźnić restrykcje bez pobudzenia inflacji”. Jakoś zawsze intuicja podpowiadała mu, że jeszcze nie dość zamrożenia płac i upadku zakładów. Nie była to więc „racjonalna” analiza podejmowana wyłącznie na bazie faktów, ale także rozmaitych przeczuć i impulsów. A nade wszystko lektur modnych wówczas autorów neoliberalnych i neokonserwatywnych. Jak się potem okazało, intuicja go zawiodła. Bezrobocie i bieda nie były krótkotrwałymi zjawiskami i zdewastowały całe regiony. Z perspektywy wielkich miast często się tego nie zauważa, ale w wielu rejonach Polski bezrobocie do dziś jest dwucyfrowe: na przykład w powiecie radomskim i kętrzyńskim wynosi 17, a szydłowieckim aż 24 procent.
Pielgrzymka zamiast strajku
W tym kontekście gniew i opór był całkowicie racjonalną i możliwą do przewidzenia reakcją. Konflikt klasowy jest nieodłączną częścią systemu kapitalistycznego. Przecież już nawet „ojciec liberalnej ekonomii” Adam Smith zaobserwował niedający się zupełnie zniwelować konflikt interesów między pracownikiem a kapitalistą. Problem w tym, że mało kto czytał wówczas Smitha. Rządziła neoliberalna ideologia, częściowo narzucona przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy i amerykańskich doradców, takich jak Jeffrey Sachs. Cała reszta była tylko racjonalizacją własnych mniej lub bardziej uświadomionych ideologicznych koncepcji oraz klasowych interesów.
Gniew jednak istniał, a że polityka nie znosi próżni, bardziej przenikliwi politycy zaczęli go wykorzystywać. Solidarność na przełomie 89. i 90. roku była wewnętrznie pęknięta. Była część polityczna, zainteresowana przejęciem władzy w państwie, i część związkowa, która nadal próbowała działać na rzecz interesów pracowniczych. Sfera polityczna była jednak coraz bardziej zirytowana tego rodzaju aktywnością, nużącą walką bytową na poziomie zakładu pracy.
Robotnicy także widzieli to pęknięcie. Dlatego przestała im się podobać gra polityczna i domagali się zajęcia się wreszcie przez związek robotą pracowniczą. Paradoksalnie, tak jak potem Piotr Duda, Marian Krzaklewski wygrał wybory na przewodniczącego Solidarności na bazie postulatu oderwania związku od manewrów polityki parlamentarnej. Początkowo tak to funkcjonowało, a związek wziął udział w strajkach w imię walki o interesy pracownicze. Jednak Krzaklewski szybko zorientował się, że może wejść w próżnię pozostawioną przez liberałów i postanowił, że związek stanie się trampoliną do kariery jego oraz rozmaitych konserwatywnych polityków sfrustrowanych odstawieniem na boczny tor przez liberałów. Wcześniej z sukcesami podobnie działał już Lech Wałęsa, choćby z braćmi Kaczyńskimi.
I znów język konfliktu klasowego, opartego na racjonalnych różnicach interesów, zaczął być wypierany przez ideologiczne kwestie bliskie konserwatywnym nurtom postsolidarnościowym. Krzaklewski i jego otoczenie sprytnie wykorzystywali gniew klasowy w celach politycznych. W przeciwieństwie do dawnych solidarnościowych liberałów nie ignorowali go. Snuli jednak opowieść, że zła sytuacja robotników nie wynika z mechanizmów funkcjonowania gospodarki kapitalistycznej, ale z tego, że to nie jest prawdziwy kapitalizm, bo gospodarką ciągle rządzą „komuniści”. Kiedy odsunie się ich od władzy, wówczas nastanie dobrobyt i prawdziwa gospodarka rynkowa. To podziałało na pewno na kadry biurokracji związkowej wyższego i średniego szczebla, oderwane zazwyczaj od bezpośredniej pracy w zakładzie. To z tych szeregów będą rekrutować się zastępy działaczy kolejnych partii prawicowych, zainteresowanych bardziej lustracją, dekomunizacją i aborcją niż kwestiami bytowymi robotników.
Mimo że AWS już nie istnieje, a Solidarność częściowo próbowała potem wracać do pracowniczej roboty, ten język i strategia przechwytywania gniewu wytwarzanego na bazie konfliktu ekonomicznego do politycznych celów, zakorzeniła się na długo i wciąż zbieramy tego owoce. Dość powiedzieć, że wciąż w rzekomo „związkowym” Tygodniku Solidarność częściej można poczytać o kwestiach bliskich sercom konserwatystów, a rzadziej o sprawach dotyczących świata pracy. Dlatego, kiedy przed kilku laty odbywał się masowy, ogólnokrajowy protest listonoszy, pocztowa Solidarność ostentacyjnie urządziła pielgrzymkę, a rządzący związkiem nazywali Związek Syndykalistów Polski, który organizował protest, „tymi, którzy sprzedali Polskę komunistom po wojnie”. Szeregowi pracownicy w większości w to nie uwierzyli lub w ogóle zignorowali tego rodzaju ideologiczne wywody. Kadry Solidarności nadal są jednak przesiąknięte prawicowymi quasi-politykami lub agitatorami, a nie po prostu działaczami związkowymi, którzy nade wszystko stawiają interes pracowniczy i jedność w obliczu konfliktu. Nadal interes klasowy ma być więc podporządkowany strategiom politycznym kierownictwa związku. Jeśli rządzi „słuszna partia”, nie ma miejsca na strajki czy protesty pracownicze.
***
Prawica rozmaitych odcieni przekonuje, że to lewica wprowadza jakieś ideologiczne, a modne na Zachodzie, koncepcje, które nie interesu wyimaginowanego „zwykłego człowieka”. Tymczasem przez całe lata zarówno prawica liberalna, jak i konserwatywna, skutecznie próbowały wykoleić dyskurs publiczny z torów języka konfliktu ekonomicznego i zastąpić go konfliktem politycznym i obyczajowym. Tę strategię prawica zastosowała najpierw w USA (opisuje to na przykład Thomas Frank w książce „Co z tym Kansas?”), a potem przeszczepiła ją za pośrednictwem rozmaitych fundacji na cały świat, w tym także do Polski. Lewica – zwłaszcza ta z okresu drugiego rządu SLD – w żadnym wypadku nie jest bez winy, jeśli chodzi o porzucenie interesów świata pracy, ale nie zapominajmy, kto tutaj jest pionierem i kto tu ściąga nam na głowę amerykańskie mody i strategie.
Wydarzenia lat transformacji i stosowane wtedy sposoby zarządzania gniewem mogą wyjaśnić wiele kwestii, z obecną sytuacją polityczną na czele. Nie da się trafnie rozpoznać aktualnej sytuacji – słabości związków zawodowych, stanu debaty publicznej, polityki parlamentarnej i tak dalej – bez opisania i zrozumienia tamtego okresu. Procesu wyparcia narracji klasowej i zastąpienia jej lękami kulturowymi. Rozmaitymi poukrywanymi wszędzie „komunistycznymi sabotażystami”, „potworami dżender” i „muzułmańskimi terrorystami”. Bez zrozumienia traumy, jaką przeszło wówczas społeczeństwo, nie da się sensownie analizować współczesności. Nie da się tego zastąpić wyłącznie odwołaniami do odległej historii, w rodzaju „gospodarki folwarczno-pańszczyźnianej”, która ma wyjaśniać większość obecnych naszych problemów.
Musimy zrozumieć ten gniew i przekierować go nie na kolejne polityczne trampoliny dla ambitnych działaczy, by następnie poświęcić interes pracowników na ołtarzu polityki, ale na konstruktywne tory samoorganizacji. Tworzenie autentycznie samorządnych i niezależnych organizacji to jedyna droga do poradzenia sobie z tą traumą, a także przekroczenia wzajemnej nieufności, którą szok transformacji w nas wszystkich spotęgował. Tak wygląda droga do zbudowania lepszego, zdrowszego społeczeństwa.